niedziela, 1 maja 2011

CZARNY, CHIŃSKI ATRAMENT I KONIEC

Kupiłem czarny, chiński atrament w sklepie papierniczym. I w drodze do domu zostawiłem go w sklepiku z prasą "Kolporter". Zdałem sobie z tego sprawę dopiero w nocy, gdy chciałem napełnić pióro atramentem. Następnego dnia poszedłem do "Kolportera" i mówię, że wczoraj zostawiłem tutaj atrament i chciałbym go wziąć. Sprzedawczyni na to, że nie było żadnego atramentu. Jak nie było, jak było, myślę sobie, ale delikatnie naciskam, że na pewno zostawiłem. Ona, że nie i nie. W takim razie, postanowiłem ze złością, ja cię babo urządzę, tak, że już nigdy nikomu nie zabierzesz atramentu.
Zadzwoniłem na policję. Odebrał oficer dyżurny. Mówię zdenerwowany:
- Chciałem zgłosić przywłaszczenie mojego mienia w postaci towaru produkcji chińskiej. Tylko nie wiem, czy muszę przyjść osobiście na posterunek policji, czy policja przyśle do mnie ekipę dochodzeniowo-śledczą.
- Zaraz, zaraz, nie tak szybko - oficer dyżurny usiłował mnie uspokoić. - Czy ten towar został legalnie sprowadzony z Chin? I ma pan na to dokumenty?
- Zakupiłem jak najbardziej legalnie. Mam paragon - oświadczyłem.
- Ile było tego towaru? TIR? Wagon kolejowy?
- Znacznie mniej.
- A dokładnie?
- Butelka atramentu.
- Jaka butelka? - zdziwił się policjant.
- Taka butelka w jakich atrament sprzedają - powiedziałem ze złością na policjanta, że taki nierozgarnięty.
- Nie wiem w jakich butelkach atrament sprzedają. Niech mi pan powie, jaka jest wartość tego atramentu?
- No, grubo ponad sześć złotych.
- Sześć złotych? - policjant zdziwił się jeszcze bardziej niż przed chwilą.
- Ale to nie jedyna moja strata. Przez noc nie mogłem nic napisać, bo nie miałem czym, i straciłem drugie sześć złotych, albo nawet i siedem, bo ja żyję z pisania książek.
- Panie! Panie! - ze złością odezwał się policjant, nie wiem dlaczego. - Niech pan idzie do sklepu i kupi sobie drugi atrament.
- Kiedy nie mam pieniędzy.
- To niech pan zarobi! - rozdarł się.
- Jak mam zarobić, kiedy właśnie ukradziono mi to, czym zarabiam. Atrament to moje narzędzie pracy.
- Panie, ja jednak przyślę do pana kilku policjantów.
- Trzeba było tak od razu, panie oficerze - ucieszyłem się i już sobie wyobraziłem, jaką będzie mieć miną sprzedawczyni z "Kolportera", gdy przyjdę do niej z grupą policjantów.
A on dodał:
- I jak oni panu przyleją pałami, to się panu odechce wydzwaniać z głupotami na policję - i odłożył słuchawkę.
Z oburzenia aż nie mogłem nabrać oddechu. Wiele razy słyszałem o lekceważeniu obywateli przez policję, a teraz doświadczyłem tego na własnej skórze. Nie popuszczę. Napiszę skargę do Komendy Wojewódzkiej Policji i do Komendy Głównej. A jeśli i oni nie postąpią właściwie, nie ujmą się za mną i nie odbiorą z "Kolportera" mojego atramentu, napiszę skargę do Strasburga.

I to jest koniec bloga EMERYT POLSKI. Wcześniej zamierzałem, właśnie na koniec, opisać w jak perfekcyjny sposób popełnił samobójstwo Karol Trzaska, czyli Emeryt Polski. Ale uznałem, że byłoby to jak instrukcja obsługi dla innych samobójców. A nie każdy, kto "popełnia" samobójstwo, chce naprawdę umrzeć. Sposób Karola Trzaski nie daje możliwości odwrotu.

Serdecznie pozdrawiam wszystkich czytelników.
Ryszard Sadaj.

