piątek, 24 grudnia 2010

W DOMU NA SALWATORZE

Kinga mieszka sama w dużym, przedwojennym domu na Salwatorze. Antyki, stare obrazy, dużo bibelotów, parkiet poukładany we wzory. Wnętrze robi wrażenie, mimo że jest, ale ze smakiem, zabałaganione. Widać i czuć bogactwo, na które pracowało kilka pokoleń. Bogactwo w dobrym guście. W przeciwieństwie do polskich nuworyszy, którzy wzbogacili się w ostatnich dwudziestu latach. U nuworysza czuć pieniądze, a nie bogactwo. Ma wszystko to, co najdroższe, a mieszkanie umeblowane jak z żurnala, nie widać osobowości właściciela.

Byłem pod wrażeniem domu Kingi. Gdy przemyła i opatrzyła mi rany, usiedliśmy w fotelach przy niskim, tureckim stole (tak Kinga nazwała) i zaczęliśmy rozmawiać.
- Co pan robi? - zapytała Kinga. - Tak w ogóle.
Widok starego piękna i starych pieniędzy onieśmielał mnie. Dotąd wydawało się mi, że jestem na nie odporny. A tu, z moją emeryturką, z dwupokojowym mieszkaniem i meblami z czasów PRL-u, poczułem się malutki. Do tego sama Kinga, ładna, elegancka, szczupła, wiotka. A ja jeszcze byłem w swetrze z rozprutym szwem pod pachą, bo wybierając się na sanki nie myślałem, że będę musiał zdjąć kurtkę. Koniecznie chciałem wyjść w oczach Kingi na kogoś choć trochę nietuzinkowego, aby nie czuła się rozczarowana, że uratowała życie jakiemuś prostakowi i, co gorsze, jeszcze zaprosiła do do swego rajskiego domu.
Odpowiedziałem:
- Buduję największy na świecie pomnik myszy i piszę książkę o Jezusie Chrystusie.
Kinga z wrażenia aż wstała z fotela. Wyglądała na zachwyconą tym, co usłyszała.
- Największy na świecie pomnik myszy? - patrzyła na mnie jak na zmartwychwstałego Thorvaldsena.
- Tak - potwierdziłem.
- I książka o Jezusie Chrystusie? - teraz, dla odmiany, jakby widziała we mnie św. Łukasza, tego od Ewangelii.
- Tak. Już mam kilka początków tej powieści.
- To cudowne. Jeszcze nigdy nie czytałam powieści z kilkoma początkami.
Nie wiedziałem: żartuje, czy mówi serio?
- Mam kilka wersji początków - wyjaśniłem. - Później, oczywiście, wybiorę jeden z nich.
- Kochany, jesteś wielki - nagle przeszła na "ty". - Mysz i Chrystus. Będziesz sławny. Od razu to poczułam, jak tylko zobaczyłam twoje stopy wystające z tamtej dziury koło fortu.
Zacząłem skłaniać się ku temu, że jednak żarty sobie stroi.
- Boże, jak ja bym chciała być z tobą i widzieć, jak realizujesz te wielkie projekty. Powiedz, że ty też chcesz tego, a wszystko zrobię dla ciebie. Oddam ci ciało i duszę.
To już ewidentnie był teatr. Więc żeby nie wyjść na zrobionego w bambuko, postanowiłem też grać.
- Kłamiesz, że wszystko zrobisz dla mnie - powiedziałem.
- Przysięgam. Ciało, dusza, majątek. Jutro pójdziemy do notariusza i wszystko przepiszę na ciebie.
- Dobrze. Ale tymczasem ciało. Rozbierz się.
Byłem gotowy na wybuch jej śmiechu, z tego, że taką sobie nietypową urządziliśmy zabawę. Ale Kinga zaczęła szybko zdejmować ubrania, aż została naga, tylko z biżuterią na rękach i szyi.
Czyżby to wszystko było serio? Albo żart do kwadratu?
Patrzyła na mnie z wyczekiwaniem i tak, jakbym teraz był Thorvaldsenem i św. Łukaszem w jednej osobie. Rzadko dopada mnie ogłupienie. Tym razem dopadło. Siedziałem wbity w fotel i patrzyłem na ładne nagie ciało z dziewczęcymi piersiami. Ona czekała. Czy to był żart, czy serio, to teraz inicjatywa należała do mnie. Ostatecznie akt miłosny też może być w tonacji serio lub żartobliwej. Nie byłem pewien, czy nie wybiegam za daleko w myślach.
To, że kobieta stoi przede mną naga, wcale nie musi oznaczać tego, o czym w takiej sytuacji myśli prawie każdy mężczyzna. A ja należę do prawie każdych. Może ona, poprzez nagość, chce tylko pokazać, że jest niewinna jak Ewa zanim zerwała jabłko. Przypomniały mi się słowa R.S., też przecież artysty, że pisarze mają we krwi szczerość i czystość myśli. A jeśli to prawda?
- Powiedz, że tego chcesz - Kinga ponagliła.

Domofon...

Kinga przyszła. Po raz trzeci próbuję i nie mogę opowiedzieć do końca, jak przebiegały nasze pierwsze godziny po poznaniu się. I zawsze wtedy Kinga. Nie jestem przesądny, ale może to jakiś znak, żeby o tym nie pisać?

środa, 22 grudnia 2010

W STUDZIENCE KANALIZACYJNEJ

Skoro już zdradziłem, że poznałem Kingę i że jesteśmy razem od kilku dni, wypadałoby powiedzieć o niej coś więcej. Rozumiem, że w pierwszym rzędzie rodzi się zaciekawienie (w moim przypadku tak by było) ile ma lat. No bo, w końcu, emeryt, więc ciekawe jak wiekową kobitkę sobie przygruchał (przepraszam za to gruchanie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy). Kinga nie jest stara, bo dwadzieścia osiem lat młodsza ode mnie. Urodziła się już po ostatniej wojnie światowej. Normalnie, gdybym się z nią znalazł gdzieś w większym towarzystwie, nie widziałbym w niej partnerki do czułej, erotycznej przyjaźni. Do niedawna moją uwagę, spojrzenia, chuć, przyciągały dwudziestolatki. Do niedawna, bo ostatnio częściej niż dwudziestolatkom przyglądam się szesnastolatkom. Boję się, że jeśli pożyję jeszcze kilkanaście lat, to będę zaglądał do wózków dziecięcych. Zaś co do Kingi, to po pierwszych godzinach znajomości zaczynałem odnosić wrażenie, że urodziła się nie po ostatniej wojnie, tylko po stanie wojennym ogłoszonym przez generała Jaruzelskiego. Głównie dlatego, że jest bardzo a bardzo bezpretensjonalna. Artystka. Maluje obrazy, kwiaty przede wszystkim. Namalowane przez nią kwiaty są piękniejsze i bardziej żywe niż prawdziwe kwiaty, jeżeli to możliwe.
Chociaż (teraz się nad tym zastanawiam) może to nie jest bezpretensjonalność, tylko egzaltacja. Nie wiem. A właściwie dlaczego się nad tym zastanawiam? Wiem jedno: Kinga prawdopodobnie uratowała mi życie.

Zjeżdżałem na sankach po wąskich schodach, które zaczynały się u podnóża fortu, od strony gdzie jest hotel i radio RMF. Po tych samych schodach jeździłem z moją Marylką. Ona uwielbiała, gdy sankami trzęsło, aż piszczała z zadowolenia. Chciałem sobie przypomnieć tamte chwile z Marylką. Jadę, jadę, nawet nie bardzo trzęsie, bo dużo śniegu, i w pewnym momencie stop! Przód sanek wbił się w nawiany śnieg, ja poleciałem głową do przodu, prosto do niezabezpieczonej przykrywą studzienki kanalizacyjnej. Uderzyłem w coś twarzą i zawisłem na udach. Byłem w szoku, niepotrzebnie wyprostowałem nogi i wpadłem głębiej, ale jeszcze zdążyłem wyciągnąć ręce przed siebie. Gdyby nie to, uderzyłbym głową w gruz zalegający na dnie studzienki.
Studzienka była wąska. Nie mogłem zmienić pozycji na głową do góry i wyjść. Czułem, że moje stopy wystają na zewnątrz studzienki i w związku z tym liczyłem, że ktoś będzie tędy przechodził i pomoże mi się wydostać. Tylko że ten ktoś mógłby iść dopiero za dwie godziny, a wtedy krew pewnie by mi się już uszami i oczami wylewała.
Miałem szczęście. Już po kilkunastu minutach poczułem dotyk ludzkiej ręki na łydce i usłyszałem kobiecy głos:
- Halo, jest tam ktoś?
Mimo mojej sytuacji pomyślałem, że na pomoc od takiej idiotki nie mogę liczyć. Ale myliłem się.
- Jestem - odrzekłem.
- Co pan tam robi? Dlaczego pan nie wychodzi?
- Nie mogę. Niech mnie pani wyciągnie.
- Jak?
- Za nogi.
Próbowała. Jednak osiemdziesiąt kilogramów to było dla niej za wiele.
- Niech pan zaczeka! - krzyknęła.
Pomyślałem, że pobiegła do fortu aby zawołać ludzi. To byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie. Ale ona znalazła lepszy sposób. Po kilku długich minutach usłyszałem ten sam głos:
- Wsadzę pan kij.
- Gdzie? - przestraszyłem się.
- Wkładam. Proszę uważać.
Mimo woli zacisnąłem uda. Po chwili dostrzegłem drąg grubości ramienia przesuwający się obok mojej twarzy. To był naprawdę genialny pomysł, sam bym na to nie wpadł. Przeprosiłem w myśli kobietę, że podejrzewałem ją o debilizm.
Na drągu, wspartym o dno studzienki, zacząłem się wspinać w kierunku nieba. Tu mi się przydały wieloletnie treningi, gdy skakałem o tyczce. Kiedy byłem na zewnątrz na wysokości brzucha, kobieta objęła rękami moje uda i ciągnęła do góry.
Byłem uratowany.
- Pan krwawi! - krzyknęła, gdy stanąłem przed nią. - Wezwę pogotowie - wyjęła telefon.
- Nie trzeba - powstrzymałem ją, bo nie czułem żadnego prawie bólu, oprócz pieczenia na twarzy i dłoniach.
- W takim razie pójdziemy do mnie. Mieszkam niedaleko. Obmyję panu twarz i zdezynfekuję.
- Gdzie moje sanki?

Domofon...

To Kinga. Znowu nie dokończę. Zrobię to jutro.

wtorek, 21 grudnia 2010

POCZĄTEK WYPRAWY NA SANKI

Tydzień temu, kiedy spadło dużo śniegu, przypomniałem sobie, że ileś tam lat świetlnych do tyłu, jeździłem na sankach z moją kochaną Marylką i dziećmi. Chodziliśmy na wzgórze Kopca Kościuszki, gdzie był jeden dziki tor saneczkowy i kilka ostrych stoków, z których zjeżdżało się krótko, ale szybko. Szybkość i połączone z tym niebezpieczeństwo, bo można było wpaść na drzewa lub wbić się w kopę twardego śniegu, ekscytowały nas.
I gdy spadł śnieg naszła mnie ogromna ochota, żeby pojeździć na sankach. Zadzwoniłem do R.S. i zaproponowałem, żeby poszedł ze mną na sanki. Zapalił się do tego. Gotów był natychmiast ruszyć się z domu i w dodatku sam jeszcze wyszedł z nową inicjatywą, że weźmie na rozgrzewkę butelkę wódki.
- A gdy ją wypijemy - dodał - to po drodze wstąpimy do baru na piwo, później przysiądziemy w restauracji na Kopcu na małego drinka...
- Na Kopcu już od lat nie ma restauracji - przerwałem mu.
- To żaden problem, panie Karolu. Zadzwonimy i taksówkarz przywiezie nam na Kopiec butelkę.
- Panie Ryszardzie, chce pan pić czy jeździć na sankach?
- Jedno i drugie. Śnieg, sanki, gorzałka. Będzie pięknie.
- Wolałbym, żeby pan wybrał tylko jedną z tych możliwości.
- No dobra - rzekł, już bez entuzjazmu. - Wezmę dwie butelki wódki i pójdziemy na spacer. Wie pan, akurat mam ogromną potrzebę ruchu.
Już sobie wyobrażałem te jego ruchy. Kilka razy je widziałem. Do taksówki na ulicy nie mogłem go z mieszkania doprowadzić, takie wspaniałe wykonywał ruchy. Podziękowałem R.S., ale obiecałem, że po sankach wpadnę do niego i zagramy w szachy. Kłamałem. Pijany R.S. do gry w szachy też się nie nadawał. Szachrował wtedy jak małe dziecko. Na przykład gdy poszedłem do ustępu, to po powrocie zastawałem figury na szachownicy tak poprzestawiane, że jemy wystarczyłyby dwa ruchy i dałby mi mata. Jeszcze się obrażał, kiedy pokazywałem, że tej wieży czy królowej nie było w tym miejscu. Mówił: co pan, panie Karolu, myśli, że oszukuję? I stwierdzał autorytatywnie: pisarze nie oszukują, szczerość i czystość myśli mają we krwi. Kochany R.S., ale za dużo pije. Kiedyś mu to wytknąłem, a on mi, że życie jest tak koszmarne i tyle w nim cierpienia, że nie jest w stanie nie upijać się. Co do koszmaru i cierpienia, zgoda. Ale pić przez miesiąc lub dwa? Cóż, pozostaje mi tylko stwierdzić, że niektórzy już tak mają i pogodzić się z tym.

Byłem skazany na własne towarzystwo. Inni znajomi jeszcze mniej niż R.S. nadawali się do zjeżdżania na sankach. Jedni wyjście do kiosku po gazetę przeżywali jak safari. Drudzy sikali co dziesięć minut, a nie ma nic bardziej ohydnego niż bielutki, świeżutki śnieg poznaczony moczem na żółto.
Wyjąłem z pawlacza sanki i poszedłem sam. Stary człowiek ma prawo do odrobiny szaleństwa. Do diabła, domofon...

Nie do diabła. Bardzo dobrze, że domofon. To Kinga. Poznałem ją właśnie tamtego śnieżnego dnia na Kopcu. Pomogła mi się wydostać z nieosłoniętej studzienki kanalizacyjnej, do której wpadłem, gdy wywróciłem się na sankach. Później wzięła mnie do domu, żeby opatrzyć mi rany na policzku i rękach. Wyszedłem od niej po trzech dniach. Nie chciałem uprzedzać faktów, tylko opisać po kolei jak było, ale w tej sytuacji, gdy Kinga przyszła...
Jak było, napiszę jutro.

sobota, 11 grudnia 2010

OSTATNIO NAPISANY POCZĄTEK POWIEŚCI O CHRYSTUSIE

Miotam się pomiędzy realizacją budowy największego w Polsce, pewnie i na świecie, pomnika myszy, a zamysłem, żeby napisać powieść o Chrystusie we współczesnym Krakowie. Pierwsze wydaje się mi łatwiejsze. Trzeba skrzyknąć grupę osób, utworzyć Towarzystwo Budowy Pomnika Myszy, wybrać miejsce pod pomnik i ogłosić konkurs na projekt pomnika, następnie wypromować w mediach ideę budowy tego pomnika i, oczywiście, poszukać sponsorów z pieniędzmi. Jestem przekonany, że w ciągu trzech lat wielka mysz stanęłaby na jakimś miejskim placu lub na wzniesieniu poza miastem (do uzgodnienia). Trzeba się tylko energicznie zabrać za realizację tego pomysłu.
I z tym jest problem. Energię, żeby skrzyknąć ludzi i zainicjować budowę pomnika myszy (następnie prace przekazałbym młodszym), jeszcze bym z siebie wykrzesił. Tylko mam przeciwnika tego pomysłu. Jest nim mocno siedząca mi w głowie książka o Chrystusie. Pisać powieść i zajmować się pomnikiem nie jest możliwe. Wiem, z mojej znajomości z R.S., ile czasu, wysiłku, nerwów (setki godzin siedzenia na dupie, jak mawia R.S.) wymaga praca nad książką. Nie da się pisać i dodatkowo zajmować czymś innym.

