niedziela, 24 stycznia 2010

SZCZĘŚCIE BEZ ROZUMU JEST MAŁO WARTE

Tak,w ogólności, polski emeryt to osobnik, któremu brakuje pieniędzy i ma nadmiar wolnego czasu. Wolny czas łatwo zagospodarować. Można dać emerytowi dzieci do pilnowania, wysłać na zakupy, do kościoła, żeby kogoś śledził. Można mu znaleźć hobby, jak wędkarstwo, liczenie ptaków, rozwiązywanie krzyżówek. Taki sposób na życie dotyczy jednak tylko tych emerytów, którzy mają rodziny. Dla tych, bez rodzin, można utworzyć armię trzeciego wieku i wysyłać ich na obszary objęte kataklizmami. W Polsce ostatnio nie brakuje powodzi, huraganów, mrozów, wszędzie tam przydaje się do pomocy każda nowa para rąk. No, oczywiście, trzeba być zdrowym emerytem, żeby się znaleźć w armii trzeciego wieku. Chorzy już mają zajęcie: chorują.

Co do braku pieniędzy, to gorsza sprawa, właściwie beznadziejna. Znikąd nie można na nie liczyć, chyba, że emeryt ma szczęście i wygra je w kasynie. Ja miałem takie szczęście i przez dwa dni wygrywałem na ruletce. Wychodziłem z kasyna, jak to się mówi, "do przodu", czyli wychodziłem z większą gotówką niż wchodziłem. Miałem już na zapłacenie za prąd i jeszcze mi sporo zostawało w kieszeni. Tylko zabrakło mi rozumu i trzeciego dnia też poszedłem do kasyna. Wówczas przegrałem to, co wygrałem, przegrałem swoją, dopiero co przelaną na konto emeryturę, i przegrałem pożyczkę, której mi udzielił mój gość z Rzeszowa. Jestem goły jak święty turecki (nie wiem dlaczego akurat turecki?).

Boguś, mój stary znajomy z Rzeszowa, nie poszedł do ani jednego biura nieruchomości, bo przegrał sześćdziesiąt tysięcy, które miał przygotowane jako zaliczkę na upatrzone mieszkanie w Krakowie. Nie chce wracać do domu. Mówi, że córka go zabije, gdyż to jej pieniądze przegrał. Więc siedzimy u mnie, popijamy i gramy w szachy. Nie wiem na co czekamy. Że się obudzimy?

Boguś właśnie dźwignął się z kanapy, z nadzieją w oczach rozejrzał się po mieszkaniu, ale nic się nie zmieniło.
- Polej - powiedział zrezygnowanym głosem.
- Chwilka - odpowiadam, pisząc to. - Zanotuję twoje słowo w pamięci świata.

niedziela, 17 stycznia 2010

SATYSFAKCJA I KORZYŚĆ

Dobrze jest zająć się czymś, co samemu sobie daje satysfakcję i jednocześnie przynosi korzyść innym. Recepta stara jak świat. Tylko gdzie znaleźć aptekę, która taką receptę zrealizuje?

Człowiek chciałby, chociaż na starość, być pomocny innym. To jest jakaś próba naprawiania życia. Starzy milionerzy, jak to zwykle milionerzy, i w takim wypadku mają lepiej niż inni. Mogą przeznaczyć pieniądze na operację biednego dziecka, wspomóc pieniędzmi hospicjum, ufundować stypendium dla zdolnego ucznia ze wsi, przeznaczyć okrągłą sumę na fundację taką czy owaką. Wielu z nich nie żałuje pieniędzy na zbożny cel, ale czy im samym przynosi to satysfakcję? Nie sądzę, bo oni czynią to w sposób zinstytucjonalizowany. Czek, przelew, nie widzą radości na twarzy obdarowanego. Dają z taką samą obojętnością, jak biorą. 10.000 $ mniej, 10.000 $ więcej, ani grzeje, ani ziębi. Dopiero sto milionów dolarów sprawiłoby, że ich tętno biłoby szybciej, ale tacy szczodrzy to oni nie są.