środa, 20 kwietnia 2011

PRZEDOSTATNI WPIS

Pani Kazimiera ma rację.
Rzeczywiście, po śmierci Emeryta, czyli Karola Trzaski, chyba nie ma sensu tutaj pisać. Szkoda, że tak się stało, jak się stało. Przyzwyczaiłem się do tego starszego mężczyzny. Sądziłem, że Karol jeszcze jakiś czas, rok przynajmniej, pożyje i może wreszcie mu się trafi jakaś naprawdę piękna młódka. I to mogłoby być zwieńczeniem jego życia. A tu klops. Choć powinienem się spodziewać, kiedy po śmierci swojej kochanej Marylki zaczął gromadzić tabletki nasenne, że na serio myśli o odebraniu sobie życia. Ale tak jest, że kiedy się kogoś mocno lubi, to nie zauważa się jego wewnętrznych przemian (jak nie zauważa się, że ukochana kobieta czy mężczyzna starzeje się). Też nie zauważa się przemian u kogoś, kogo się nienawidzi, i u tego, który jest nam obojętny. Człowiek, tam głęboko w środku, zawsze jest samotny i zdany na siebie.

Życie Karola, za wyjątkiem jego miłości do Marylki, nie było konsekwentne - w tym sensie, że nie dążył uparcie do realizacji swoich celów (choćby pomnik myszy), także wiele było chaosu w jego związkach z kobietami, nie zabiegał o scementowanie swojej rodziny (zdaje się, że przez swoje dzieci i wnuki, oprócz Maćka, nie był nazbyt kochany), nie skończył powieści o Chrystusie. Właściwie jego życie to była prowizorka (podobnie jak życie większości z nas).

W jednym tylko był konsekwentny. Swoją śmierć zaplanował w szczegółach i zrealizował według planu krok po kroku. To jedno udało mu się w życiu zrobić od a do z. To był naprawdę majstersztyk. Nie mógł nie umrzeć, nawet gdyby w czasie realizowanego samobójstwa nastąpiło trzęsienie ziemi, spadł samolot na kamienicę, wybuchł pożar (bo wtedy mogliby go uratować strażacy), nawet gdyby go odwiedziła zmartwychwstała Dama z łasiczką. Gdy zrobił pierwszy krok nic go już nie mogło ocalić. Tylko ja.

środa, 6 kwietnia 2011

BICIE SIĘ W PIERSI I PO GĘBIE

Żona ma do mnie żal, że co ja osioł i drań narobiłem, wywołałem niedobre emocje, skłoniłem ludzi do smutku, gadała, że jestem oszustem, bo się podszyłem pod życie innego człowieka, któremu na dodatek nie dałem na starość żyć w miarę szczęśliwie i dłużej, tylko uśmierciłem go. No i przy okazji nie omieszkała dodać, że jestem głupszy i wredniejszy niż ona sama myślała. Na koniec oznajmiła, że jeśli kiedykolwiek jeszcze chcę być przez nią czule pogłaskany, i w ogóle te rzeczy, to muszę wszystko odkręcić i napisać, jak jest naprawdę.

Przyznaję, po komentarzach po informacji, że Emeryt nie żyje, zrobiło mi się głupio. Poczułem się rzeczywiście jak oszust.
A naprawdę to Karol Trzaska żyje, bo Karol Trzaska to ja, tylko trzydzieści lat później. Maciek, mój wnuk, to też ja, tylko czterdzieści lat wcześniej. Moja kochana Marylka, która nim zmarła długo chorowała na schizofrenię, też ja. Ryszard Sadaj, znajomy pisarz Karola, to też ja i to ten chyba najprawdziwszy. Bo Sadaj jest realnym pisarzem, autorem kilkunastu powieści, któremu, gdy pisze książkę, to się wydaje, że jest opisywanym przez siebie bohaterem. I stąd to całe, nie wiem jak nazwać, nieporozumienie?...

Członkowie jury wydawnictwa ZNAK (konkurs na najlepszą powieść w 2000 roku), gdy nagrodzili książkę Sadaja ŁAWKA POD KASZTANEM, byli przekonani, że jej autorem jest kaleka poruszający się na wózku inwalidzkim, bo bohaterem powieści jest chłopak na wózku inwalidzkim. Ale to nic, że krytycy tak myśleli (czytelnik mógł ulec sugestii), ale ja sam, piszą ŁAWKĘ POD KASZTANEM, miewałem chwile, że bałem się zejść z kanapy, aby się nie przekonać, że mam bezwładne nogi.