Czytelnicy tego bloga wiedzą, że od dawna nęci mnie napisanie powieści o Jezusie Chrystusie, który z dnia na dzień pojawił się w Krakowie. Pewnie mierzę siły na zamiary. Jeśli, no to co? Poza tym przyjemnie jest sobie marzyć, że tę książkę już napisałem i: ogromne uznanie czytelników i krytyków, sława, młode redaktorki zabiegające o wywiady, paparazzi podpatrujący moje życie prywatne, wpierw Nagroda Nike, później Nobel, nieśmiertelność!

Już kilka razy, a nawet kilkanaście, zaczynałem tę powieść. Ostatni początek napisałem wczoraj. Przepisuję go z zeszytu:

"Po raz pierwszy zauważono go na Plantach. Jedni mówili, że to było pod koniec kwietnia, inni, że z początkiem maja. W każdym razie co do jednego była zgoda: kasztany jeszcze nie zakwitły. Tyle dowiedział się starszy posterunkowy Wojciech Farba, jeśli chodzi o moment pojawienia się tego człowieka w Krakowie.
Niektórzy widzieli go raz, niektórzy kilka razy, jak samotnie przemierzał Planty, które biegły dokoła Starego Miasta, centrum Krakowa. Pierwsze, na co przypadkowi obserwatorzy zwracali uwagę, to to, że na stopach miał sandały i był bez skarpet. O tej porze roku nikt jeszcze nie chodził w sandałach, a co dopiero w sandałach i bez skarpet.
W Krakowie można napotkać wielu dziwaków, czy osób psychicznie pokręconych, którzy ubierali się w sposób przyciągający uwagę. Jeden z nich, dobrze znany krakusom mieszkającym w centrum miasta, jeździł na rowerze, ubrany w bermudy jak na plażę, do pierwszych większych śniegów. Po zachowaniu tych ludzi, wyglądzie, mimice, można się było łatwo domyślić, że mają niepoukładane w głowach jak trzeba. Na przykład mężczyzna w bermudach zawsze się uśmiechał i patrzył w oczy ludziom idącym z naprzeciwka, tak, że niektórzy bezwiednie odpowiadali uśmiechem, myśląc, że to jakiś znajomy, którego jednak nie potrafią sobie przypomnieć.
Ale mężczyzna w sandałach i bez skarpet nie należał do tego rodzaju ludzi, których można podejrzewać o jakieś skrzywienie psychiczne. Jeśli sandały na gołych stopach w pierwszej chwili coś niepokojącego lub złego sugerowały, to obejrzenie całej postaci i twarzy eliminowały niedobre wyobrażenie.
Mężczyzna był wysoki, ale nie aż tak, aby przychodziło na myśl, że gra w koszykówkę. Miał długie do ramion jasne włosy. Był ubrany w długi do pół łydki jasny prochowiec zapinany na rząd guzików. Na ramieniu, przewieszony przez piersi i plecy, trzymał chlebak z grubego, zielonego płótna, jaki dawniej nosili harcerze. Wyglądał na około trzydzieści lat i był podobny do Jezusa Chrystusa z obrazów w kościołach i polskich domach. Na podobieństwo mężczyzny do Chrystusa wszyscy zwrócili uwagę.
Sam starszy posterunkowy Farba dostrzegł go po raz pierwszy w dniach, kiedy na Plantach już kwitły kasztany, i też pomyślał o nim, że jest podobny do Jezusa. W domu rodzinnym Farby, w Ruszczy, wisiały dwa obrazy z Chrystusem: Chrystus z gorejącym sercem i Chrystus w czasie ostatniej wieczerzy. Mężczyzna w sandałach i bez skarpet zupełnie przypominał Chrystusa z tamtych obrazów."

Podczas przepisywania powyższego tekstu pomyślałem, że jednak będę musiał zrobić inny początek. Wczoraj mi się podobał, dzisiaj już nie. Albo wziąć się za pomnik myszy. Że też nie mam nikogo, kto by mógł mi coś poradzić. R.S. odpada, nie tylko dlatego, że ma teraz dni picia. Jakiś czas temu powiedziałem mu, że się przymierzam do powieści o Chrystusie, a on odparł ze śmiechem: "to chyba będzie pańska autobiografia, panie Karolu". Sukinkot, ale go lubię.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

KARMIONY KARPIAMI

Leżę od kilku dni. To nie choroba, ale zwyczajne niechcenie wszystkiego. Coraz częściej mnie to dopada. Nawet jeść mi się nie chce, to znaczy nie chce mi się wykonywać tych wszystkich czynności związanych z jedzeniem, od krojenia chleba po gryzienie. "Gorące kubki", tym się ostatnio żywię.

Ktoś musiał powiadomić moich znajomych (podejrzewam, że syn, ten nieślubny), że jestem chory i nie wychodzę z domu, bo od wczoraj mam serię gości, z Iloną Małkowską na czele. Każdy z nich, jak tylko wszedł, od razu narzekał, że śnieg. że mróz, że w ogóle zima jest! Tak, jakby się urodzili w Egipcie.

Piętnaście, dwadzieścia centymetrów śniegu i dziesięć, czy nawet kilkanaście stopni mrozu, to wcale nie jest ciężka zima. Pamiętam zimę z dzieciństwa, gdy mieszkałem na wsi pod Sandomierzem u dziadków. Dwór był zasypany śniegiem po górne framugi okna. Po wsi, od domu do domu, chodziło się tunelami o śnieżnych brzegach wysokich niekiedy na kilka metrów. Dziadek i chłopi nie robili z tego wielkiej tragedii. A nawet, jeśli chodziło o jedzenie, ciężka zima miała swoje dobre strony. Chłopi już jesienią przygotowywali się do zimy. Opał, wiadomo, to podstawa. Oni poza tym budowali blisko wsi paśniki dla dzikich zwierząt. Sarny i dziki przyzwyczajały się, że w tym i tym miejscu zawsze mogą coś znaleźć do jedzenia. Dziadek dawał ze spichrza siano i kolby kukurydzy. I takiej zimy, jak opisałem, chłopi szli do paśników i znajdowali zamarznięte zwierzęta. Nigdy nie najedli się tyle dziczyzny co podczas ostrej zimy. I to legalnie, bo zbieranie zamarzniętych zwierząt to nie było kłusownictwo. A wiosną, kiedy zelżał mróz i zeszły śniegi, chłopi szli do stawów hodowlanych, które były zamarznięte do dna. Granatami (było to w czasie wojny) kruszyli lód i wydobywali z niego karpie. Od tamtego czasu jakoś nie przepadam za karpiami. Babka dwa razy dziennie karmiła mnie nimi.

niedziela, 21 listopada 2010

GRZECHÓW W KRATKĘ C.D.

Jeszcze kilka zdań o książce - wywiadzie "Grzechy w kratę".
Odpowiedzi o. Śliwińskiego w sprawie grzechów mających związek ze sferą seksu, utwierdzają moją opinię, że w tej dziedzinie Kościół ma tak namieszane, że sam nie wie jak z tego wyjść.
Na przykład antykoncepcja. Za papieża Pawła VI (zmarł w 1978 r.) rada świeckich i biskupów zdecydowała, że należy katolikom zezwolić na stosowanie prezerwatyw. Jednak Paweł VI, przy wsparciu ówczesnego kardynała Wojtyły, zdecydował inaczej. Poza tym potwierdził, że masturbacja to grzech ciężki.
Tymczasem prezerwatywy to nieodłączny element stosunków seksualnych większości katolików. I nawet się z tego nie spowiadają, bo sumienie im mówi, że nie robią nic złego. A masturbacja? Aż nie chce się powtarzać. Jest związana z rozwojem psychofizycznym człowieka. Pewnym zachowaniom nie można się oprzeć, tak jak nie można powstrzymać wyrastania włosów na łonie.

Niedługo prezerwatywy zostaną dopuszczone przez Kościół i nadejdzie taki moment, że to, co dzisiaj jest ciężkim grzechem, jutro (dosłownie) już nim nie będzie. Właśnie dopiero co Benedykt XVI powiedział, że w pewnych wypadkach używanie prezerwatyw jest dopuszczalne.

Gdzieś między wierszami wyczuwam, że o. Śliwiński nie zawsze się zgadza z oficjalną nauką kościoła. Ale musi ją głosić. Moje wyczucie jest ponadto podparte niektórymi odpowiedziami o. Śliwińskiego. Na pytanie: "Czy przyznanie się do zdrady małżeńskiej może być częścią pokuty?". O. Śliwiński bardzo roztropnie odpowiada:
- Takiej decyzji nie można za nikogo podejmować. Zastanówmy się, czy w takiej sytuacji przyznanie się coś poprawi czy może zniszczy? Czy nie lepiej, żeby ktoś moralnie odrzucił tę sytuację zdrady, wrócił i rozpoczął życie, w którym poprzez czynione dobro będzie przynajmniej próbował wynagrodzić zło?
Tyle o tej ciekawej książce.

Teraz mam na głowie R.S. Przyszedł do mnie pijany jak dzika świnia. Przyniósł mi swą nową powieść BAR NA KOŃCU ŚWIATŁA. Napisał dla mnie dedykację, która jest zupełnie nieczytelna, i chciał pożyczyć stówkę, żeby się dopić. Ale na szczęście (dla niego, nie dla mnie) usnął w fotelu i w tej chwili śpi jak świstak (mam na myśli, że chrapie, świszcząc). Jak znam R.S. to będzie pił nie wiadomo jak długo. Już raz miał osiem lat przerwy w pisaniu (nie napisał wówczas ani jednego zdania), bo cały ten czas był pijany. Mam nadzieję, że przed swoją śmiercią jeszcze zobaczę R.S. trzeźwego. O, otworzył oczy, patrzy na mnie jakby mnie pierwszy raz w życiu widział. Już rozpoznał, bo rzekł:
- Panie Karolu, potrzebuję setkę.
Nie dam, to będzie miał do mnie pretensje i mamrotał przez godzinę. Dam, to padnie gdzieś na ulicy.

środa, 17 listopada 2010

KATECHETKA PYTA: "CO POWINIEN ZROBIĆ KTOŚ, KTO NARUSZYŁ JEDNO Z DZIESIĘCIU PRZYKAZAŃ?" kTÓREŚ Z DZIECI ODPOWIADA: "ZOSTAŁO MU JESZCZE DZIEWIĘĆ".

Największy na świecie pomnik myszy.

Ale z napisania powieści o Chrystusie we współczesnym Krakowie jeszcze nie rezygnuję. W związku z tym czytam ostatnio wiele książek tzw. religijnych. W większości nic one nie wnoszą do mojego zamierzenia, nie dają żadnego bodźca, nie podsuwają żadnego rozwiązania. Tylko jedna z nich bardzo mnie zaciekawiła. Jest to rozmowa o spowiedzi z o. Piotrem Jordanem Śliwińskim z klasztoru Kapucynów w Krakowie (to klasztor blisko kamienicy, w której mieszkam). Z o. Śliwińskim rozmawiają dwie kobiety: Elżbieta Kot i Dominika Kozłowska. Tytuł książki: "Grzechy w kratkę" (Znak 2008).
Zrobiły na mnie wrażenie celne i odważne pytania pań. Odpowiedzi o. Śliwińskiego również, choć wyczułem trochę dziegciu w tym wspaniałym, w ogólności, miodzie.

Czytam, czytam skupiony, a wszystko są to dla mnie nowe sprawy, aż dochodzę do pytania:
- Czyli zło, o którym dowiaduje się Ojciec w konfesjonale, a które mógłby powstrzymać, musi pozostać ukryte?
Odpowiedź:
- Tak, są nawet omawiane takie kazusy, w których rozważa się sytuację, że do konfesjonału przychodzi człowiek, mówiąc, że za chwilę ma zamiar popełnić morderstwo. Mogę przeciwdziałać temu zamiarowi, próbując podczas spowiedzi odwieść tego człowieka od popełnienia tego czynu. Nie mogę jednak po zakończeniu spowiedzi pójść i uprzedzić potencjalnej ofiary.
Tu aż się prosi o kilka linijek wykrzykników.

To, że spowiednik nie może uprzedzić potencjalnej ofiary o grożącej jej śmierci, ma związek z wymogiem dochowania tajemnicy spowiedzi (za ujawnienie tajemnicy spowiedzi grozi ekskomunika). W takim razie ja pytam, co jest ważniejsze, czy co bardziej święte: życie człowieka (może ojca kilkorga dzieci), czy tajemnica spowiedzi?
Jak w tej sytuacji wygląda sumienie tego spowiednika, czy nie jest ono wypaczone? Tym bardziej mnie to zastanawia, że sam o. Śliwiński wiele rozprawia o sumieniu, przedkładając jego wyższość nad prawa kodeksowe, nad dogmaty, nawet nad polecenie papieża.
Cytuję z książki: "Sumienie jest najtajniejszym środkiem i sanktuarium człowieka, gdzie przebywa on sam z Bogiem, którego głos w jego wnętrzu pobrzmiewa. Przez sumienie dziwnym sposobem staje się wiadome to prawo, które wypełnia się miłowaniem Boga i bliźniego." (II Sobór Watykański).

Coś mi tu bardzo, bardzo nie gra. Niechby mnie ekskomunikowano, a pobiegłbym do człowieka i ostrzegł, że grozi mu śmierć. Ale nie jestem cenionym spowiednikiem, który doskonale zna doktryny wiary i prawa rządzące spowiedzią, więc pewnie uczyniłbym źle z kościelnego punktu widzenia. Nie, to tylko taka moja retoryka, bo jestem pewien, że uczyniłbym dobrze, tak, jakby Bóg pragnął.
Nie chcę być wulgarny, ale przy tej opisanej sytuacji ciśnie mi się słowo: paranoja.

Tytuł tego wpisu do bloga wziąłem z wyżej wymienionej książki. Wydał mi się bardzo zabawny. Ale po tym, co napisałem, już mi się taki nie wydaje.

Ciąg dalszy o książce może nastąpi, bo znalazłem tam jeszcze parę denerwujących mnie rzeczy. Ale generalnie jest to dobra książka, warta przeczytania.

poniedziałek, 15 listopada 2010

TRZEBA BYĆ MAKSYMALNIE UWAŻNYM

Zadzwoniłem do Maćka (mojego piętnastoletniego, nieślubnego wnuka, jeśli ktoś nie pamięta), żeby przyszedł i naprawił komputer, bo nie działa. Nie dało się go nawet uruchomić.
Okazało się, że komputer jest sprawny. Wtyczka była wyjęta z gniazdka. Nie pamiętam, abym ją wyjmował. Cóż, takie rzeczy będą mi się coraz częściej przytrafiać. Na starość trzeba być maksymalnie uważny. Odkąd jakiś czas temu wpadłem na rowerze pod auto (złamana ręka i potrzaskane żebra), miewam dni, że panicznie boję się przechodzić przez ulicę. Nie ma różnicy, czy to na pasach dla pieszych, czy poza nimi, czy to na światłach, czy bez. Boję się i już. Patrzę w lewo, patrzę w prawo, znowu w lewo, żadne auto nie jest blisko, ale wyobraźnia podpowiada mi, że zza zakrętu wyjeżdża przestępca uciekający przed policją...

Wspominam o ulicy i autach, bo akurat dzisiaj miałem momenty strachu przed przejściem na drugą stronę ulicy. Nie mogłem zejść z chodnika, jakaś psychiczna moc nie dała mi postąpić kroku do przodu. Ludzie szli tam, i stamtąd, a ja stałem przy krawężniku jak kretyn. Zdawałem sobie sprawę, że stoję jak kretyn, więc dla zmyłki zacząłem udawać, że czekam na kogoś kto ma podjechać autem. To miało wytłumaczyć moje nerwowe wypatrywanie na lewo i prawo. Aż wreszcie powiedziałem sobie:"durny Karolku, teraz!". I zrobiłem krok na ulicę i wjechał na mnie rowerzysta.
Nie jechał szybko. Lekko potrącił mnie kołem, tylko zabrudził spodnie. Student chyba, przepraszał mnie kilka razy. Byłem roztrzęsiony. Zawróciłem do domu.