Niektórym z nas wydaje się, że gdyby mieli miliard na koncie bankowym, to uszczuplenie majątku o 10%, przez przeznaczenie go dla biednych, nie stanowiłoby większego problemu, nie byłoby nam żal, a nawet cieszylibyśmy się. Takiego wała! Kto zostanie milionerem, przekona się. Ja się już nie przekonam namacalnie, lecz mogę sobie wyobrazić własną reakcję: "Sto milionów, żeby pomóc Haiti w odbudowie państwa po trzęsieniu ziemi? Chyba powariowaliście. Taką sumę to dał rząd amerykański, a ja nie jestem Ameryka. Poza tym jakiego państwa? Tam nie było żadnego państwa w sensie administracyjnym. Władzę sprawowały lokalne gangi. Chcecie, żeby watażkowie gangów przejęli moje pieniądze? Taki głupi to nie jestem".

W Polsce z kolei, która bez wątpienia funkcjonuje jako państwo, też nie dałbym stu milionów na przykład na bankrutujący szpital, bo od tego jest rząd, fundusz zdrowia, a nie ja, prywatna osoba, która się ciężko nachodziła i napracowała, żeby mieć pieniądze na starość i, właśnie, nie liczyć na pomoc państwa. Naturalnie dzisiaj bym dał, bo nie mam miliarda. Taki chytry, żeby nie dać pieniędzy których nie mam, to nie jestem.

10% to tylko dla biedaka jest mało, można przepić w ciągu godziny. Nie ma czego żałować.

W mojej obecnej sytuacji satysfakcja musi być dwojakiego rodzaju: uczuciowa i materialna, bo muszę dorobić do emerytury. Kilka dni temu dostałem rachunek za prąd: 1400 zł dopłaty. Mam bojler w łazience. To Marta K. bez przerwy kąpała się w prądzie. Ewa też lubiła sobie poleżeć w wannie, przed i po. Ilona nie przesadza z kąpielami, ale za to na okrągło myje gary i pierze. Pranie to chyba jej hobby, bo zdarza się, że wkłada do pralki tylko dwie pary skarpet i majtki. Śmierdzą jej czy co? Przecież nie pocę się i nie robię pod siebie.
Małostkowy ze mnie człowiek się robi. Wypominać komuś, że się za często kąpie? Karolku, daj sobie w pysk.

Domofon.

Mam gościa z Rzeszowa, stary znajomy. Poszedł do łazienki. Jest w Krakowie, więc wpadł. Chce kupić w Krakowie mieszkanie dla wnuczki. Na jutro jest poumawiany w biurach nieruchomości. A teraz chce się zabawić i pójść do kasyna. Nigdy nie był w kasynie,a zawsze marzył, żeby zagrać na ruletce. Czy nie poszedłbym z nim do kasyna? Dlaczego nie? Może wygram na zapłacenie prądu. Publikuję.

piątek, 15 stycznia 2010

MĄDROŚĆ I INTELIGENCJA

Zadzwonił do mnie jeden z moich dawnych uczniów - dzisiaj lekarz od seksu, autor książek na ten temat, czasami widzę go i słyszę w programach telewizyjnych jako komentatora kryminalnych zachowań seksualnych. W liceum nic w jego zachowaniu nie zapowiadało, że tak mu się dobrze powiedzie akurat w seksuologii. Był całkiem normalnych chłopakiem, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie.

Mam swoją teorię, jeśli chodzi o robienie prawdziwych karier. Dobry policjant to taki, który byłby równie dobry jako włamywacz. Dobry finansista, ktoś dobry w zarabianiu pieniędzy, w mądrym inwestowaniu ich, to taki, który byłby równie dobry w przekrętach, naciąganiu ludzi na pieniądze, oszukiwaniu. Dobry kucharz to taki, kto sam lubi dobrze i ładnie jeść. Nie można jednak wymienić dużo tego rodzaju przeciwieństw, bo moja teoria dotyczy raczej zawodów, które mają coś wspólnego ze sztuką, zajęć, które wymagają wyobraźni, fantazji. Nie wiem na przykład jakie przeciwieństwo można utworzyć dla zawodowego polityka, bez obrażania jakiegokolwiek zwierzaka lub używania brzydkich słów.