A kiedy pisałem "babską" historię TERAPIA PAULINY P. zacząłem sobie czernić brwi i malować paznokcie u nóg (u nóg, żeby nie było widać na ulicy). Jeśli dodam, że przymierzałem podpaski, to pewnie nikt nie uwierzy, jak i w to, że zacząłem się oglądać za chłopami, mimo że jestem stuprocentowym hetero. Tak jednak było.

Gdy z kolei zacząłem pisać blog EMERYT POLSKI, to w ciągu dwu miesięcy postarzałem się o dwadzieścia lat. Przestałem grać w tenisa, garbiłem się, w czasie picia herbaty nie wyjmowałem łyżeczki ze szklanki, a żona może poświadczyć, że widziała mnie na ulicy z niedopiętym rozporkiem. I jeszcze to, że podobały się mi coraz młodsze kobiety, a właściwie nie kobiety, tylko dziewczęta, siuśki takie, podobnie jak podobały się Karolowi Trzasce. I to ostatnie, niestety, chyba mi się utrwaliło.

Ostatnia moja powieść BAR NA KOŃCU ŚWIATŁA to rzecz o facecie, który chce się zemścić na polityku. Ów polityk w perfidny sposób wpakował bohatera do więzienia na piętnaście lat (wyszedł jednak po czterech latach, bo okazało się, że jest niewinny). Wtedy, pisząc BAR, butami rzucałem w telewizor, gdy na ekranie byli politycy, tak ich nienawidziłem. Trochę z tamtejszej nienawiści zostało mi do dziś.

To tyle na moje usprawiedliwienie.

Teraz zabieram się do pisania powieści o Chrystusie, który ponownie jako człowiek pojawił się na ziemi, tu i teraz, w Krakowie w 2011 roku. I zastanawiam się, czy aby nie zrobią mi się stygmaty na dłoniach i stopach, albo, czy nie będę usiłował dokonać jakiegoś cudu. A jeśli udałby mi się cud? To będzie znaczyć, że zwariowałem?, czy, że jestem Synem Syna Boga? Widzicie, już mnie ponosi.

Jeżeli miałbym dalej pozostać w tym blogu, to powinienem teraz pisać o sobie, takim jakim jestem. Tylko że sam Sadaj to w istocie osoba mało ciekawa i z wieloma przyziemnymi przywarami. Właściwie to Sadaj zupełnie się nie podoba pisarzowi Sadajowi, który nigdy kogoś takiego nie uczyniłby bohaterem swojej opowieści.

Jak rozdzielić jednego Sadaja od drugiego? Pierwszy to nudny facet, któremu nic się nie chce robić, oprócz picia piwa i grania w kasynie na idiotycznych maszynach, który nie ma nic ciekawego do powiedzenia i któremu, w gruncie rzeczy, już się żyć nie chce. Drugi to łgarz, który ciągle się za kogoś przebiera, wymyśla historie i żyje w wydumanym świecie.
Który z nich powinien "ciągnąć" ten blog? Jeśli.

wtorek, 5 kwietnia 2011

DZIADEK NIE ŻYJE

To, co teraz, jest pisane przeze mnie: Maćka, wnuka Karola Trzaski. Dziadek umarł osiem dni temu. Miał 88 lat.
Znam hasło do bloga "Emeryt polski", bo ja dziadkowi ten blog założyłem.
Ojciec powiedział, żebym tylko powiadomił, że dziadek umarł. Ale ja uważam, że tym ludziom, którzy czytali blog dziadka, można powiedzieć, w jaki sposób dziadek umarł. Porozmawiam o tym z ojcem, muszę mieć jego zgodę.