W domu, w akwarium, leżała łapami do góry moja biała mysz o czerwonych oczach. Zdechła.
Żeby się uspokoić, chciałem włączyć internet i pooglądać coś zabawnego na You Tube, a tu komputer nie działa.

czwartek, 11 listopada 2010

POMNIK TEN WIDZĘ OGROMNIEJSZY

Pani Anna-Grażyna, w komentarzu poniżej, uzmysłowiła mi moją małość, brak wyobraźni, a nawet przyziemność. Ale szybko przestawiłem się na wyższe loty i od razu zostałem zainspirowany najwyższym na świecie pomnikiem Jezusa Chrystusa w Świebodzinie.
Tylko zawczasu muszę wyznać, że podoba się mi pomnik Chrystusa w Świebodzinie. Nie dlatego, że przedstawiający Chrystusa, ani, że piękny pod względem rzeźbiarskim (nazbyt przypomina pomnik w Rio de Janeiro), tylko dlatego, że jest największy na świecie. To fascynuje. I nie dziwię się, że mieszkańcy Świebodzina i okolic cieszą się z sąsiedztwa ogromnego Chrystusa. Też bym się cieszył. Pomnik przyciągnie turystów. Poza tym, choć sam pomnik, miejsce na którym stoi i wizje realizatorów nie mają głębokich powiązań z religią, przyciągnie też pielgrzymów. Zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że modlitwa pod "wielkim" Chrystusem przynosi większe zyski niż modlitwa pod krucyfiksem na ścianie pokoju.

Niewykluczone, że za dziesięć lat pomnik Chrystusa w Świebodzinie zostanie okrzyknięty cudownym, bo ktoś dozna pod nim uzdrowienia, albo, co zapewne stanie się jeszcze wcześniej, blisko tego pomnika ukaże się Matka Boska. Wówczas w pobliżu zbuduje się kościół, schroniska dla biednych pielgrzymów, hotele dla bogatych, bary, restauracje. Wytwórcy i sprzedawcy dewocjonalii będą tam mogli zarabiać równie dobrze jak na Jasnej Górze. Życzę tego okolicznym mieszkańcom, interes to interes.

Wracam do inspiracji z poduszczenia pani Anny-Grażyny. Otóż dlaczego moja mysz, jako przedstawicielka milionów myszy cierpiących w eksperymentach medycznych, miałaby być tylko wielkości żubra? Kurde, jaki małostkowy zrobiłem się na starość. Myślałem, że kiedy to będzie mysz jak żubr, to cho cho cho, wielkie nieba. Miałem siebie za kogoś w rodzaju śmiałego wizjonera, który ten pomnik myszy zobaczył ogromny.
Zmieniam plan. Chcę wybudować pomnik myszy jeszcze większy niż pomnik Chrystusa w Świebodzinie. Znajdę gdzieś niewielkie wzniesienie otoczone łąkami, nieużytkami, i tam!

sobota, 6 listopada 2010

POMNIK TEN WIDZĘ OGROMNY

Pomnik myszy musi być ogromny. Mysz wielkości żubra. Najlepszym twórcą takiego pomnika byłby Marian Konieczny. Jest specjalistą od monumentalnych rzeźb. W Warszawie stoi pomnik Nike jego autorstwa. W Lublinie pomnik Marii Skłodowskiej Curie. W Krakowie wielopostaciowa rzeźba poświęcona Wyspiańskiemu. W Nowej Hucie pomnik Lenina, ale jego już go nie ma. Lenin jaki był, wiadomo, bezduszny idealista, który uważał, że terror to najlepsze narzędzie do zaprowadzania nowego ustroju państwowego. Pomnik Lenina w Nowej Hucie podobał się mi. Sądzę, że przedstawiał prawdziwego Lenina (że władze komunistyczne nie połapały się w tym?), który po trupach zmierza do celu.
Tylko że Marian Konieczny to już wiekowy gość, jak i ja. Czy podjąłby się pracy nad wielką myszą? A jeśli, to ile pieniędzy by sobie zażyczył? Porozmawiam z R.S. Może on ma jakieś dojście do Mariana Koniecznego.
R.S. spodobał się mój pomysł, aby wystawić pomnik myszy. Ale, wyczułem, nie wierzy abym ten pomysł zrealizował. To, że R.S. nie wierzy, nie ma większego znaczenia. Ważne, czy ja sam w to wierzę. A czy ja wierzę?

piątek, 29 października 2010

PRL I WOJNA

Pani Anna S. chciałaby, żebym powspominał swoją PRL-owską przeszłość. No nie wiem. To może być zgubne dla mojej reputacji (w pewnych kręgach). Bo jeśli przyznam, że mi się podobało życie w socjalizmie, powiedzą, że jestem postkomuch. A tu nic z tego. Nie wstąpiłem do PZPR, choć partyjni towarzysze namawiali, obiecując stanowisko dyrektora liceum. Później nie wstąpiłem do "Solidarności", przez co z kolei nie dostałem żadnej posady w krakowskim kuratorium, o co zabiegałem.
Moja natura wzdraga się przed przystępowaniem do masowych ruchów. Podobnie jak wzdraga się przed uczestnictwem w masowych imprezach, typu mecz piłkarski czy koncert na krakowskim Rynku. Nie znoszę, a właściwie to boję się tłumu. Chyba że ów tłum stanowiłyby młode, piękne, roznegliżowane kobiety. Nawet nie chodzę do kina, w którym leci jakiś głośny, oskarowy film. Siedzieć w fotelu ściśnięty pomiędzy dwoma osobnikami, którzy na dodatek trącają mnie łokciami? Nigdy. Chyba że tych dwóch osobników byłoby młodymi, pięknymi, roznegliżowanymi kobietami.

Co do życia w PRL-u? Dobrze mi było. Pensja nauczycielska, plus korepetycje, wystarczały mi na życie. Później, gdy stałem się tzw. prywatną inicjatywą, było mi jeszcze lepiej pod względem materialnym. Codziennie wpływała mi do kieszeni żywa gotówka. Co kilka miesięcy odwiedzał mnie urzędnik z wydziału handlu, żeby mi wlepić domiar za nadmierne wzbogacenie się (taki był zwyczaj w PRL-u). Częstowałem urzędnika wódką, moja kochana Marylka bawiła go rozmową i pozwalała mu patrzeć na siebie, więc te domiary były niewysokie.

Nasz polski socjalizm, jako ustrój, był niewydolny ekonomicznie, poza tym obrósł w wiele głupot, które ogromnie doskwierały ludziom w codziennym życiu. Musiał zniknąć tak źle realizowany system. W Szwecji nie zniknął i tamtejsi obywatele pragną dalej tak żyć. W Polsce socjalizm ze względu na złe doświadczenia wydaje się być na zawsze wyklęty. Ale socjalizm to przyszłość dla świata, bo ideą tego ustroju jest sprawiedliwy podział bogactwa. Nie powinno być tak, jak jest, że 20% ludzi na świecie jest właścicielami 90% dóbr materialnych w różnej postaci. Jak długo da się mieszkać w domu ze złotymi klamkami, jeśli ten dom stoi w sąsiedztwie slumsów?

PRL wspominam dobrze. Ale też dobrze wspominam wojnę. Ktoś może powiedzieć, że moja rodzina była Volksdeutsch-ami, ale nie była. W czasie wojny, jako młody chłopak, mieszkałem na sandomierskiej wsi u dziadka, który tam administrował kolejny podupadły majątek. Niemców widziałem tylko raz. Dwóch niemieckich żołnierzy przyjechało do wsi motorem z przyczepą. Przyszli do dworu do dziadka i kazali mu oddać auto. Ktoś doniósł, że dziadek ukrywa w stodole DKW (przedwojenne auto osobowe). Dla tych Niemców to był pechowy dzień, delikatnie mówiąc. Akurat we dworze byli partyzanci, którymi dowodził syn dziadka, a mój wuj, i oni zastrzelili Niemców i zakopali ich w lesie, razem z motorem, żeby całkowicie zatrzeć ślady. Tylko tych Niemców widziałem w czasie wojny.

Czasy Franciszka Józefa I w Galicji też wspo... Pardon, to tak dla zmyłki. Mimo wszystko nie jestem Matuzalemem.

Nic nie poradzę, że mi się podobało to, co nie powinno było podobać. R.S., dużo młodszy ode mnie, napisał autobiograficzną książkę pt. "Telefon do Stalina", w której jest o chłopaku dorastającym w PRL-u. Odnoszę wrażenie, że młodemu R.S. też podobał się socjalizm. Mimo że dorosły R.S. nie miał lekkiego życia ani w socjalizmie, ani nie ma w kapitalizmie.

poniedziałek, 25 października 2010

POMNIK MYSZY

Kundel wreszcie znalazł stworzenie, którego się tak bardzo nie boi. Do białej myszy o czerwonych oczach potrafi blisko podejść, kiedy ta jest ustawiona bokiem do niego. Ale gdy mysz odwróci się do Kundla głową, i postawi przy tym uszy, Kundel chowa ogon pod siebie i odchodzi.
Myślę, że to wielkie szczęście dla Kundla mieć takiego pana jak ja. Jestem wyrozumiały, nie gniewam się na niego, że jest tchórzem. U kogo innego taki pies nie miałby łatwego życia.
Mysz też ma szczęście. Prawdopodobnie uniknęła doświadczalnych badań medycznych, które zazwyczaj są bolesne. Ustawiłem akwarium tak, że mysz może z niego wychodzić i wchodzić kiedy chce. Je i śpi w akwarium, a resztę czasu spędza na łażeniu po mieszkaniu i rozsiewaniu czarnych bobków, które cierpliwie zmiatam do szufelki.

Ewidentnie pomogłem w życiu przynajmniej dwóm stworzeniom. Na pewno będę miał to zaliczone na plus na Sądzie Ostatecznym. Kiedyś rozmawiałem z zakonnikiem z klasztoru ojców Pijarów i on powiedział, że niektórym wystarczy że raz z czułością pogłaskali psa, i dostaną się do nieba.
Myszy też dostaną się do nieba za to, że dzięki nim ludzie otrzymują coraz to nowe lekarstwa. Do dwudziestego wieku wszelkie badania, które rozwinęły nauki medyczne, były przeprowadzane na ludziach. Między innymi badania mózgu, o czym czytałem w "Stuleciu chirurgów". Nie przekażę tych opisów, bo niektórym trudno byłoby dojść do siebie. Teraz ludzi zastąpiły myszy, króliki, szczury, psy, małpy. Znam osobę pracującą w jednej z placówek naukowych, która zajmuje się testowaniem nowych lekarstw. Ta placówka zamawia rocznie tysiące myszy ze specjalnych hodowli. Żadna z nich nie umiera ze starości, czyli po dwóch latach życia.

Mam potrzebę, żeby na koniec dokonać czegoś ważnego. Myślałem, że to będzie opowieść o Chrystusie, który z jakiegoś powodu pojawił się w obecnych czasach w Krakowie. Z powodu, dajmy na to, żeby poinformować Boga-Ojca o faktach. R.S., gdy mu powiedziałem o tym pretekście pojawienia się Chrystusa, wyśmiał mnie i powiedział:
- Nie sądzi pan, panie Karolu, że Bóg zna fakty.
- Z pewnością zna - odrzekłem - lecz nie zna tej wersji faktów.
Odpowiedziałem tak machinalnie, a R.S. zareagował na to okrzykiem:
- Genialne!
W takich głupich powiedzeniach zawsze byłem dobry. Natomiast powieść o Chrystusie urwała mi się po kilku pierwszych zdaniach. Ambicji więcej niż talentu. Nigdy tej książki nie napiszę. Kiedyś się mówiło: porywać się z motyką na słońce. Bez sensu to powiedzenie, bo co ma motyka do słońca, ale wiadomo o co chodzi.

Z tą moją potrzebą, aby dokonać czegoś ważnego, muszę jednak coś zrobić, póki jeszcze chodzę o własnych siłach i jako tako logicznie myślę. Biała mysz o czerwonych oczach coś mi podsunęła: wybudować pomnik myszy jako przedstawicielki wszystkich zwierząt, które dla dobra ludzi są królikami doświadczalnymi. Sądzę, że taką ideę poparłoby wielu moich pobratymców.
Muszę się nad tym zastanowić, bo to gładko się pisze, ale za takim pomysłem moc roboty i to nie dla jednej osoby. Nowe media, jak internet, a w nim blogi, Facebook i inne portale społecznościowe, na pewno ułatwiłyby zorganizowanie się grupy ludzi dla budowy pomnika myszy.

Pomnik myszy przetrwałby kilkaset lat, a z nim może i moje nazwisko jako inicjatora budowy tego pomnika. Ja, Karol Trzaska, nie całkiem umarłbym.

sobota, 23 października 2010

NIC W CZŁOWIEKU NIE ULEGA UŚPIENIU, CHOĆBY BYŁ NIE WIEM JAK STARY

Na ulicy Szewskiej podchodzi do mnie starsza kobieta, dokładniej to bardzo starsza kobieta, a jeszcze dokładniej to staruszka, i uśmiecha się do mnie i mówi z zapytaniem:
- Karol?
- Na imię mam Karol - odpowiadam zaskoczony.
Nie znam tej kobiety.
- Nie poznajesz mnie - stwierdza, jakby ubawiona.
- Proszę wybaczyć...
- Halina Wydra.
- Halina? - przyglądam się jej uważnie i coś mi majaczy, że to rzeczywiście może być
Halina Wydra, ale żeby aż tak się zmieniła?
Kiedyś, jeszcze za wczesnego Gierka, w PRL-u, uczyliśmy w tym samym liceum. Ona była polonistką. Raz, podczas studniówki, zamknęliśmy się w klasie... Miała piękne i słodkie piersi (nie mam pojęcia, dlaczego słodkie, ale tak to zapamiętałem). I jeszcze pamiętam, że wówczas, gdy zamknęliśmy się w klasie, z szafy spadła wypchana sowa.
- Pamiętasz sowę? - zapytała.
Tak, to bez wątpienia była Halina. Wtedy, w klasie, Halina zaczęła nieoczekiwanie krzyczeć. Myślałem, że tak reaguje na orgazm, ale ona krzyczała ze strachu, bo sowa spadła jej na ramię.
- Pamiętam - zaśmiałem się.
Byłem spięty. Jakoś nie do końca mogłem przyjąć do wiadomości, że ta stojąca przede mną starsza kobieta (i jak wyżej), jest tą Haliną z liceum. Może chora? Ma raka i już liczy dni do śmierci?
- Karolu, doskonale się trzymasz - stwierdziła. - Urodziliśmy się w tym samym roku, ale ty wyglądasz na niespełna siedemdziesiąt lat.
O Boże...
To nie choroba. To starość. Niemożliwe jednak, abym ja też wyglądał tak staro.

Wracając do domu oglądałem siebie w szybach wystawowych. Nie widziałem tam staruszka, ani nawet siedemdziesięciolatka. Góra pięćdziesiąt parę lat. Ta Wydra! Też mi pociecha: Nie wyglądam nawet na siedemdziesiąt lat!

Wyobrażam sobie: mam sto dziesięć lat (dlaczego nie?) i spotykam dawno nie widzianą koleżankę i ona mówi z zachwytem:
- Karolu, doskonale się trzymasz. Nikt by ci nie dał więcej niż sto lat.

Dobra, niech mam sto dziesięć lat, ale nie wyobrażam sobie, żeby i wówczas nie podobały mi się kobiety i nie miałbym ochoty przytulać do nich swojego nagiego ciała. Philip Roth (amerykański pisarz, który pięknie świntuszy w swoich powieściach) napisał, że nic w człowieku nie ulega uśpieniu, choćby był nie wiem jak stary.
Potwierdzam.

piątek, 22 października 2010

ŻEBY TYLKO NIE ZOSTAĆ SODOMITĄ

Obrastam w zwierzęta. Od dwóch lat hoduję w kącie kuchni, za lodówką, pająka krzyżaka. Przesadzę, jeśli napiszę, że jest wielkości dłoni dorosłego mężczyzny. Więc piszę, że jest trochę mniejszy od mojej dłoni. Krzyż na grzbiecie ma aksamitny, błyszczący. Nogi (odnóża?) ma owłosione do połowy wysokości - jak podkolanówki. Latem wrzucam mu na pajęczynę martwe muchy zebrane z parapetu okna, a zimą drobiny surowego, zmielonego mięsa.