Lecz zmierzam do mojego dawnego ucznia z liceum. Dobry seksuolog to taki, który mógłby równie dobrze zostać zboczeńcem seksualnych. Przecież, lecząc różnych dewiantów, musi wczuwać się w ich zachowania, widzieć co oni widzą, rozumieć ich potrzeby. A mój Krzysiek (takie daję mu tutaj imię), nigdy się nie zdradził, że ma tego rodzaju ciągoty. Byłem jego wychowawcą przez cztery lata, zauważyłbym. Pamiętam, że nawet oburzyło go, kiedy na kółku historycznym bajdurzyłem, że św. Jadwiga powinna w imię racji stanu wyjść za mąż za starego, nieokrzesanego i prawdopodobnie niepiśmiennego Jagiełłę (co zresztą uczyniła), a na boku mieć swojego ukochanego, młodego królewicza węgierskiego (czego nie uczyniła). Wtedy pewnie nie zostałaby uznana za świętą, ale miałaby więcej szczęśliwych chwil w życiu.

Mimo to Krzysiek został dobrym psychiatrą seksuologiem. Czytałem jego książki i podręczniki. Potrafię je ocenić, bo sam jestem ukrytym dewiantem seksualnym. Może on jeszcze bardziej ukrytym niż ja? Nie tak dawno głośno było o psychiatrze seksuologu A.S. W jego wypadku moja teoria sprawdziła się. Chłop się całkiem pogubił, zatarły mu się granice pomiędzy byciem lekarzem a byciem pedofilem.

No więc Krzysiek zatelefonował do mnie i powiedział, że się domyśla, kto jest autorem bloga EMERYT POLSKI. W jego wypadku łatwo się było domyślić, bo kiedyś mu zdradziłem, jako ciekawostkę dla lekarza seksuologa, jakiej nabawiłem się przypadłości, gdy mnie poraził prąd podczas naprawiania żyrandola. Do tego profesor historii odprawiony z krakowskiego liceum za uderzenie ucznia-bydlaka. Każdy na jego miejscu domyśliłby się.
W pierwszej chwili, gdy Krzysiek wspomniał o tym blogu, przestraszyłem się, że uznał mnie za osobę, która się powinna zgłosić na leczenie do seksuologa. Zapytałem, czy w takiej właśnie sprawie dzwoni.
- Skądże, panie profesorze - roześmiał się Krzysiek. - Dewianci na ogół dobrze zdają sobie sprawę, że robią źle, i nie rozgłaszają o tym na cały świat, jak pan.
- Niby tak - zgodziłem się z nim, ale sobie pomyślałem, że jeśli ktoś jest przebiegłym dewiantem i wie, że taki nie ogłasza o swoich zboczeniach na cały świat...
- Ja w bardziej ogólnej sprawie - rzekł Krzysiek. - Czytając pana bloga pomyślałem, że powinienem coś panu doradzić, profesorze. Jeśli naturalnie zechce pan wysłuchać porady od swego ucznia.
- Śmiało, Krzysiu - zachęciłem go. - Wysłuchać mogę, ale czy się zastosuję?
- Wśród moich pacjentów są starsze osoby, w pana mniej więcej wieku. Pana problemy to są lub były ich problemami kilka lat wcześniej. Po prostu za dużo, za głęboko zajmowali się samymi sobą i tym, co blisko nich, w zasięgu ręki.
- Uważasz, Krzysiu, że mam szukać kłopotów daleko od domu?
- Coś takiego właśnie, panie profesorze. W tym żarcie jest to, co zamierzałem przekazać.
- Czyli?
- Dobrze jest się zająć czymś, co samemu sobie daje satysfakcję i jednocześnie przynosi korzyść innym. Proszę mi wybaczyć, ale czytam i widzą, że stanowczo za dużo zajmuje się pan samym sobą.
- Krzysiu, też mi wybacz, ale to jest tak zwana złota rada. Zawsze słuszna i może dotyczyć każdego. Tylko... - umyślnie nie dokończyłem zdania.
- Wiem, lecz pan jest mądrym człowiekiem. I za takiego uchodził wśród nas w liceum. Na pewno, kiedy się pan zastanowi, coś wynajdzie.
Jasne, natychmiast wynalazłem: nowa kobieta. Ta złota rada idealnie pasuje...
Tak mniej więcej wyglądała nasza rozmowa - przekomarzanie. Nie będę jej tu całej zapisywał. Wzruszyła mnie troska Krzyśka o moje zdrowie psychiczne i zdrowe życie. Muszę się nad jego propozycją zastanowić.