środa, 23 marca 2011

NIEZADOWOLONY WNUK

Znowu mnie dopadło. To się dzieje coraz częściej, odkąd umarła Marylka. Telefon wyłączony, domofon wyłączony, dzwonek do drzwi wyłączony. Nawet telewizora nie włączałem. Trwałem w czymś w rodzaju półsnu i, właściwie, tak mi było dobrze. Czułem, że mógłbym tak trwać do samego końca.
I nagle, trzeciego czy czwartego dnia ciszy i półsnu, słyszę głośne dobijanie się do drzwi, i po chwili grzmot, jaki towarzyszy wyważaniu drzwi. Wpierw do pokoju wbiegło dwóch strażaków w hełmach, za nimi policjant, za policjantem lekarz w zielonym fartuchu, za lekarzem moi synowie Tomek i Miron, a za nimi czterech wnuków, trzech z Warszawy i jeden z Krakowa.
- Mówiłem, że dziadek będzie żył - powiedział, ale z zawodem w głosie, jeden z moich warszawskich wnuków.

sobota, 5 marca 2011

GDZIE JEST "OLIN"?

Tydzień siedziałem nad dwiema książkami Mariana Zacharskiego: "Nazywam się Zacharski" i "Rosyjska ruletka". Marian Zacharski to najlepszy, po ostatniej wojnie, pracownik polskiego wywiadu. Nie jest przesadne, co powiedzieli niektórzy, że zdobyte przez Zacharskiego najnowocześniejsze technologie wojskowe trochę zrównoważyły siły Zachodu i Wschodu, jak wtedy dzielił się świat. Co prawda, później się okazało, że do żadnej równowagi zbrojeń nie doszło, bo komuniści nie potrafili wykorzystać technologii dostarczonej przez Zacharskiego. Ale wtedy ważne było iż Amerykanie wierzyli, że polski szpieg (patrząc na Zacharskiego z ich strony) wojskowo wzmocnił Rosjan, którym polski wywiad sprzedawał dokumentację zdobytą przez Zacharskiego. W Polsce nie było nikogo, kto by te "papiery" rozumiał.

W książce "Nazywam się Zacharski" jest opisane, jak Marian Zacharski pracował w USA, w jaki sposób doszło do jego schwytania. Został skazany na dożywocie. W amerykańskim więzieniu przesiedział cztery lata, po czym wymieniono go (na słynnym "moście wymiany szpiegów" w Berlinie) na 21 agentów pracujących dla Zachodu.

W książce "Rosyjska ruletka" Marian Zacharski pracuje głównie przeciwko Rosjanom, którzy w Polsce pozostawili wielu agentów na wysokich stanowiskach w administracji, wojsku, w różnych służbach specjalnych. W tej pracy całkiem przypadkowo trafił na "Olina", którym okazał się być Józef Oleksy. I zaczęło się! W Polsce akurat władzę przejmowała lewica, ta wywodząca się z PZPR. Prezydent Kwaśniewski, premier Oleksy. To, co się wówczas działo (po posądzeniu Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji) najlepiej nazwać jednym słowem: kurewstwo. Trzeba przeczytać "Rosyjską ruletkę", żeby zrozumieć, że miałem prawo użyć tego słowa.

Zacharski, po powrocie z amerykańskiego więzienia hołubiony przez polskie władze, mianowany generałem i szefem wywiadu (tym ostatnim na bardzo krótko), mający następne sukcesy wywiadowcze, w 1996 roku z dnia na dzień musi opuścić Polskę i wyjechać na emigrację. Przegrał w "sprawie Oleksego".

A Józef Oleksy? W 1999 roku on przegrał proces lustracyjny, bo zataił współpracę z Agenturalnym Wywiadem Operacyjnym (polskim, dla ścisłości). Wcześniej przez kilkanaście lat przyjaźnił się z Ałganowem, najskuteczniejszym rosyjskim agentem w Polsce. I chociaż koledzy Oleksego wiedzieli, kim jest Ałganow, to ten bidula, Oleksy, mimo że szkolony w AWO, nie miał o tym zielonego pojęcia. Jeszcze przyjmował od Ałganowa różne paczki (z jedzeniem?).

Z kolei co z "Olinem"? Miał być zdemaskowany przez nowe służby, które nastały po Zacharskim i jego współpracownikach. Minęło 15 lat i "Olina" jak nie ma tak nie ma. Chociaż wiadomo, kto nim jest. Zdobyłem tę wiedzę po przeczytaniu książek Zacharskiego. "Sprawa Oleksego" opisana jest w "Rosyjskiej ruletce". W pierwszej książce Zacharskiego zobaczyłem jego charakter. Dlatego mu wierzę.