Niedawno zabrałem z podwórza Kundla. Wczoraj przybyła mi biała mysz o czerwonych oczach.
Szedłem z Kundlem przez Błonia, po trawie, z dala od ludzi i psów, bo Kundel boi się wszystkiego, co się rusza. Trochę mnie to denerwuje. Z początku myślałem, że dzięki Kundlowi poznam jakąś kobietę, jedną z tych, które także chodzą z psami na spacery. No, wiecie, pieski zaczynają się bawić, gonić jedno drugie, a w tym czasie ich właściciele rozmawiają z sobą. Czasami z takich spotkań może się zrodzić bliższa znajomość. Właściciel zaprosi właścicielkę na kawę do Okrąglaka w Parku Jordana, później do domu... Tylko że Kundel chyba wryłby się w kretowisko, gdyby blisko podszedł jakiś pies i zaczął go trącać nosem dla zabawy. Ale wczoraj, wyobraźcie sobie, Kundel po raz pierwszy, odkąd go mam, nie przestraszył się innego żywego stworzenia. Odszedł ode mnie na dwa metry, co mu się dotąd nie zdarzyło (idąc, ociera się o moje nogi) i zaczął się czemuś w trawie z uwagą przypatrywać. Podszedłem do Kundla i tuż pod jego pyskiem zobaczyłem białą mysz.

Białe myszy nie żyją na wolności. Musiał ją ktoś zgubić albo uciekła z laboratoryjnej hodowli. Obok Parku Jordana jest Wydział Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mogła stamtąd się wykraść. Jeśli tak, to ma szczęście - bezwiednie pomyślałem - bo uniknie doświadczeń na sobie. Myszy (obok szczurów, królików, psów) to najczęściej wykorzystywane zwierzęta w doświadczeniach, zwłaszcza medycznych. Ale, z drugiej strony, taka mysz hodowlana nie przeżyje doby w naturalnych warunkach, jeszcze o tej zimnej porze roku. Nie potrafi znaleźć jedzenia, nie potrafi wydrążyć nory.

Zabrałem mysz i przyniosłem do domu. Nie uciekała, nie wyrywała się, najwidoczniej jest przyzwyczajona do ludzkiej dłoni. Włożyłem ją do akwarium (bez wody, dla dokładności), którego dno wyłożyłem liśćmi zebranymi z podwórza.

I tak, zamiast kobiet, których mi brakuje, mam w domu trzy innego rodzaju stworzenia. Żebym tylko nie został sodomitą.

poniedziałek, 18 października 2010

LICZĘ NA RÓWNOŚĆ SZANS I SPRAWIEDLIWOŚĆ

Nastał okres, że mi się nie chce. Już tak miałem w życiu kilka razy i wychodziłem z tego. Lubiłem o sobie mówić, że jestem jak odradzający się Feniks. Tym razem nie wiem, czy jeszcze mocno stanę na nogach, o prostych plecach, z uniesioną głową. Czuję, że to jest nowa jakość niechcenia, która nie wynika z fizycznej czy psychicznej niedyspozycji, kłopotów losowych, osamotnienia. To starość, a dokładniej: przeczucie zbliżającej się śmierci.

W moim wieku się umiera. Młodsi ode mnie umierają ze starości, oczywiście pod pretekstem jakiejś choroby. Byłem blisko z niektórymi osobami, które za rok, dwa, zmarły. Widziałem jak z miesiąca na miesiąc coraz mniej interesowały się tym, co na zewnątrz, jak traciły zainteresowania swoim długoletnim hobby, jak nie lubiły poznawać nowych ludzi, no, po prostu, odechciewało się im wszystkiego. Wyczerpywały się siły życiowe. Dzięki temu (jeśli nie przytrafił się jakiś tragiczny wypadek) człowiek spokojnie zmierza do końca. To taki mechanizm życia, który sprawia, że koniec tu, na ziemi, jest w samym finale bezbolesny. Nikt nie ma świadomości umierania. Wie się, że śmierć jest blisko, ale moment śmierci nie jest zarejestrowany przez zmysły. Nawet później, w tym słynnym tunelu ze światłem na końcu, też nie od razu się pojmuje, że to już inne życie.

Jestem ciekaw jak tam będzie. Nie spodziewam się, naturalnie, zupełnie bezproblemowego życia. Człowiek, jako istota osobna i jako gatunek, musi się dalej realizować. Wierzę, że tam będę miał o wiele lepsze warunki niż teraz do samorealizacji. W tym życiu za dużo jest przypadkowości, za dużo przeszkód niezależnych od pojedynczego człowieka. Kraj, w którym się urodziłeś, rodzina, status materialny, choroby, predyspozycje genetyczne, na to rodzący się człowiek nie ma żadnego wpływu. Później (może już niedługo)liczę na większą równość szans i sprawiedliwość. Szkoda, że stamtąd nie da się zrobić wpisu do bloga.

piątek, 15 października 2010

ZNOWU R.S.

Mój pies (nazwałem go Kundlem) nie ma natury wojownika. Gorzej: jest tchórzliwy. Musiał w swoim życiu przejść coś bardzo traumatycznego. Gdy mam gościa, Kundel nie wychodzi z łazienki, nie daje nawet śladu życia. Kiedy wychodzę z nim na spacer, zachowuje się, jakby chciał być niewidoczny. Idzie tuż przy mojej nodze. Odwraca spojrzenia od innych psów, a na widok blisko przechodzącego dziecka przywiera do mojej nogi. Przydałby się Kundlowi jakiś dobry psi psycholog.

R.S. (na marginesie: właśnie wyszła jego nowa powieść "Przypadki Marka M.") przyszedł do mnie i od razu, wprost od drzwi, zapytał:
- Panie Karolu, uwierzył pan, że jestem pedałem?
- Tak - odparłem, bo i rzeczywiście po jego telefonie (po tym, jak dla żartu zamówiłem dla niego chłopaka w agencji dla gejów) tak właśnie pomyślałem. - Sam dał mi pan to do zrozumienia.
- Żartowałem. Nie jestem takim - zdecydowanie oświadczył.
- Ma pan coś przeciwko gejom, panie Ryszardzie?
- Nie. Skąd.
- To dlaczego się pan tak mocno wyrzeka, że nie jest gejem?
- Bo nie jestem.
- A gdyby pan, dajmy na to, był gejem, przyznałby się do tego?
- Panie Karolu, w Polsce nie jest dobrze widziane, że ktoś jest gejem.
- Dlatego pan nie zdradza się z tą orientacją?
- Co pan, panie Karolu? Naprawdę nie jestem gejem.
- Nie ma pan żony, nie ma pan dzieci. Jak gej.
- Coś się pan tak uparł, żeby ze mnie zrobić pedała.
- Dla pisarza bycie gejem to chyba dobrze. W Polsce kilku z nich to znani pisarze.
- Dla pisarza lepiej być Żydem. Wtedy ma tłumaczenia na całym świecie. Lobby żydowskie dba o swoich artystów.
- Panu już coś przetłumaczono na inne języki - powiedziałem. - Więc może jednak jest pan Żydem?
- Jestem Polakiem, panie Karolu - rzekł R.S. i widziałem, że tłumi wybuchającą w nim złość.
A mnie zły duch korcił, żeby dalej ciągnąć ten temat.
- Można być Polakiem różnego pochodzenia.
- Jestem Polakiem polskiego pochodzenia.
- I cieszy się pan z tego? - zapytałem, sam sobie się dziwiąc, że złośliwość mnie nie opuszcza.
- No to jestem Żydem i gejem. Cieszy się pan z tego?
- Jeśli to prawda?
- Nieprawda - R.S. niemal warknął. Chwilę uważnie mi się przyglądał, jakby nie miał pewności czy ja to ja, po czym rzekł - odwiedzę pana innego dnia. Do widzenia.
R.S. wyszedł. Byłem zły na siebie. Nie rozumiem, co mnie naszło, że zacząłem w ten sposób rozmawiać z R.S.
Mówią, że ludzie na starość robią się złośliwi. Może to to? W takim razie muszę to to zwalczać w sobie. A swoją drogą R.S. jest bardzo inteligentny. Jak Żyd. No i przystojny, zadbany, paznokcie ma zawsze krótko przycięte, pachnie perfumami... Jak...
Karolku, odpuść sobie.

wtorek, 5 października 2010

TAJEMNICA R.S.

O świcie obudził mnie telefon od R.S.
- Panie Karolu, jak pan się domyślił?
Byłem półprzytomny, nie zaskoczyłem od razu. Ale R.S. nie czekał na odpowiedź.
- Mam nadzieję, panie Karolu, że to zostanie pomiędzy nami.

Więc niech zostanie. Ani słowa więcej.
Teraz rozumiem, skąd taka znajomość psychiki kobiet u R.S., co pokazał w książce "Terapia Pauliny P.". Miałem ani słowa...

Muszę jednak uważać na R.S.. Gdy będziemy grać w szachy i ja się zamyślę nad kolejnym ruchem, on może znienacka dobrać się do mnie.

poniedziałek, 4 października 2010

DZIEWCZYNA Z AGENCJI

Było wpół do jedenastej. Oglądałem i słuchałem "Szkło kontaktowe". Dzwonek domofonu. O tej porze mało kto przychodzi do mnie.
- Słucham.
- Agencja - powiedział męski głos, którego nie rozpoznałem.
- CIA? - zapytałem, odpowiadając żartem na żart.
Jestem miłośnikiem Ludluma, Folleta, w ogóle powieści sensacyjnych, więc od razu CIA przyszła mi na myśl.
- Tak - potwierdził mężczyzna.
Nacisnąłem guzik domofonu, ciekawy, który z moich znajomych jest takim żartownisiem.
Otworzyłem drzwi mieszkania i ujrzałem około pięćdziesięcioletniego mężczyznę i dwudziestokilkuletnią dziewczynę. Nie znałem ich.
- Pan jest Karol? - zapytał mężczyzna.
- Tak.
- Po nią przyjadę za godzinę. Wszystko zapłacone - powiedział i zniknął.
Dziewczyna weszła do mieszkania, przyglądając się mi niepewnie i, takie odniosłem wrażenie, z rozbawieniem. Piękna. Krótka sukienka, duże piersi, włosy blond. Tylko z jej cerą było nienajlepiej. Trądzik, czy jak to się nazywa.
Usiadła na kanapie w taki sposób iż mogłem dojrzeć, że jest bez majtek.
- Jest pan pewien, że tego chce? - zapytała.
- Czego? - też zapytałem, choć już oczywiście domyśliłem się, że dziewczyna nie jest pracownicą agencji wywiadowczej, tylko agencji całkiem innego rodzaju; zastanawiałem się, kto ją do mnie sprowadził?
- Noo - roześmiała się. - Może pan już zapomniał, co można robić z młodymi dziewczynami.
- A co można? - rżnąłem głupa, bo, przyznaję, byłem zaskoczony i nie bardzo wiedziałem jak się znaleźć w tej sytuacji.
Nigdy nie byłem w zamtuzie, że się tak po staroświecku wyrażę o burdelu. Raz, jeszcze w RFN, poszedłem do dzielnicy Monachium, gdzie na wystawach siedziały roznegliżowane kobiety, ale nie skorzystałem z ich usług. Bałem się, że złapię jakieś zarazki. Poza tym tego rodzaju kontakt z kobietą, płatny, wydawał mi się tak nienaturalny, że pewnie bym się nie podniecił i w oczach niemieckiej prostytutki wyszedłbym na Polaka impotenta. Byłem patriotą, nie chciałem aby Niemki miały złe zdanie o Polakach.

Dziewczyna zdjęła sukienkę przez głowę i w jednej chwili stała przede mną naga jak Ewa w raju.
- Nie zimno ci? - zapytałem.
- Jeszcze nie - odparła. - Ale jeśli długo będę tak stała...
Była ogolona na wzgórku łonowym (ładnie to określiłem, chociaż kusił mnie tu pewien wulgaryzm) i zaciekawiło mnie to. Zapytałem:
- Sama się tam golisz, czy robi to kto inny?
- Sama.
- Ja też sam się golę - palnąłem, jakbym był zniedołężniały i uważał za sukces, że jeszcze samodzielnie potrafię się ogolić.
- Tam? - zapytała, spoglądając na moje krocze.
- Nie. Twarz golę.
- Chce pan, to pana tam ogolę - zaproponowała. - To może być przyjemne. Ma pan brzytwę?
- Nie - i na szczęście nie miałem.
- A nożyczki i maszynkę do golenia?
- Dziewczyno, daj spokój.
- To co będziemy robić? Czas upływa.
- Lepiej ubierz sukienkę.
- Nie podobam się panu? - była zdziwiona.

Resztę czasu, do godziny, spędziliśmy przy stole, pijąc herbatę i rozmawiając. Ale rozmowa nie kleiła się. Gdy dziewczyna wyszła, zacząłem żałować, że zachowałem się, nie wiem, jak głupiec?

Około północy zatelefonował R.S.
- I jak było, panie Karolu? - zapytał ze śmiechem.
Podejrzewałem, że to jego sprawka. Ostatnio, gdy graliśmy w szachy, napomknąłem, że brakuje mi kobiety.
- Bosko - odrzekłem.
- Miło słyszeć - R.S. znowu się zaśmiał.

Po rozmowie z R.S. zadzwoniłem do agencji dla gejów i zamówiłem dla niego chłopaka. Nie, R.S. nie jest gejem. Ale niech też ma niespodziankę.

Dziewczyna z agencji miała ładne ciało. Właściwie to, może, szkoda. Całe to spotkanie było nieudane pod każdym względem, niemrawe, bez odrobiny erotyki. Nie jestem z siebie zadowolony. Czy byłbym zadowolony, gdybym skorzystał? O tym wiedziałbym, gdybym skorzystał.

niedziela, 26 września 2010

ŻYCIE NIE ZNOSI PRÓŻNI?

Jest takie powiedzenie: życie nie znosi próżni. Głupie powiedzenie, jak większość tego rodzaju mądrości, czy mądrości tzw. ludowych. Gdyby życie nie znosiło próżni, nie byłoby na świecie tylu samotnych ludzi.

Niedawno (biorąc pod uwagę mój wiek)przyjaźniłem się z trzema naraz kobietami, fizycznie i psychicznie. W tym czasie jeszcze żyła moja kochana Marylka. I od tamtych dni nic, żadnej kobiety. Brakuje mi ich. Gdzieś czytałem, że starzy faceci myślą o seksie tyle samo czasu co dorosłe nastolatki. W moim przypadku to się sprawdza. Im mniej tego w naturze, tym więcej w wyobraźni.
Mając dwadzieścia kilka lat i widząc mężczyznę w moim wieku, to nigdy by mi do głowy nie przyszło, że ten staruszek tęskni za seksem. Potrzeba takich doznań nie przemija.

Kilkanaście lat temu jeździłem do hospicjum w Nowej Hucie, gdzie leżała-umierała moja dobra znajoma. Czasami zostawałem tam na noc. Znajoma już nie miała nikogo z bliskiej rodziny. Wcześniej mówiła mi, że nie chciałaby umierać bez obecności kogoś przy łóżku. Właśnie dlatego byłem w hospicjum w nocy. I wówczas zwróciłem uwagę na starszego ode mnie pacjenta, który co godzinę domagał się od pielęgniarek, żeby mu wkładały do odbytu czopki znieczulające ból, albo obmywały go całego z potu, albo szły z nim do ustępu i pomagały mu się wysikać. Domyśliłem się, że on, choć na łożu śmierci, to bardzo pragnie fizycznego kontaktu z kobietą, jej dotyku, spojrzenia. Pielęgniarki to rozumiały, cierpliwie spełniały jego prośby. Dwa dni później ten mężczyzna umarł, wcześniej niż moja znajoma.