Mój dawny uczeń, dzisiaj ceniony psychiatra, uważa mnie za mądrego. Coś w tym musi być, ale nie w tak prostej linii. Jeśli jest się mądrym, to się jest i już. Nic człowiek nie poradzi na to, że jest jaki jest. I nic to nie kosztuje. Natomiast udawanie, że się jest mądrym, to już wyższa szkoła. Do udawania mądrego trzeba prawdziwej inteligencji, sprytu intelektualnego, w ogóle wysiłku. Nie chciałem Krzyśkowi mówić, że jestem bardziej inteligentny niż mądry. Wystarczy prześledzić moje życie. Niech Krzyśkowi pozostanie o mnie lepsze zdanie.
I w tym momencie moja, i sławiona tylko przeze mnie moja inteligencja, zawiodła mnie. Nie wziąłem pod uwagę, że Krzysiek może dalej czytać tego bloga. Nie wiem, czy jeszcze chodzi takie powiedzenie?: klamka zapadła. Bo umówiłem się z samym sobą, że nie skreślam napisanych słów. Nie dlatego iż jestem taki, że jak już coś powiem to choćby ziemia się zatrzęsła... Tylko że gdybym zaczął skreślać, nic bym nie napisał do jakiegoś sensownego końca.

To Krzysiek wyrósł na mądrego człowieka (czytaj, czytaj, Krzysiu; zawsze istnieje jakieś wyjście z trudnej sytuacji), mimo że sprawiał wrażenie całkiem normalnego. Mniej bym się zdziwił, gdyby został zawodowym politykiem (zdaje się, że znowu mi się chlapnęło).

A teraz będę się zastanawiał.

wtorek, 12 stycznia 2010

SREBRNA JODŁA

Choinka w tym roku to przekleństwo. Chodzi mi konkretnie o drzewo, srebrną jodłę, która miała dwa metry wysokości. Ilona Małkowska kupiła mi ją w prezencie. Domyślam się, że kosztowała około 200 zł plus 20 zł dla syna sprzedawcy z Kleparza, który przydźwigał drzewo do mojego mieszkania. W ostatnich latach kupowałem byle jakiego świerczka wysokiego na pół metra i stawiałem w kuchni na lodówce, żeby nie zawadzał. I rzeczywiście nie zawadzał. Wynosiłem go z domu wiosną, a raz dopiero pierwszego maja. Nie było już na nim ani jednej igły.

W ostatnim roku było kiepsko w moich finansach. Prawie nic nie dorabiałem do emerytury jako "złota rączka". Tomek musi płacić wyższe alimenty dla żon i dzieci, spłaca kredyty w bankach, jak zwykle wydaje za dużo na nowe znajome. Już tak ochoczo nie sięga do kieszeni po kilka banknotów, aby dać staremu ojcu. Uważa, że 1000 zł emerytury powinno mi wystarczyć. Katarzyna też przestała być hojna. Zafundowała mi co prawda wycieczkę do Egiptu, ale ostatnie kilkaset dolarów dostałem od niej pod koniec maja, na urodziny. Najwidoczniej kryzys w Ameryce jest prawdziwy. Marcjan jest chętny do pomocy, lecz postanowiłem iż od niego nie wezmę ani złotówki. Pomiędzy nami są dość skomplikowane relacje (ostatecznie moim synem jest od niedawna), a jego żona mnie nie lubi. Miałem trochę oszczędności, lecz te jakoś szybko wyparowały w czasie mojej znajomości z Martą K. Poza tym chyba nie jestem oszczędnym facetem.

Więc, że jest kiepsko w finansach, tego roku też poprzestałbym na świerczku za 20 zł. Chociaż, mało brakowało, i tej dwudziestki nie wydałbym. Gdzieś tak dziesięć dni przed świętami przypadkowo wypatrzyłem w piwnicy starego chojaka z podstawką-krzyżakiem, sosenkę z ususzonymi na brązowo igiełkami. Sosenka na skutek piwnicznej temperatury i ciemności tak się ładnie zakonserwowała, brązowe igły trzymały się mocno. Pomyślałem, że jeśli ją pomaluję zieloną farbą w sprayu to zaoszczędzę na nowej choince i nie będę musiał iść na Kleparz.

Kupiłem farbę (32 zł!, okazało się, lecz honor mi nie pozwolił powiedzieć sprzedawcy, że rezygnuję z kupna, bo za drogo) i spryskałem nią chojaka. Pięknie wyszło, sosenka jak prosto z lasu. Tylko że następnego dnia, gdy poszedłem do piwnicy aby jeszcze raz opryskać na zielono choinkę, większość pięknych, błyszczących igiełek leżała na betonie. Same igły się trzymały, ale gdy doszedł ciężar farby - klops. Zły, że teraz choinka będzie mnie kosztować ponad 50 zł, resztką farby napisałem na ścianie piwnicy: CRACOVIA PANY. Jeden z nowych lokatorów kamienicy, właściciel audi, ten który najbardziej zabiegał o odebranie mi kantorka po firmie, był kibicem "Wisły". Widywałem go w szaliku z czerwoną gwiazdą. Niech się też pozłości.

Ale, jak już wspomniałem, ostatecznie choinkę, a raczej choinę, kupiła mi Ilona. Mówiła ucieszona, gdy chłopak przyniósł srebrną jodłę:
- Choinka musi być duża i prawdziwa, żadne tam wkładane gałązki do dziur. Czujesz ten zapach?
- Jak w lesie - udałem zachwyconego.
- Wystarczy ci baniek i ozdób?
- Tak, tak, mam na kilka takich choinek - tu nie kłamałem, bo za czasów mojej kochanej Marylki były święta, że chojak stał w każdym pomieszczeniu, włącznie z przedpokojem, a jak Marylka lepiej się czuła, to bańki wieszała i na kwiatach w doniczkach.

Przewidywałem jednak, że z tak dużym drzewem będą problemy. Gałęzie na dole miało na półtora metra długości, czyli w sumie rozłożyste było na trzy metry. Postawiłem je w jedynym możliwym miejscu: w kuchni we wnęce okiennej. Od razu pociemniało w mieszkaniu. Krzyżak był za mały i za delikatny, drzewo ryzykownie przechylało się to na jedną, to na drugą lub trzecią stronę. Równowagę choinki, podczas ubierania, utrzymywałem za pomocą baniek, używając ich jako przeciwwag. Nie żałowałem baniek, wykorzystałem prawie wszystkie jakie znalazłem w szafie, tak, że z pokoju choinka wyglądała jak jedna wielka, kolorowa bania.

Gdy, po ubraniu choinki, chciałem podejść do okna aby zobaczyć ile jest stopni na termometrze, otarłem się o gałęzie i naruszyłem stabilność drzewa i zaraz znalazło się ono w poziomej pozycji. Połowa baniek się wytłukła. Ale wyszło to na dobre, bo widać było więcej zieleni. Z powrotem ustawiłem jodłę na chybotliwym krzyżaku. Włączyłem odkurzacz, żeby zebrać z podłogi potrzaskane bańki i choinka znowu na podłodze jak, za przeproszeniem, niezaspokojona dziwka. Nie wziąłem pod uwagę, że ją zwali (pardon, to niezamierzone) podmuch odkurzacza. Podczas tych wygibasów choinki złamał się krzyżak i rozcapierzył się pień u podstawy.
Chwilę stałem nad tą leżącą kurwą (zamierzone, bez przeproszenia) i nie wiedziałem co robić. Gdyby to nie był prezent od Ilony, wyrzuciłbym przez okno albo dał kibicowi "Wisły" z trzeciego piętra. Na pewno połakomiłby się na pięknie wyglądającą srebrną jodłę, a ja miałbym radochę, wyobrażając sobie jak się męczy i wścieka przy ustawianiu bożonarodzeniowej choinki. A może i jeszcze zarobiłbym parę złotych na pomocy sąsiadowi w postawieniu drzewka.