Napisałem, że życie nie znosi próżni, bo akurat w moim życiu, zamiast kobiet, pojawił się pies, średniej wielkości kundel. Nie wiadomo skąd się wziął na podwórzu naszej kamienicy. Cały dzień leżał za śmietnikami, nie straszył lokatorów, nawet nie zaszczekał. Wieczorem, zachęcając kundla kiełbasą, zwabiłem go do mieszkania. Musiał być bardzo głodny. Wpatrywał się w kiełbasę i, nim się zorientował, był już u mnie w przedpokoju. Pożarł kiełbasę i dopiero wówczas uzmysłowił sobie, że znajduje się w zamkniętym pomieszczeniu z obcym człowiekiem. Ze stresu (tak to sobie wytłumaczyłem) zesrał się na dywanik.

Pies jest u mnie trzeci dzień. Wyprowadzam go dwa razy dziennie na spacer. Kupiłem smycz. Kundel jest spolegliwy i mądry. Od razu pojął, że żółty kocyk na podłodze łazienki to jego miejsce. Leży na nim większość czasu. Niekiedy nieśmiało wchodzi do kuchni i pokoju. Nie chcę robić nic na siłę, niech się powoli oswaja ze mną. Uważnie przysłuchuje się temu, co mówię, ale spogląda na mnie z rezerwą: no, zobaczymy jak będzie dalej.

sobota, 21 sierpnia 2010

PIĘKNE WYDARZENIE

Nie mogę o tym nie napisać. Dawno nic mnie tak nie rozbawiło, jak to.

Plantami wracałem z Kleparza. Na chwilę usiadłem na ocienionej ławce, żeby odpocząć, bo dźwigałem kilka kilogramów różnych warzyw. Po drugiej stronie alejki, kilkadziesiąt metrów w prawo ode mnie, dwóch robotników malowało ławki na zielono. Robili to na chybcika, byle jak, i po zamalowaniu osłaniali ławki dwoma biało-czerwonymi paskami, żeby ostrzec przed siadaniem na nich. Nie przyglądałem się robotnikom. Moje spojrzenie podążało za co bardziej ładnymi pośladkami i nogami przechodzących kobiet. Z powrotem zwróciłem uwagę na malarzy, gdy skończyli malować czwartą z rzędu ławkę, stojącą niemal naprzeciwko tej, na której siedziałem. Osłonili ją dwoma paskami, zabrali kubły z farbą i poszli sobie. Minutę po ich odejściu dwóch, tak na oko, osiemnastolatków, zdjęło z ławki ostrzegające paski i, nim zdążyłem zareagować, uciekli. Patrzyłem za tymi gówniarzami, gdy na ławce naprzeciwko usiadł około czterdziestoletni mężczyzna, w jasnych spodniach i koszulce polo. Aż mnie ciarki przeszły, gdy wczułem się w jego sytuację. Byłem pewien, że natychmiast się poderwie, przerażony i wściekły, że usiadł na świeżo pomalowanym. Ale on nie. Wygodnie się rozsiadł, oparł się, po czym wyjął telefon i zaczął spokojnie rozmawiać. Pomyślałem, że teraz już się nie odlepi od ławki. Ale znowu niespodzianka. Czterdziestolatek wstał i na jego ubraniu nie było choćby plamki zielonej farby. Kiedy odszedł, do ławki podeszli ci dwaj gówniarze. Musieli z dala obserwować ławkę i czterdziestolatka. Byli, podobnie jak ja, zdumieni, że farba nie odbiła się na ubraniu mężczyzny. Jeden z nich palcem dotknął ławki w miejscu, gdzie siedział czterdziestolatek, i stwierdził rozczarowany:
- Kurwa, sucha.
I obaj usiedli na tej ławce i, ledwie to zrobili, jeden z nich momentalnie krzyknął:
- Kurwa!
I jak poparzony zerwał się z ławki. Jego ubranie, z tyłu, poznaczone było zielonymi pasami.
Malarze pomalowali pół ławki. Albo zabrakło im farby, albo uznali, że druga połowa ławki jest w dobrym stanie i nie trzeba malować
Powiedziałem do chłopaka:
- Ładnie ci z zielonymi paskami na dupie i plecach.
- Kurewska ławka - odrzekł.

Piękne wydarzenie. Moja Marylka, gdyby żyła i siedziała wówczas obok mnie, śmiała by się z tego do nocy.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

TRZEBA SIĘ OŻYWIĆ

Miron z żoną i Maćkiem pojechali na jeziora mazurskie. Wyczarterowali na dwa tygodnie łódź żaglową. Tego im zazdroszczę. Kiedyś, w młodości, też pływałem łodzią po Mazurach. Tylko te komary... Minęło pół wieku, a ja nie zapomniałem o nich. Może teraz jest ich mniej?

Ilona Małkowska już tak często mnie nie odwiedza. Kilka tygodni temu zatkał się jej spływ wody pod wanną. Wezwała hydraulika i zakochała się w nim. Nie pytałem o szczegóły, ale, zdaje się, jest dwa razy młodszy od niej. Życzę Ilonce, żeby ta jej nowa miłość trwała jak najdłużej. Młode jest piękne, bez względu ma płeć.

Czasami zajrzy do mnie R.S. na partię szachów. Ostatnio zawziął się na pisanie, niedługo wyjdzie jego nowa powieść, następna we wrześniu. Wtedy pewnie przerzuci się na coś innego, picie, liczenie nietoperzy, może jazda na rolkach zamiast na rowerze, ruletka i poker w kasynie, wędkarstwo, albo coś zupełnie nowego przyjdzie mu do głowy.

Moi rówieśnicy pomarli albo umierają, albo już zrezygnowali z życia towarzyskiego.

Nigdy nie miałem problemów z tym, że jestem samotny. Zawsze byłem czymś zajęty i, w związku z tym, obracałem się pośród ludzi. Ostatnio z nikim nie spotykam się często i wyobraziłem sobie, że taki stan niespotykania się z nikim, trwa pół roku, rok, i przeraziło mnie to. W moim wieku łatwo popaść w samotność. Już się nie jest tak atrakcyjnym facetem jak dawniej. Wygląd, zainteresowania, pieniądze, to wszystko jest na linii opadającej. Może, jeśli napiszę powieść o Chrystusie, znowu zacznę się liczyć? To ważna motywacja do pisania. Szkoda, że sama motywacja nie wystarcza, żeby stworzyć coś dobrego, wartościowego.

Trzeba się ożywić. Zobaczę w internecie, jakie są nowe trendy w damskiej bieliźnie.

niedziela, 25 lipca 2010

TERAPIA PAULINY P.

Znowu byłem u R.S., znajomego pisarza. Zaprosił mnie na kilka partii szachów. Gdy graliśmy, zapytał:
- Dalej pan myśli o książce o Chrystusie?
- Nie tylko myślę, ale i próbuję ją napisać.
- Jako, powiedzmy, doświadczony pisarz, dam panu radę. Niech pan w czasie pisania za dużo nie myśli, nie roztrząsa, czy bohater ma postąpić tak czy inaczej, tylko automatycznie zapisuje słowa, które podchodzą panu pod pióro czy na klawiaturę. Zastanawianie się w czasie pisania doprowadzi do tego, że będzie pan pisał książkę przez wiele lat albo nigdy jej nie ukończy, bo jest nieskończona ilość wyborów zachowań dla bohatera, nieskończona ilość sytuacji, w jakich się może znaleźć, nieskończona ilość ludzi z którymi może się spotkać... Pisać co przyjdzie do głowy, a dokładniej, to to, co pierwsze przyjdzie do głowy. Później, kiedy będzie pan poprawiał książkę, bo bez tego się nie obejdzie, zrobi pan zmiany jakie zechce.

Postaram się trzymać rady R.S. Bo rzeczywiście, więcej czasu niż samo pisanie zajmuje mi zastanawianie się, wybieranie, czy będzie lepiej tak czy tak.

Nie pisałbym dzisiaj o R.S., gdybym w czasie tej ostatniej wizyty nie zobaczył u niego książki, o której napisanie nigdy bym go nie podejrzewał. I to już jest drugie wydanie tej pozycji (pierwsze było w Wydawnictwie Literackim, teraz w wydawnictwie Skrzat). To tzw. babska literatura. Trzy kobiety i jeden facet. Ale nie ma tam żadnych seksualnych "trójkątów", czy w tej sytuacji "czworokątów", choć erotyki też nie brakuje. Małżeństwo i dwie przyjaciółki żony. Żona jest "autorką" książki-dziennika i, zdumiewające, jak R.S. potrafił wcielić się w kobietę. Nigdy nie podejrzewałem go o tak dobrą znajomość kobiet i ich osobistych problemów. Czyta się to tak, jak reportaż z życia współczesnej kobiety (właściwie trzech kobiet), która jest żoną pisarza. Wysmakowany humor, wciągająca akcja, tak, że mnie, wrogowi tych wszystkich "babskich" opowieści, czytało się tę książkę jak sensacyjną.

Zaskoczyło mnie poczucie humoru R.S., bo on wygląda i zachowuje się jak ktoś, kto śmieje się dopiero wtedy, kiedy ktoś wpadnie do studni.

W pierwszej chwili, przeglądając TERAPIĘ PAULINY P. (taki ma tytuł"), źle sobie pomyślałem o Ryszardzie Sadaju (pozwolił mi wymienić swoje nazwisko w tym blogu). Miałem go za "poważnego" autora historycznych, galicyjskich powieści i współczesnych powieści, z których jedna ("Ławka pod kasztanem") wygrała w 2000 r. zorganizowany przez wydawnictwo Znak konkurs na najlepszą powieść, a kolejna została uznana za "krakowską książkę miesiąca". A tu nagle jak Grochola zachciało mu się pisać, tak myślałem.

Nie miałem racji, źle o nim myśląc. Napisał książkę, jaką i ja chciałbym napisać. Prawdziwa, dowcipna i nawet romantyczna. Teraz nie dziwią mnie pochwały internautów na ostatniej stronie okładki. Może zmienię też zdanie co do "babskich" powieści, chociaż akurat ta, co jest ciekawostką, została napisana przez faceta. Może dlatego jest taka dobra i wciągająca.

poniedziałek, 19 lipca 2010

R.S. POCIESZA MNIE.

Od śmierci Marylki zmieniłem się. Sam to zauważam i zauważają inni. Postarzałem się, nic mi się nie chce i właściwie niczego już nie oczekuję od życia. Myślałem, że pomysł, aby napisać książkę, przyda mi werwy, wyrwie mnie z odrętwienia, nada jakiś cel końcówce mojego życia. Ale, zdaje się, zrealizowanie tego pomysłu jest ponad miarę moich możliwości.

Odwiedziłem R.S., mojego znajomego pisarza. On powiedział:
- W pana wieku pisze się raczej wspomnienia. Nad pierwszą powieścią zazwyczaj pracuje się kilka lat i jest to, wbrew temu co niektórzy myślą, bardzo męczące zajęcie. Ale w twórczości nie ma żadnych żelaznych reguł, można zadebiutować mając osiemnaście lat i osiemdziesiąt.
- Czyli co, mam przestać myśleć o pisaniu powieści?
- Ależ skąd, panie Karolu. Za panem przemawia, że wybrał pan Chrystusa za bohatera swojej powieści. To zaskakujące. Nie słyszałem, żeby ostatnio ktoś napisał o Chrystusie. I to jeszcze o Chrystusie w czasach nam współczesnych. Już sam ten pomysł jest intrygujący. I skoro taki pomysł przyszedł panu do głowy to, kto wie, może nie na darmo. Niech pan pisze.

Więc piszę. Ale wciąż nie wyszedłem poza kilka zdań, które mi zostały z kilkunastu zapisanych stron.

wtorek, 6 lipca 2010

DWA NIEDOSZŁE ROZWODY

Siedziałem na ławce na cmentarzu salwatorskim obok ściany, gdzie jest wmurowana urna z prochami Marylki. Przypomniało się mi, że Marylka dwa razy chciała się ze mną rozwodzić, bo dochodziła do wniosku, że nie kocham jej tak na zabój jak ona mnie.

Zbliżał się dzień pierwszego procesu rozwodowego, za ugodą, bez podziału majątku, dzieci dorosłe. Adwokaci powiedzieli, że proces potrwa godzinę i ja i Marylka będziemy stanu wolnego, czyli rozwiedzionymi. Wiadomo, sytuacja napięta, bo tego rodzaju sprawy w sądzie nigdy nie należą do przyjemnych. Tym bardziej, że ja wcale nie chciałem rozwodu, tylko Marylka. Ale uznałem, że skoro jej na tym zależy, nie będę przeciwko. Chociaż byłem.

W te dni przed wizytą w sądzie byliśmy wobec siebie grzeczni i dobrzy jak mało kiedy. Nie będzie przesady, jeśli napiszę, że jedno dla drugiego w ogień by wskoczyło. Tylko że z tej grzeczności i dobroci zrobiło się tak, że na dzień przed rozprawą rozwodową poszliśmy do łóżka i było przyjemnie jak..., no, jak zawsze. Nasi adwokaci przy każdej okazji przypominali nam, abyśmy nie ulegli tego rodzaju słabości, bo sąd uzna, że małżeństwo nie uległo rozpadowi.
Jeszcze przed wyjściem z łóżka zaproponowałem Marylce:
- To może jednak nie rozwiedziemy się.
- Nie - zdecydowanie rzekła Marylka. - Przez jedną chwilą słabości nie będziemy zmieniać naszych planów. Tylko nie zdradź w sądzie, że to zrobiliśmy.
Już nie chciałem mówić, że to nie był nasz plan, tylko jej.

Poszliśmy do Sądu. Sędzina, ostrzegając mnie wcześniej, że za mówienie nieprawdy grozi mi... (już nie pamiętam co), zapytała:
- Czy w ostatnim czasie doszło pomiędzy panem a żoną do zbliżenia seksualnego?
Minutę milczałem, bijąc się z myślą: kłamać, czy jednak mówić prawdę?
Wreszcie rzekłem: tak.
Mój adwokat pociągnął mnie za rękę tak mocno, że mało nie wyrwał z ramienia, aż krzyknąłem do niego: "Niech mnie pan przynajmniej w sądzie nie molestuje!". Bo muszę przyznać, że mój adwokat jakoś nie polubił Marylki. Uważał, że ona manipuluje moim życiem i moimi uczuciami. Był zdecydowanie za tym, żeby sprawa zakończyła się rozwodem. Poza tym był to miły facet.
Sędzina po moim okrzyku zapytała:
- Czy mecenas X molestuje pana poza budynkiem sądowym?
- Nie, skądże - odrzekłem.
- To proszę nie rzucać nieprawdziwych oskarżeń - napomniała mnie.
- Przepraszam, Wysoki Sądzie, wyrwało mi się takie nieprawdziwe stwierdzenie.
Sędzina jeszcze raz zapytała:
- Czy w ostatnim czasie pomiędzy panem a żoną doszło do zbliżenia seksualnego?
- Tak - powtórzyłem, bo już nie mogłem inaczej.
- Kiedy to było? - dociekała.
- Stosunkowo dawno.
- Proszę dokładniej określić czas.
- Wczoraj.
- Wczoraj? - zaskoczyło sędzinę. Przecież to całkiem niedawno.
- Ale to było jeszcze przed południem - tłumaczyłem.
Sędzina nie wzięła pod uwagę tej różnicy w czasie.
Z rozwodu nici. Musieliśmy zapłacić adwokatom i koszta procesu rozwodowego.

Po kilku latach Marylka znowu naparła na mnie, że jest niedobrą żoną, że zasługuję na lepszą kobietę niż ona, bo przysparza mi tylko zgryzot i tak dalej, że powinienem w życiu zaznać więcej szczęścia niż dotąd.
Wcale tak nie uważałem, a co do szczęścia, to właśnie życie bez Marylki byłoby dla mniej największym nieszczęściem. Lecz kochałem Marylkę i myślałem, że skoro tak bardzo nie chce żyć ze mną, widocznie nie odpowiadam jej jako mąż i muszę się z tym pogodzić.

Żeby znowu nie stało się tak, jak przedtem, dwa miesiące przed procesem rozwodowym Marylka wyjechała do kuzynki w Zakopanem.