Pomógłbym mu tak samo, jak pomogłem sobie. Nie jestem złośliwym egoistą. Wziąłem cztery sznurki i przywiązałem je w połowie wysokości jodły. Końce dwu sznurków przybiłem gwoździami do podłogi, drugie dwa końce przybiłem do ściany. Choinka stała jak talala. Ma się ten majsterski łeb.
Żeby się dostać do okna, do termometru i firanek, musiałem przejść nad sznurkiem przybitym do podłogi i pod sznurkiem przybitym do ściany. Byłoby to dość uciążliwe na dłuższy okres. No ale oprócz majsterskiego ma się też inteligencki łeb, raz tylko podszedłem do okna. Firanki od przed świąt do wczoraj były zaciągnięte, a na dwór w tym czasie prawie nie wychodziłem, więc nie musiałem wiedzieć czy jest powyżej zera, czy poniżej.

Jeden ze sznurków znajdował się na drodze do czajnika na kuchni. Żeby nie zawadzić o sznurek, pociąłem na krótkie kawałki pasek od czerwonego szlafroka i umocowałem na sznurku. Dawniej na wsi tak się robiło, żeby odstraszać wilki i dziki. Okazuje się, że dalej jest to skuteczne. Ani raz nie wszedłem na sznurek.

Uprzedniej nocy, ukradkiem, włożyłem jodłę do wolnego kubła na śmiecie na podwórzu (pół drzewa wystaje). Kuchnia powiększyła się o 20 m2. Tylko nie mogę się odzwyczaić od unoszenia wysoko nóg w tym miejscu, gdzie przebiegał sznur upstrzony czerwonymi kawałkami paska od szlafroka.

Z moją prostatą wszystko w porządku. Chyba, żeby coś niedobrego zaczęło się dziać całkiem niedawno... Nie, koniec. Mistrz Małopolski w skoku o tyczce nie choruje na prostatę! Dla dokładności: były mistrz i może nie całej Małopolski.

sobota, 9 stycznia 2010

NA PLECACH

Przychodzi chwila-moment, jakaś zapaść fizyczna, i leżę na plecach. Jestem powalony. Nie dzieje się to jednak bez przyczyny, tylko, kiedy się zastanowić, przyczyna jest tak błaha, że efektem nie powinno być zwalanie mnie z nóg. Jeśli jeszcze trzeźwiej pomyśleć o niej, tej zwalającej z nóg przyczynie, i porównać ją z kłopotami innych, poważnymi chorobami, śmiercią kogoś bliskiego, poważnymi tarapatami finansowymi, to to, jak reaguje mój mózg, moje ciało, moja dusza, można uznać za chorobę.

Więc może to jest choroba? Zwłaszcza, że człowieka nachodzą myśli nawet o samobójstwie, zastanawia się jak to zrobić estetycznie, bezkrwawo, bezboleśnie, słowem: elegancko. Nie chcę, żeby dzieci czy wnuki, a choćby i obcy ludzie, oglądali moje padło w jakimś opłakanym stanie.
Dziwne, bo stać mnie na psychiczną wiwisekcję, wydaje się mi że w sposób rozumny, a mimo to reaguję jak idiota. Wszystko mi sprawia ból. Dźwięk z klatki schodowej, słońce, śnieg, głos spikerki tv, muzyka, rozmowa z kimkolwiek przez telefon. A, żeby mnie w tym czasie ktoś odwiedził, nie wyobrażam sobie, słuchawki domofonu nie podnoszę i nie podchodzę do drzwi, słysząc dzwonek.

Zdaje się, że Ilonka pogniewała się na mnie. Nie potrafiłem jej wytłumaczyć, że nie mogę nikogo widzieć.
- Ale to przecież ja? - mówiła z ogromnym zdumieniem przez telefon (ostatni odebrany), bo dwa dni wcześniej przebywaliśmy z sobą kilka godzin, było miło, uczuciowo, przyjacielsko. - To przecież ja, Karol.

Zastanawiam się, czy błahe przyczyny, z powodu których co jakiś czas dopada mnie zapaść, że, nie licząc bólu, niemal przestaję istnieć, nie jest objawem czegoś poważniejszego? Napisałem: nie licząc bólu. Brak logiki. Przecież w tym czasie tak naprawdę to nic innego nie odczuwam, tylko, właśnie, ból, tylko on się liczy. Nie chcę już o tym myśleć. Przez tydzień mnie to trzymało. Że teraz włączyłem komputer (rozplątując te wszystkie pieprzone kable, które się same z siebie zwijają, zawijają, plączą, robią się krótsze i podmieniają się im wtyczki), to już wielki sukces.

Włączyłem i napisałem tych parę słów na blogu, i jednocześnie myślę, że po co puszczam w obieg takie bzdety? Kogo obchodzi stan uczuciowy jakiegoś emeryta z Krakowa?
Na dodatek ukrywam to jedyne, co mogłoby może zaciekawić kilkoro miłych osób czytających bloga staruszka (dla odmiany stan rozrzewnienia; dawniej się mówiło: jak stara baba, a dzisiaj baby inne, mocniejsze). A więc ukrywam to, co mnie doprowadziło do zapaści psychicznej.

Dobrze. Niech później nawet żałuję, że to wyjawiłem, bo niektórych pewnie zniechęcę do siebie, albo będą odczuwać obrzydzenie, albo dojdą do wniosku iż jestem zwyczajny koziołek z Pacanowa.

"Lato, słońce, ciepło. Mam na sobie jasne, luźne spodnie, na stopach sandały. Jestem na ulicy Grodzkiej w Krakowie. Idę od Wawelu do Rynku. Bardzo chce mi się sikać. Wchodzę do lokali przy ulicy. Wszędzie akurat ustępy zajęte. Sikać chce mi się coraz bardziej, idę coraz szybciej. Naciskam klamki bram kamienic. Zamknięte. Tam, gdzie otwarte, są ogródki barów, pełno ludzi. Wchodzę na Rynek i kieruję się do Wierzynka, myśląc, że tam na pewno znajdę wolną kabinę. Lecz portier w mundurze nie wpuszcza mnie do restauracji, bo jestem w sandałach. Poczułem się jak niegodny tego lokalu oberwaniec, ostatecznie byłem bliski zapaskudzenia posadzki, popuściłem już kroplę w spodenki. Mam nadzieję, że jej nie widać w kroczu jasnych spodni. Boję się, że zaraz cały przód spodni miał mokry i wszyscy będą się na mnie gapić. Jedyna nadzieja, że zdążę do publicznego szaletu na drugim końcu Sukiennic. Biegnę szybko i mocno jak dwudziestolatek. Slalom pomiędzy ludźmi, którzy dziwią się, że ktoś w moim wieku potrafi jeszcze tak mocno biegać. Następna kropla. Kilka sekund, a palce zacisnę na członku, żeby się nie zlać. Szalet! Zbiegam po schodach. Wciskam się na drugiego do pisuaru. Starszy pan spogląda na mnie z gniewem, pewnie przekonany, że jestem gejem, gdyż mój członek jak zawsze stojący (zaszłość, efekt porażenia prądem podczas naprawy żyrandola). Wyjmuję w ostatniej chwili i... Ulga bliska orgazmowi. Sikam, sikam, sikam z zamkniętymi oczami. Uśmiecham się, bo przychodzi mi do głowy, że czasami taka prosta i powtarzana tysiące razy czynność fizjologiczna może dać tyle radości. Opróżniłem pęcherz do dna." I obudziłem się na kanapie.
Za chwilę zadzwoniła Ilona i powiedziała:
- Właśnie ubrałam się i jadę do ciebie.

Głupi i mało oryginalny sen, a w następstwie lawina bólu. O co tu biega?