Proces. Znowu bez orzekania o winie i bez podziału majątku. Żeby mi było łatwiej kłamać (no bo jednak dwa razy pojechałem do Zakopanego), przed pójściem do sądu wypiłem kilka kieliszków wódki.
Sędzina zadała sakramentalne pytanie:
- Czy w ostatnim czasie pomiędzy panem a żoną doszło do zbliżenia seksualnego?
- Nigdy do czegoś takiego nie doszło - odpowiedziałem. - Moje małżeństwo nie zostało skonsumowane.
Tym razem to nie ja milczałem minutę, tylko Wysoki Sąd zaniemówił na dłuższą chwilę, nim wreszcie sędzina rzekła:
- Przecież państwo macie dwójkę dzieci.
- Mamy, lecz jakim sposobem, nie mam pojęcia.
Wtedy Marylka nie wytrzymała i krzyknęła:
- To są moje i Karola dzieci! Kocham go!
Znowu musieliśmy zapłacić adwokatom i pokryć koszta procesu. Już więcej nie rozwodziliśmy się. Kochana Marylka.

piątek, 2 lipca 2010

CHRYSTUS - BAT NA KLER

Siedzę po kilka godzin nad zeszytem i męczę się z "moim" Chrystusem. Nie może być, że powodowany tylko ciekawością pojawił się na tym świecie. Wprawdzie to nie ma być "poważna" powieść, lecz pewien rodzaj zabawy, to mimo wszystko Chrystus powinien mieć jakąś misję do spełnienia. Ale nie, żeby zwykłym ludziom ukazywać ich grzechy, przywary, czy napominać ich aby mądrzej i roztropniej żyli. Przeciętny zjadacz chleba zawsze będzie miał jakieś grzechy na sumieniu. Chrystus doskonale o tym wie.

Zastanawiam się, czy nie zrobić tak, aby celem pobytu Chrystusa w Krakowie było "zdyscyplinowanie" sług kościoła, proboszczów, kapłanów, zakonników, sióstr zakonnych, bo Bóg wymaga od nich chyba więcej niż od zwykłych śmiertelników. Słudzy Pana, namaszczeni różnymi funkcjami, zamiast dawać przykład jak godziwie żyć, w ukryciu grzeszą na potęgę. Pedofilia, nieślubne dzieci, uwielbienie wygodnego życia, uważanie (mimo to!) siebie za lepszych od innych, alkohol, hazard, finansowe przekręty. Tylko niech ktoś nie myśli, w związku z powyższym, że jestem wrogiem Kościoła.

Zachowanie się księży powoduje coraz mniejsze uczestnictwo katolików w mszach, coraz mniej powołań do zakonów, malejąca liczba seminarzystów, a przecież prawdziwych katolików, wierzących w Jezusa Chrystusa, wcale nie ubywa. Oni tylko nie chcą mieć do czynienia z takimi sługami Kościoła. Już samo pójście do Kościoła stanowi teraz problem, bo człowiek nie jest pewien, czy w konfesjonale nie siedzi większy grzesznik od spowiadającego się. To nie jest wygodna i sprzyjająca sytuacja do otwarcia się przed Bogiem. Ja to robię tak, jak to czynią protestanci. Spowiadam się bezpośrednio przed Bogiem. Nie mam z tego powodu niespokojnego sumienia, raczej większy komfort spowiedzi.

Ale, wracając do mojego Chrystusa, to coraz bardziej się przekonuję (przynajmniej w tej chwili), że On, jako pewien rodzaj bata na kler (nie wiem jeszcze, jakby to technicznie i etycznie wyglądało) to dobry pomysł i alibi dla nieoczekiwanego zjawienia się Chrystusa. Jest tylko problem, że nie bardzo się orientuję, co na naprawdę dzieje się za murami kościołów, klasztorów, seminariów, a nie chciałbym popaść w przesadną groteskę, żeby z kolei nie urazić uczciwych księży.

Pragnąłbym poznać kogoś, kto mógłby mi opowiedzieć o "świętych" grzesznikach w kościele. Tylko kto się na to odważy? Gwarantuję, że nie będzie to wulgarna powieść, tylko taka bardziej prześmiewcza, bo w gruncie rzeczy i "mój" Chrystus do końca nie wiadomo, czy jest (będzie) prawdziwym Jezusem Chrystusem?

czwartek, 24 czerwca 2010

INNE OBLICZE

Zrobiłem porządek na biurku. Usunąłem z niego wszystkie szpargały, jakieś karteczki z niepotrzebnymi zapiskami i telefonami, stare nożyczki, klej, śrubokręt, zepsuty budzik i zegarek bez baterii, przeczytane książki, kalendarze z poprzednich lat... Zebrał się tego cały kosz. Następnie umeblowałem biurko w lampkę nocną, czterystostronicowy zeszyt, pióro, czarny atrament i Pismo Święte małego formatu.
Postanowiłem wreszcie zabrać się na poważnie do pisania książki o Jezusie Chrystusie, który niespodziewanie pojawił się w Krakowie. Jeszcze nikt nie wie, że to jest Chrystus, sam przyszły autor-narrator ma co do tego wątpliwości.

Dlaczego książka o Chrystusie? Sam nie wiem. Ale znam tę postać. Pismo Święte to moja ulubiona lektura od lat, nigdy mi się znudziło czytanie jej. Czytelnicy mojego blogu są tym pewnie zaskoczeni, bo życie emeryta polskiego jakoś nie dostarczało dowodu, że jestem wiernym i stałym czytelnikiem Starego i Nowego Testamentu. Tym bardziej, że moje postępowanie i przemyślenia nie miało nic wspólnego, że się tak górnolotnie wyrażę, ze świętością. Nawet nie jestem dobrym katolikiem, którym stałem się gdzieś w pięćdziesiątym roku życia. Do kościoła na mszę częściej nie chodzę niż chodzę. Ale gdy jestem na mszy zawsze przystępuję do komunii, wcześniej spowiadam się tylko Bogu. Ostatnio codziennie oddaję się pod opiekę mojego Anioła Stróża, nie zaszkodzi. Wiem, że mojego Stróża muszę ogromnie denerwować swoim postępowaniem. Ale też zdaję sobie sprawę, że Bóg nie stworzył mnie na świętego czy męczennika i trzeba się z tym pogodzić.

Długo trwało nim uwierzyłem w historyczność Jezusa i Jego boskie pochodzenie, czyli w to, że był jednocześnie człowiekiem i Bogiem. Jego życie było tak niesamowicie niewiarygodne, że nikt nie potrafiłby i nie odważyłby się tego opisać, żeby nie wyjść na idiotę lub grafomana. Ewangelie to są opowieści nie z tego świata. Nie da się ich podrobić, nawet nie da się podrobić ich stylu, narracji (wielu daremnie próbowało). A mimo to są tak napisane, z jakąś wewnętrzną wiarą i przekonaniem, że można czytać je jak reportaż. Poza tym zafrapowała mnie mądrość Chrystusa i Jego poczucie humoru, poza tym to, że nie odwołuje się ciągle do Boga Ojca jako ostatecznej wyroczni, chociaż oczywiści także to czyni, trudno, żeby inaczej.

Tacy ludzie, jeśli nie są Bogami, nie istnieją na świecie. Jest tylko jeden. Nie pisałem na blogu o mojej fascynacji Chrystusem, bo to, co głęboko w duszy, zostawiam dla samego siebie. "Studiuję" Chrystusa, lecz nie na takiej zasadzie, jak to czynią niektórzy księża, którzy lubują się w czytaniu książek o Jezusie Chrystusie, rozmyślaniu o nim, stawianiu go za przykład innym, zapominając, że Chrystus ukazał się nie po to, aby studiować Jego życie i nauki jak jakiegoś wielkiego myśliciela, ale aby w miarę możliwości naśladować Jego życie. Piszą o nim książki, traktaty, cytują Jego słowa w kazaniach, nauczają w Jego imieniu, a sami zachowują się jak... tu mi niestety przychodzą na myśl brzydkie słowa.

Porywać się z motyką na słońce? Pewnie to się do mnie odnosi. Mimo wszystko spróbuję.
Mój Chrystus, w przeciwieństwie do Chrystusa z Palestyny, gdzie przeżył dzieciństwo, terminował u ojca jako prawdopodobnie cieśla, uczęszczał do synagogi, nie zna współczesnego świata, nie wszystko rozumie co się na nim dzieje, a do zrozumienia nie chce angażować swej boskiej wiedzy. Minęło dwa tysiące lat, odkąd tutaj był, wiele rzeczy jest mu całkowicie nieznanych. Jestem ciekaw Jego reakcji jako człowieka i reakcji ludzi na jego nauki i zachowanie. Nie mam żadnego opracowanego z góry klucza, jak to wszystko będzie wyglądać, nastawiam sie raczej na "żywioł", intuicje, znajomość ludzi i samego siebie.
Najwyżej (to mi teraz wpadło do głowy) pójdę do znajomego pisarza R.S., zdradzę mu mój projekt i zasięgną porady (której, jak go znam, na pewno mi nie udzieli). W każdym razie na pewno mnie nie wyśmieje i nie odstręczy od pisania. Może tylko przerazi go mój zamysł.

Nabrałem atramentu do pióra. Wypiłem kilka herbat, kaw. Zapisałem i skreśliłem
kilkanaście zdań. Nabazgrałem kilka nic nie znaczących rysunków. Minęło sześć godzin i nic. Cierpliwości, mówię sobie. Trzeba czekać aż się duża otworzy, jeśli otworzy.

niedziela, 13 czerwca 2010

POWRÓT DO ŻYCIA?

Młody, około trzydziestoletni chirurg, obejrzał zdjęcia rentgenowskie i rzekł zadowolony:
- Panie Karolu, wszystko się pięknie zrosło i szybko, jak na pański wiek.
- Co, doktorze, czy ja mam sześćset lat? - powiedziałem trochę opryskliwie, bo w ustach lekarza słowa "pański wiek" zabrzmiały jakbym był matuzalemem.
- Bez urazy - roześmiał się chirurg. - Ale młodzikiem to pan nie jest. Choć, pod pewnym względem... - nie dokończył.
- Słucham, słucham - wiedziałem o co mu się rozchodzi.
- Przywieźli pana do szpitala nieprzytomnego. Powinien pan mieć zwiotczałe wszystkie mięśnie, a u pana jeden organ znajdował się w gotowości do natychmiastowego działania.
- Wyjaśniłem pańskiemu koledze, dlaczego tak mam.
- Zazdrości panu. Proszę zdradzić, jak długo znajdował się pan pod działaniem prądu podczas naprawy żyrandola? Może ja też poddam się podobnej kuracji.
- Do tego trzeba jeszcze spaść z drabiny - powiedziałem.
- To już za duże ryzyko - orzekł chirurg.

Niektórym mężczyznom wydaje się, że to wielka wygoda mieć ten organ ciągle w stanie wzwodu. Już przywykłem, ale z początku nie mogłem tego znieść. Przeszkadzało mi to w czasie chodzenia, siedzenia, leżenia. Idąc ulicą wydawało się mi, że wszyscy widzą mojego fiuta. Musiałem zrezygnować z kąpieli w publicznych miejscach i opalania się na plażach, bo ludzie myśleliby, że jestem zboczeniec. Teraz, okazało się, że i po wypadku na rowerze też z tego powodu stanowiłem sensację w szpitalu, a i pewnie wzbudzałem rozbawienie. Jedna z pielęgniarek powiedziała mi, że pomyślała iż mam sen erotyczny.

Nic na to nie poradzę. Są jednak sytuacje, kiedy ta moja dolegliwość jest wielce przydatna. Wczoraj się mi przydała. Pewnie dlatego przypomniała mi się ta rozmowa z chirurgiem.
Czasami zastanawiam się, czy już leżąc w trumnie, ten organ pozostanie dalej w stanie gotowości? Niechby ktoś, dla ciekawości, sprawdził to.

środa, 2 czerwca 2010

STARCIE Z AUTEM

Powinienem był poprosić Maćka, żeby napisał: "Dziadek miał poważne starcie z autem i leży w szpitalu. Przez kilka tygodni na pewno nic nie napisze w tym blogu".
Powinienem, ale czy ja miałem głowę, żeby myśleć o blogu? Jakby to była nadzwyczaj ważna część mojego życia? Człowiek leży unieruchomiony opatrunkami gipsowymi, chce mu się wyć z bólu i poczucia zniewolenia, zastanawia się, czy będzie mógł chodzić bez pomocy kul czy laski, mimo woli rozmyśla o dzieciach, wnukach, o zmarłych w rodzinie, żałuje, że czegoś tam w życiu nie zrobił albo zrobił. Leżenie i myślenie - to straszna rzecz.

Wpadłem pod auto, ale winni temu byli dwaj rowerzyści, którzy się ścigali na wąskiej ścieżce wału przeciwpowodziowego przy Rudawie.
To był jeden z nielicznych na początku maja ciepły, słoneczny dzień. Pomyślałem, że czas aby po zimie przewietrzyć płuca i uruchomić sflaczałe mięśnie. Wsiadłem na mojego starego, lecz niezawodnego oscara. Objechałem Błonia dokoła i popedałowałem na wał nad Rudawą. Po kilkuset metrach dostrzegłem jadących naprzeciwko mnie dwóch rowerzystów w kaskach. Zjechałem na prawą stronę. Oni jechali jeden obok drugiego. Najwyraźniej ścigali się, kto pierwszy dojedzie do jakiegoś upatrzonego miejsca. Głowy mieli pochylone, nie zwracali uwagi co jest przed nimi. Liczyłem, że mnie jednak zobaczą i jeden z nich zrobi mi miejsce. Ale gdzie tam. W ostatniej chwili odruchowo zjechałem z wału na asfaltówkę biegnącą równolegle do wału. Nie widziałem auta, które jechało w tym samym kierunku co i ja, tylko kilka metrów z tyłu. Nagle zobaczyłem bok auta przed sobą i przerażoną twarz trzydziestoletniego kierowcy. I to jest tyle, co pamiętam z wypadku.

Oprzytomniałem w szpitalu. Potłuczona głowa (bez wstrząsu mózgu), złamana ręka i potrzaskane wszystkie żebra po prawej stronie. Rower wyszedł z tego bez szwanku, nawet jedna szprycha nie zgięta.

Czy ktoś wie, jak bolą połamane żebra, gdy się zakaszle? Ja już wiem. Kości rzekomo ładnie się zrosły. Jeszcze około dwa tygodnie rekonwalescencji i znowu będę mógł wsiąść na mojego niezawodnego oscara. Szkoda, że nie potrafię rozpoznać tych dwu szalonych rowerzystów. Coś wymyśliłbym na nich. Kierowca auta, na które wpadłem, powiedział, że ci się nawet nie zatrzymali, choć odwrócili głowy i musieli widzieć wypadek, który spowodowali.

wtorek, 4 maja 2010

OGARY POSZŁY W LAS

Widzę i odczuwam, że w moim życiu zaczęły się powtórki. Znowu taka sama wiosna, znowu piękne dziewczęta na ulicach, znowu zacznę chodzić na dłuższe spacery do rezerwatu bażanta wielkiego i na kopce. Ale na wyjazd do Egiptu, czy jakiegoś innego ciepłego kraju, na pewno nie dam się Katarzynie namówić. Nie chce mi się tam lecieć, z poza tym to też byłaby powtórka.

Z myślą o pisaniu powieści kupiłem zeszyt dwustukartkowy A-4, nowe pióro i czarny atrament. Mam pewien zamysł co do książki. Nie wiem, czy jestem w stanie zrealizować ów pomysł. Wcześniej chciałem po prostu opisać swoje życie, lecz doszedłem do wniosku, że to byłaby kolejna nudna powieść o Polaku, który nic wielkiego nie zrobił, nie przeżył nic wyjątkowego, który nie jest nazbyt mądry. To byłby zapis nieudanego życia, frustracji, kompleksów. Jeszcze jedna historia o nieudaczniku, coś w rodzaju "Dzień świra".

Od pewnego czasu, jeśli chodzi o powieść, myślę o napisaniu książki o Jezusie Chrystusie, który w 2010 roku pojawia się w Krakowie. Nie wiadomo, czy to sam Chrystus, ale jest podobny do postaci z całunu turyńskiego i zachowuje się jak Chrystus, naucza, uzdrawia, czyni cuda. Trzeba przyznać ( sam sobie to przyznaję) ambicji mi nie brakuje.

Chwilę siedziałem nad zeszytem. Szukałem w głowie pierwszego zdania powieści, takiego zdania, które zaintrygowałoby czytającego i mnie samemu dałoby podnietę do pisania kolejnych zdań. I wiecie, co napisałem? To: OGARY POSZŁY W LAS. Tak, to pierwsze zdanie z powieści: "Popioły" Stefana Żeromskiego (chyba pamięć mnie nie myli?). Jaki związek mają ogary z Chrystusem? Żadnego związku, ja przynajmniej takiego nie dostrzegam.
I teraz siedzą te OGARY we mnie. Piękna, prosta fraza. Co chwila powtarzam: OGARY POSZŁY W LAS. I widzę i słyszę te psy gończe, za nimi widzę jeźdźców na koniach. Napisać coś podobnie krótkiego, a tak mocno działającego na wyobraźnię!

Później napisałem: CHRYSTUS USIADŁ NA ŁAWCE NA PLANTACH. NIE ZAUWAŻYŁ, ŻE ŁAWKA JEST ŚWIEŻO POMALOWANA. Nie mam pewności, ale zdaje się, że jest coś intrygującego w tych dwu zdaniach. Przynajmniej da się rozwinąć jakąś akcję, bo na przykład, ktoś zwróci uwagę, że Chrystus jest ubrudzony farbą, albo będzie się śmiał, że się ubrudził farbą. Wówczas Chrystus będzie musiał kupić spodnie i pójdzie do jakiejś galerii handlowej. Z moich doświadczeń kupowania spodni pamiętam, że wszystkie miały albo za długie nogawki, albo za krótkie. W wypadku Chrystusa też musiałoby tak być, przecież nie uczyni cudu i nie sprawi, że nogawki będą w sam raz, bo to nie w Jego stylu.

czwartek, 29 kwietnia 2010

STARY SAMOLUBNY DRAŃ

Trzeba wyjść z wody, otrząsnąć się jak pies, i gdzieś pobiec, coś robić, na przykład zaopiekować się kimś. Śmierć Marylki, później ta makabryczna katastrofa pod Smoleńskiem, przybiły mnie, doprowadziły do jakiegoś dziwnego letargu. Ale przecież nie mogę bez końca trwać w takim stanie. Za wcześnie aby wycofać się z życia.

Pomagać innym to najlepszy (rzekomo) sposób na pobudzenie emocjonalne, fizyczne i intelektualne. Tylko że, choć na pewno blisko mnie jest wiele osób czekających na różną pomoc i zasługujący na nią, jakoś nie potrafię ich dojrzeć. No, może nie całkiem jest tak, że ich nie widzę. W mojej dzielnicy, a nawet kwartale ulic, znam biedaków, pijaków, narkomanów, chorych psychicznie, znam wieloletnie rodziny żyjące z pomocy społecznej i kradzieży. Dlaczego nie spróbuję choć jedną z tych osób wyprowadzić na prostą, przysposobić do normalnego życia? Bo mi się nie podobają. Są brudni, wulgarni, niewykształceni. Muszę powiedzieć prawdę: nie mogę przełamać w sobie odrazy do nich. Natomiast chętnie zająłbym się ładną studentką, ubierającą się w markowe ciuchy, mieszkającą w małym lecz przytulnym mieszkanku z oknami wychodzącymi na Wisłę. Lecz jakiej pomocy ta studentka oczekiwałaby ode mnie? Darmowych korepetycji z historii?
Jestem po prostu stary, samolubny drań!

wtorek, 20 kwietnia 2010

ŻYĆ NIE UMIERAĆ

Kapcanieję z dnia na dzień. Dawniej (teraz to już wszystko wydaje się mi dawno) jeździłem do Marylki do Kobierzyna. To była wyprawa tramwajem i autobusem, i kawałek pieszo. Wcześniej kupowałem czekoladki dla Marylki i pielęgniarek, paczkę papierosów dla pacjentów i rozdawałem im po kilka sztuk. Rozmawiałem z doktorem Wackiem. Teraz chodzę do Marylki na cmentarz salwatorski bez żadnych przygotowań logistycznych. Siadam na ławce obok urny z prochami Marylki i siedzę, już całkiem jak emeryt.
Do tego ta paraliżująca katastrofa pod Smoleńskiem, nie mogę się otrząsnąć. Większość z tych, którzy w niej zginęli, to byli dobrzy znajomi, Niektórych widywałem i po kilka razy dziennie (w telewizji).

Teraz uzmysławiam sobie, że upłynęło sporo dni odkąd ostatni raz byłem z kobietą. Nie chce się mi. To znaczy nie chce mi się czynić zalotów, zagadywać, dotykać, judzić (w miłym znaczeniu tego słowa), bo gdyby któraś weszła pod kołdrę i przytuliła się, to, wiadomo (żyrandol), zawsze jestem gotów.
Aa, pewnie się upiję, wezmę jakąś książkę i usnę. Trzy przyjemności w krótkim czasie. Żyć nie umierać!

niedziela, 11 kwietnia 2010

ŚMIESZNOŚĆ I OKRUCIEŃSTWO ŻYCIA

Rzadko nachodzi mnie refleksja tego rodzaju, że życie jest piękne. Częściej, że życie jest śmieszne albo okrutne. Przed okrucieństwem życia broniło mnie poczucie humoru. Przed śmiesznością życia broniła mnie realność cierpienia, w moim wypadku cierpienia psychicznego: choroba Marylki, niemożność porozumienia się z dziećmi, depresja, która trzyma mnie jak imadło od długich lat, i ból (wiem, że to brzmi górnolotnie, ale...), który odczuwam z powodu bólu jakiego bez powodu doznają miliony ludzi na świecie.

Jeśli o czymś w życiu mogę powiedzieć, że jest piękne, to kobiety. Mając do wyboru oglądanie wysokich gór, bez drzew, roślinności, czy oglądanie nagich kobiet, wybieram kobiety. Podobnie, mając do wyboru oglądanie zróżnicowanego krajobrazu, z lasem, rzeką, pagórkami, czy oglądanie ładnie ubranej kobiety, wybieram kobietę. Tak samo długo nie namyślałbym się, gdyby mi zaproponowano: pobyt wśród dzikiej natury, czy wśród dzikich kobiet? Dzikie kobiety!

Na koniec, odnosząc się do komentarza z 6 kwietnia: Pani jest piękna, nie życie. Też i dlatego piękna, bo uważa, że życie jest piękne. Jeśli chodzi o kobiety, to nie przeszkadza mi w nich ani dzikość, ani naiwność.

sobota, 10 kwietnia 2010

KAROL TRZASKA 007 - 2. NIEPOWODZENIE.

Telefon:
- Proszę przyjść o 13.00 do Biura.
Przyszedłem. Wpierw mój partner pokazał mi jak uruchomić i korzystać z kierunkowego mikrofonu, który jest umieszczony w moim służbowym telefonie komórkowym i który działa na odległość 50 m. Następnie pokazał mi fotografie mężczyzny i kobiety.
- Proszę zapamiętać te twarze. Tych dwoje przyjdzie do kawiarni Hotelu Grand o godzinie piętnastej. Pan ma, z pomocą telefonu, nagrać ich rozmowę. Około piętnastej trzydzieści przyjdzie do pana Ewa, około czterdzieści lat, pańska dobra znajoma, z którą jest pan umówiony. Proszę ją serdecznie powitać, albo nawet pieprznie, tak, aby wyglądało, że niecierpliwie pan na nią czekał.
- A jeśli podejdzie inna kobieta i ja ją pieprznie powitam, a okaże się, że to nie jest ta? - zapytałem.
- Rzeczywiście, może się tak zdarzyć - przyznał partner. - Powiem jej, żeby w ręku trzymała "Forum". To tygodnik formatu A-4 z kolorową okładką.
- Ona może być moją kochanką?
- Chyba tak - partner nie był tego pewien.
- Czyli mogę ją ukradkiem obmacywać.
- Bez przesady - roześmiał się partner.

W kawiarni Grandu były tylko dwa stoliki zajęte. Przy jednym siedziała młoda para. Przy drugim samotny mężczyzna w średnim wieku, w okularach, wyglądający na pracownika naukowego, przynajmniej ja go tak oceniłem. Pił kawę i czytał "Wyborczą". Ja zająłem trzeci stolik, przy oknie. Tak usiadłem, aby widzieć drzwi wejściowe i część holu recepcyjnego.

Niemal dokładnie o 15.00 wszedł mężczyzna z fotografii pokazanej mi przez partnera. Kilka minut później przysiadła się do niego kobieta, też ta ze zdjęcia. Ustawiłem na nich mikrofon u czekałem na Ewę, co raz to spoglądając na drzwi kawiarni. Udawałem, że się niecierpliwię.
Osoby, które miałem podsłuchiwać, mówiły coś do siebie półgłosem. Nie wyglądały na kochanków. Raczej była to rozmowa biznesowa. Zamówili kawę i sernik. Zaraz po tym jak przyszła Ewa z "Forum" w ręku, tamci przywołali kelnerkę, zapłacili i wyszli z kawiarni. Ledwie nacisnąłem guzik "koniec nagrywania", przy naszym stoliku pojawił się ów mężczyzna z fotografii i spokojnie, nie mówiąc ani słowa, zabrał mój telefon i znowu wyszedł.

Nie wiedziałem co robić w takiej sytuacji. Ewa też nie wiedziała. Natychmiast zadzwoniła do koordynatora i powiedziała co się stało. Po chwili zwróciła się do mnie:
- Mamy się tym nie przejmować. Nie docenili gościa, ale to, co zrobił, jest dla nich istotną informacją, do wykorzystania później.
- Pierwszy raz biorę udział w czymś takim i się nie sprawdziłem - powiedziałem do Ewy.
- Tak wyszło. Gość, widocznie, jest profesjonalistą w takich sprawach. Chce pan poczytać? - Ewa położyła "Forum" przede mną. - Do zobaczenia przy następnej okazji - wyszła.

Nici z nagrania i utrata drogiego telefonu. Ale, skoro ma się nie przejmować, to się nie przejmuję. Nikomu nie wciskałem, że jestem superagentem.

piątek, 2 kwietnia 2010

UTRACONE POCZUCIE HUMORU

W ciągu kilku ostatnich lat Marylka była nieświadoma życia, takiego życia, jakiego większość z nas doświadcza na codzień. Nie było komunikacji między nami. Na pewno miała jakiś swój świat w mózgu, do którego z czasem przywykła, czy przystosowała się, bo już nie miała takich wielkich stanów lękowych jak niegdyś. Żyła tam sobie, prowadziła jakieś rozmowy, coś załatwiała. Nie wiem, czy ja istniałem w tym jej świecie, ale ona istniała w moim świecie. Brakuje Marylki. Jej widok przypominał mi zdarzenia z przeszłości, wesołe, mniej wesołe albo przykre. Czuję się trochę tak, jakby mi odcięto kawał życia. Żywa Marylka była pasem transmisyjnym do mojej przeszłości.

Teraz co? Przyszłość, w najlepszym razie, mogę liczyć w latach, a nie w dziesiątkach lat. I w tej przyszłości co może mi się zdarzyć nieprzewidywalnego? Nie widzę niczego takiego. Oklapłem. Nie tak dawno zamierzałem serio zabrać się do pisania powieści. Jestem jak balon bez powietrza. Zdaje się, że nawet poczucie humoru utraciłem, a ono mnie rzadko na długo opuszczało.

Wczoraj widziałem jak dwie około trzydziestopięcioletnie kobiety walczyły o jedno wolne miejsce do zaparkowania auta przy krawężniku. Równocześnie, z dwu stron, wjechały w wolne miejsce. Tyłami aut zatarasowały ulicę, uniemożliwiając innym przejazd. Kłóciły się, która była pierwsza, nie zwracając uwagi na gapiów i chyba nie słysząc klaksonów, którymi chcieli je przepędzić kierowcy. Po chwili podszedł do nich jeden ze zdenerwowanych kierowców i powiedział:
- Wy głupie małpy, usuńcie się wreszcie stąd, nie możemy przejechać.
- Coo? - kobieta z czerwonego auta spojrzała na drugą, z którą się kłóciła. - Słyszałaś jak ten buc nas nazwał?
- Faszysta jeden! - druga wysiadła z auta i stanęła obok pierwszej.
W jednej chwili się pogodziły i były razem przeciwko kierowcy.
- My stoimy, to i ty będziesz stał.
- Wzywam policję - mężczyzna wyjął z kieszeni telefon.
- Wzywaj se, wzywaj.
- Teraz i tak nie możemy wyjechać, bo za blisko podjechaliście - kobiety zaczęły się śmiać.
- To wy blokujecie nam wyjazd.
Nie czekałem na przyjazd policjantów. Oceniając teraz na zimno, była to bardzo komiczna sytuacja, a ja poszedłem dalej, wcale nie ciekaw jak zakończy się zdarzenie. Nawet śmiać mi się nie chciało, choć przecież powinno. Dawniej do końca kibicowałbym którejś ze stron.

poniedziałek, 29 marca 2010

KAROL TRZASKA 007

Agencja Detektywistyczna "O" mieści się w nowoczesnym, niedawno wybudowanym biurowcu blisko Śródmieścia. Dwa pokoje. Jeden służy do przyjmowania klientów, czy takich osób jak ja. Drugi to pokój logistyczny (komputer, kilka monitorów, dużo kabli, półki z sprzętem nieznanego mi przeznaczenia), w którym siedzi koordynator, jak mi go przedstawił szef agencji, pan Janek.
Sam szef nie przypominał mi żadnego detektywa, to znaczy takiego, który by mi się kojarzył z jakąś postacią z powieści lub filmów sensacyjnych, bo innych, prawdziwych detektywów nie znam. Czterdziestoparoletni, średniego wzrostu, nie całkiem łysy, w szarej marynarce. Ot, jeden z facetów z ulicy, który mógł być każdym. Wyróżniały go tylko oczy, bystre, ruchliwe, błyszczące.

Szef, pan Janek, zaczął ze mną rozmowę po angielsku (nie chodzi o język).
- Trzy dni temu był mróz - powiedział - a dzisiaj już szesnaście stopni ciepła.
- Nie wiadomo jak się ubrać - rzekłem też po angielsku.
- Jeszcze butów nie zmieniłem na letnie.
- Ja dzisiaj pierwszy raz po zimie nałożyłem półbuty.
Pomyślałem: obmacuje mnie, chce wiedzieć z kim ma do czynienia.

Później przeszedł do konkretów, co znaczyło, że z tego "macania" wyszedłem dobrze oceniony.
- Panie Karolu, osoby, dla których pracujemy, należą do zarabiających powyżej średniej krajowej.
- Myślę, że dużo dużo powyżej - poprawiłem.
- Zgadza się. Zajmujemy się poszukiwaniem zaginionych osób, śledzeniem małżonków, pod kątem czy zdradzają, i sprawami gospodarczymi, na przykład, jakich klientów ma taka i taka firma, od kogo kupuje, komu sprzedaje, po ile, rozumie pan.
- Rozumiem.
- Prowadził pan małą firmę, więc coś się w tym orientuje.
- Wie pan - byłem zaskoczony.
- Uczył pan też w liceum.
- Badał pan moją przeszłość?
- Nie był pan karany, ma dobrą opinię wśród sąsiadów, lubi kobiety.
- Nie znoszę, gdy mi ktoś zagląda do życiorysu i do łóżka - powiedziałem ze złością.
- Muszę o panu coś wiedzieć, nim zaproponuję pracę. Wiele z tego, o czym się pan u nas dowie, będzie pan musiał utrzymywać w tajemnicy. Praca u nas wymaga dyskrecji.
- To oczywiste - stwierdziłem.

Rozmawialiśmy ponad godzinę. Sucho, konkretnie. Moim minusem było to, że nie mam prawa jazdy (nie wymieniłem starego prawa jazdy na nowe, bo postanowiłem definitywnie zrezygnować z prowadzenia auta. Mam już taki stopień kurzej stopy, i brak refleksu, że stanowiłbym zagrożenie na szosie). Stanęło na tym, że dostanę doświadczonego partnera z autem, który, poza tym, nauczy mnie z korzystania z mikrofonów, specjalnych aparatów fotograficznych i co tam będzie trzeba.

Wymagana jest ode mnie dwudziestoczterogodzinna dyspozycyjność. Tylko za tę gotowość dostanę 600 zł miesięcznie. Poza tym 30 zł za godzinę pracy, ale nie mniej niż 90 zł dziennie, gdybym na przykład był potrzebny tylko na dwie godziny w ciągu dnia. Będę potrzebny na obiektach, jak się wyraził szef agencji, gdzie wymagany jest dobry wygląd.
- Co znaczy "dobry wygląd"? - zapytałem dla ścisłości.
- Odpowiedni, panie Karolu. Inny na wieczorne przyjęcie, inny na pobyt w górskim schronisku. To już sam pan rozważy. Za przejazdy, pobyty w hotelach, za wszelkie poniesione koszty płaci, oczywiście, agencja.
Dostałem "wypasiony" (to nie moje słowo) telefon komórkowy. Jakie ma funkcje, będę wtajemniczany po kolei, w zależności od rodzaju zlecenia. Tego telefonu się przestraszyłem.
- Czy przez ten telefon będę cały czas na podsłuchu? - zapytałem.
- Nie. Dopiero po naciśnięciu tego guzika (pokazał).
- I będziecie mogli mnie w każdej chwili zlokalizować za pomocą GPS, czy jakoś inaczej?
- Też dopiero po naciśnięciu guzika,tego z kolei (pokazał).
Nie bardzo wierzyłem, że jest tak, jak mówi. Pomyślałem, że przez ten telefon będę cały czas inwigilowany.
- Proszę się nie obawiać, panie Karolu. Będzie pan na podsłuchu i możliwy do zlokalizowania tylko podczas pracy. Dla pana bezpieczeństwa.
- Mam wierzyć, panie Janku, że tylko wtedy?
- Tak - potwierdził.
- A gdy wyjmę z telefonu baterie?
- Wówczas telefon nie działa i nie będziemy się mogli do pana dodzwonić.
- To mój numer stacjonarny - napisałem go na kartce leżącej na biurku. W domu będę wyjmował baterie z waszego telefonu.
- Zgoda - pan Janek po raz pierwszy uśmiechnął się. - Na dodatek może go pan trzymać w wannie z wodą. Jest wodoszczelny. - Po chwili dodał - Nie ufa pan nam nam. Ma pan do tego prawo. I nawet mi się to podoba.

Tak zostałem agentem? detektywem? szpiegiem? Mam czekać na wezwanie. Może to być za miesiąc, za tydzień, ale i jutro.

Ale czy to będzie tego rodzaju zajęcie, że mnie da satysfakcję i jednocześnie przyniesie korzyść innym? Jeśli chodzi o poszukiwanie osób zaginionych, to zgoda, jest i moja satysfakcja i korzyść dla innych. Lecz śledzenie niewiernych żon i mężów? Tutaj trochę gryzie mnie sumienie.

niedziela, 21 marca 2010

GO-GO

Spowolniło się moje życie. Przez tydzień po śmierci Marylki żyłem na zwiększonych obrotach. Załatwianie spraw pogrzebowych, goszczenie Kasi i jej męża, którzy przylecieli z Chicago, goszczenie Tomka z wnukami. Wielki ruch. Później oni odjechali jednego dnia. W pierwszej chwili poczułem ulgę, bo mogłem odpocząć, nie musiałem rozmawiać bez przerwy, szykować kolacji, ale po kilku godzinach zaczęła mi tak doskwierać samotność, że pojechałem do Ilony Małkowskiej. Ona zna samotność, wie jak to boli. Powiedziała, że mogę zostać u niej tak długo, jak zechcę. Tylko że ja, będąc u kogoś, źle się czuję. Przenocowałem u Ilony i wróciłem do domu. Położyłem się do łóżka i przez kilka dni leżałem, oglądając i słuchając w tv programy informacyjne i sportowe.

Ilona postanowiła wybić mnie z apatii i zaproponowała, abyśmy poszli do klubu go-go, gdzie przy rurkach tańczą młode i skąpo ubrane dziewczęta. Ilona wie, że widok młodych kobiet przyspiesza obieg krwi w moim organizmie, i że, w tym moim odrętwieniu, tylko taka propozycja sprawi, że wyjdę z domu.

O drugiej w nocy znaleźliśmy się w jednym z klubów go-go. Osiem ładnych i zgrabnych dziewcząt, które siedziały na długiej kanapie. Kelnerki i barmanka w strojach bikini. Elegancko, czysto, bezpiecznie (kilku wyglądających na kulturalnych ochroniarzy) i drogo. Dziewczęta i obsługa wydawali się być zaskoczeni, że przyszła do nich kobieta i to w wieku około emerytalnym. Pewnie, przynajmniej z początku, wzięli Ilonę za lesbijkę. O trzeciej ja i Ilona pozostaliśmy jedynymi gośćmi klubu. O czwartej siedzieliśmy wszyscy razem przy dwu złączonych stołach i gadaliśmy jak starzy znajomi. Naturalnie, musiałem zamawiać drogie alkohole (tancerki nie piły), ale miałem wokół siebie tyle młodych, pięknych ciał, że natychmiast poczułem się dużo lepiej. Dziewczęta, okazało się, w większości były studentami. Nie usłyszałem żadnej dwuznacznej propozycji, Ilona też nie.

Otrzymałem za to inną propozycję. Menadżer klubu, albo właściciel (nie usiłowałem dociekać), zapytał, czy nie chciałbym pracować w agencji detektywistycznej, bo właśnie jego znajomy, szef agencji detektywistycznej, poszukuje starszego mężczyzny, o dobrych manierach, potrafiącego zachowywać się jak u siebie w drogich lokalach i hotelach.
- Widzę, że pan to potrafi - stwierdził.
- To może i potrafię - odrzekłem - ale czy się nadaję na detektywa?
- Nadajesz się - wtrąciła Ilona. Masz zmysł obserwacji jak mało kto.

Jestem umówiony na jutro z szefem agencji detektywistycznej. Mamy porozmawiać. Przyznam, że zaintrygowała mnie propozycja pracy jako detektyw. "Karol Trzaska 007".

piątek, 19 marca 2010

HUNANITARNY KONIEC ŚWIATA

Taki przyszedł mi do głowy pomysł na koniec świata: pada śnieg tydzień, pada dwa tygodnie, pada nieprzerwanie miesiąc, pada dwa miesiące... Piękne puchowe płatki lecą z nieba i lecą. Ludzie nie nadążają z uprzątaniem śniegu. Drogi zasypane, tory zasypane, samoloty unieruchomione na lotniskach. Dopóki można, mieszkańcy miast ryją tunele na chodnikach, ale w końcu śniegu nie ma gdzie odgarniać. Ulice zasypane do pierwszego, drugiego piętra. W sklepach nie ma towaru. Do mieszkań nie dochodzi prąd, gaz, przestają działać radia i telefony. A śnieg dalej pada... Ludzie walczą o miejsca na najwyższych piętrach, zjadają się wzajemnie. Po kilku miesiącach opadów ziemia jest jedną wielką kulą śniegu.

Nie, to nie jest humanitarny koniec świata. Może piękny? Też nie. Tam, gdzie cierpienie, nic nie jest piękne. Już lepiej gdyby w ziemię uderzyła wielka planetoida i wywołała wielkie tsunami na oceanach, którego fale przetoczyłyby się przez wszystkie kontynenty. Nikt by nie ocalał. Jeszcze lepiej, gdyby z jakiegoś powodu siła przyciągania ziemi przemieniła się w siłę odpychającą ziemi. Wszyscy ulatujemy w przestworza. Na wysokości 8 - 10 kilometrów dusimy się z braku tlenu. Stosunkowo szybka śmierć, sprawiedliwa, bo wszyscy umierają na to samo, śmierć estetyczna. Ciekaw jestem, jak długo w kosmosie ulegałyby rozkładowi nasze ciała?

Na prawdziwie humanitarny koniec świata ludzie mogliby się umówić. Nie rodzimy dzieci. Starzy umierają, następnych pokoleń nie ma. Bez nas, bez naszych zmysłów, oczu, inteligencji, nie ma świata, choć faktycznie cała ta tzw. natura dalej pozostałaby. Trzeba byłoby zorganizować światowe referendum. Jeśli 60% ludzkości byłoby za takim końcem świata, rządy wszystkich krajów zostałyby zmuszone do wykonania woli większości Ziemian. A jeśli ktoś, mimo to, nie uległby presji większości i dalej rodził dzieci? Zawsze się znajdą "łamistrajki". Co z nimi wówczas zrobić?
Ciekawe, jaki byłby wynik takiego światowego referendum?

piątek, 12 marca 2010

NIE BĘDĘ JEŹDZIŁ DO KOBIERZYNA

Nie jeżdżę i nie będę już jeździł do Kobierzyna. Polubiłem ten szpital (przypominający miasteczko) z dużym parkiem. Cicho, czysto. Z rzadka widać kogoś na uliczkach czy w ogródkach. Za to nieruchome głowy w oknach, a w powietrzu wyczuwalna udręka. Od lat jeździłem do Kobierzyna przynajmniej raz w tygodniu. Będzie mi tego brakować.

Latem jeździłem tam częściej niż zimą. Marylka kochała słońce. Sama jednak nie mogła wychodzić z pawilonu do ogródka. Personelu było za mało, żeby ktoś tylko z Marylką wychodził na dwór. Więc w słoneczne dni przesiadywałem z nią na ławce z tyłu pawilonu. Marylka jak kocica wygrzewała się w słońcu, jakby brała prysznic, obracała się to twarzą do słońca, to plecami, jednym bokiem, drugim bokiem.

Gdy jeszcze była zdrowa marzyła o wyjeździe do ciepłych krajów. Ale wtedy było to niemożliwe. Pokazywałem jej moje zdjęcia robione w Egipcie. Już nie wiedziała co to jest.

Spopieliłem ciało Marylki. Tak jak chciała, bo bardzo się bała, że zostanie pochowana żywa i obudzi się w grobie, w trumnie, z ciężką ziemią nad sobą. Teraz, zamiast do Kobierzyna, będę często chodził na Salwator. Piękny cmentarz, z dala od ruchu ulicznego, w niektóre dni widok na szczyty Tatr.

Na ścianie, gdzie umieszczane są urny, zarezerwowałem miejsce na swoje prochy, tuż obok Marylki. Zapłacone, zaklepane.

wtorek, 23 lutego 2010

1%

Moja młoda znajoma jest na wózku inwalidzkim. Znam ją od lat, bardzo zdolna i żądna życia dziewczyna. Czeka na operację kręgosłupa. Można jej pomóc przekazując 1% podatku.
A oto dane do pita:
1. nazwa OPP: Fundacja Anny Dymnej "Mimo wszystko"
2. nr KRS: 00 00 17 44 86
3. cel szczegółowy: indywidualne hasło podopiecznego: Barbara Galica

*trzeba wpisać to wszystko, co pogrubioną czcionką.

Bardzo żałuję, ale sam nic więcej nie potrafię dla niej zrobić.

niedziela, 21 lutego 2010

PIĘKNA DWUDZIESTOPAROLETNIA

Oglądam olimpiadę w Vancouver. W końcu było się mistrzem Małopolski w skoku o tyczce i moje zainteresowanie sportem, już tylko jako kibic, nie zmalało. Nie mam głowy i ochoty pisać kolejnego odcinka bloga. Ale podczas reklam zajrzałem do niego i przeczytałem cudowny komentarz od pięknej dwudziestoparolatki. Pomyślałem z radością, że wreszcie komuś w czymś pomogłem, i nie tylko jednej osobie, w tym wypadku kobiecie, lecz także wielu mężczyznom nie wyłączając samego siebie.

Latem, w czasie upalnej pogody, dzieje się tak, że kobiety ubierają się w mini, żeby pokazać nogi, ubierają obcisłe i krótkie koszulki, żeby pokazać i uwydatnić piersi i płaskie brzuchy, malują twarze, żeby wzmocnić urodę, często chodzą w półprzeźroczystych sukienkach, aby pokazać bieliznę i te części ciała bez bielizny, a później złoszczą się, że faceci się na nich gapią. A co ci biedacy mają robić, gdy widzą coś tak uroczego?

Gdy się wyjdzie wysoko w góry, to nie ma nikogo kto by zamknął oczy i nie patrzył na piękny krajobraz, ani w muzeum, stojąc przed wspaniale namalowanym aktem, odwracał oczy od niego. Piękno przyciąga, piękno raduje, cieszy oko, trzeba się nim delektować. Delektować się nim powinny nawet same jego właścicielki (byle nie popaść w narcyzm), bo w przeciwieństwie do gór i obrazów ich uroda jest przemijająca. Moja kochana, zjawiskowa Marylka, nim zachorowała i wylądowała w szpitalu, uwielbiała gdy mężczyźni oglądali się za nią, a mnie serce rosło, że mam taki ósmy cud świata. Cieszyłem się, że inni też w niej widzą wspaniałe dzieło Boga.

To hipokryzja (obłuda, dwulicowość), kiedy ktoś odsłania piękne przymioty ciała, a następnie denerwuje się, że się je ogląda. Mężczyźni jak mogą skrywają swe spojrzenia, żeby nie uchodzić za podglądaczy (zwłaszcza gdy są w towarzystwie partnerek), ale im się to nie udaje. Budowa oczu mężczyzny jest tak skonstruowana, że aby coś dokładnie zobaczyć muszą jak latarka wpatrywać się w punkt, który chcą zaobserwować. Kobiety mogą patrzeć panoramicznie. Spoglądają na przykład w twarz, a widzą przy tym całą resztę (i udają Greczynkę).

Marylka sama zwracała mi uwagę: popatrz na nią jakie ma pośladki czy uda. Wiedziała, że widok czegoś ładnego sprawia mi przyjemność, o spojrzenia nie była zazdrosna. Patrzyłem i podziwiałem. Żaden obraz nawet najlepszego malarza nie odda piękna żywej kobiety w ruchu.

Piękna dwudziestoparolatko, uśmiechaj się do mężczyzn, którzy ci się przyglądają, a nie rób skwaszonej i zgorszonej miny, która mówi: co, pacanie, tak się wgapiasz we mnie. Za piętnaście lat będziesz tęsknić za tego rodzaju spojrzeniami. Mnie ileś tam dodatkowych kolejnych lat nie przeszkodzi, jak teraz będę się bezkarnie oglądał za młodymi. A gdy już zostanę zmuszony jeździć na wózku inwalidzkim, to zamontuję uprząż z przodu wózka i będę prosił dziewczęta, żeby mnie kawałek pociągnęły. Na pewno nie odmówią, a ja w tym czasie obejrzę sobie ich napięte pośladki i uda. Genialne, nie? Na wszystko można znaleźć sposób, jeśli ma się mądry łeb na karku i niespożytą potrzebę piękna.

Na koniec, poniekąd na marginesie tego co wyżej napisałem. Nie mogę się oprzeć zdumieniu, że piękne młode kobiety zaglądają do bloga o tytule EMERYT POLSKI. To ogień i woja. Nie wiem jak to wyjaśnić.
I już zupełnie na koniec miła dwudziestoparolatko, która po latach przejrzałaś. Jeżeli na koszulce wydrukowałabyś sobie napis EMERYT POLSKI, wiedziałbym że to ty i ulicą szedłbym za tobą kilometr albo i dalej, żeby ci się przyglądać. Jeśli byś to zrobiła i zobaczyła za sobą utrudzonego marszem starszego pana (ładniej to brzmi niż "dziadek"), może już słaniającego się ze zmęczenia, obdarz go promiennym spojrzeniem i (aż nie mam śmiałości tego napisać, ale odwaga mnie nie opuszcza) na chwilę unieś koszulkę lub spódnicę. Będę miał co w Niebie opowiadać, nawet anioły zazdrościć mi będą.