Interesuję się polityką, ale nie na tyle, żeby o niej pisać. Tym razem nie zdzierżyłem. "Olin" to sprawa i szpiegowska i polityczna, a teraz nawet bardziej polityczna. Zastanawia mnie, dlaczego ktoś taki jak Józef Oleksy wciąż funkcjonuje w polskim życiu politycznym. Czyżby dziennikarze nie przeczytali książek Zacharskiego, że Oleksego bezustannie zapraszają do udziału w programach telewizyjnych? Nie rozumiem tego, ale może jest to wynikiem mojej tępoty ze starości.

Jeszcze coś sobie przypomniałem, o czym myślałem w czasie czytania obu książek. Kim dla Mariana Zacharskiego jest pułkownik Kukliński: patriotą czy zdrajcą? Kto zna odpowiedź? Sam Zacharski ani raz nie wymienia nazwiska Kuklińskiego.

niedziela, 20 lutego 2011

LECIEĆ DO AMERYKI CZY NIE LECIEĆ?

Katarzyna nalega, żebym przyleciał do niej do Chicago. Obiecuje, że zobaczymy Wodospad Niagara, Wielki Kanion, Manhattan i inne rzeczy, i abym się nie męczył, to wszędzie będziemy latać samolotem. Córka myśli: niech staruszek przed śmiercią coś zobaczy. Ale ja nie lubię podróżować, bo tak naprawdę nie ma na świecie nic nowego do oglądania. Wodospad Niagara widziałem na wielu filmach, i to z takich ujęć, których turysta nigdy nie zobaczy. Manhattan też mi jest znany w ten sam sposób, między innymi od wnętrz ekskluzywnych lokali, do których, będąc tam, nie wszedłbym, bo o wiele za drogo na moją kieszeń.

W poprzednie lato Kasia zafundowała mi pobyt w Egipcie. Osiemdziesiąt procent czasu tam siedziałem w hotelu albo na plaży na terenie hotelu. Największą atrakcją, z jaką spotkałem się w Egipcie, było to, że spadłem z wielbłąda pod piramidami. A piramidy jak piramidy, prawie nie zmienione od czterech tysięcy lat. Gdyby nie to, że w Egipcie poznałem Ewę, która dała upust moim męskim siłom witalnym, to ta cała wycieczka byłaby na nic.

W Stanach, naturalnie, też bym się rozglądał za babami, bo taka już moja wredna natura. Ale w Nowym Jorku to strach poznać kobietę i myśleć o tych przyjemnościach, bo może się okazać, że ta kobieta to tranwestyta. A przecież nie będę sprawdzał między nogami, czy ona tam nie ma męskiego przyrodzenia. Może być jeszcze gorzej. Na przykład zakocha się we mnie prawdziwa kobieta, młoda, piękna, inteligentna, sławna, bogata, i na stałe usidli mnie gdzieś w Los Angeles. I tam umrę z dala od Ojczyzny.
To już wolę mój cmentarz na Salwatorze, gdzie są prochy kochanej Marylki. Będziemy obok siebie urna w urnę.

Mimo wszystko, ta Ameryka kusi mnie.

środa, 9 lutego 2011

URODZONY W ZŁYM CZASIE

Starość może być piękna, pod warunkiem, że się o niej nie zapomina i nie nadużywa trunków. Ja nadużyłem i zapomniałem, że jestem stary. Po wypiciu kilku lampek ( moja kochana Marylka, nieboszczka, nazywała je lampionami) wina, uskrzydlony wyszedłem z kamienicy i zaraz leżałem na chodniku jak ptak z przetrąconym skrzydłem. Nie będę zwalał winy na oblodzony chodnik, bo powinienem tuptać, stawiać małe kroczki, opierać się o kamienicę, albo zacząć chodzić z laską, a nie spieszyć się jak młodzieniec na spotkanie z ukochaną. Tym bardziej, że nigdzie się nie spieszyłem.

A tak naprawdę, to czy starość może być piękna gdzie indziej niż w filmie amerykańskim?

Leżę z ręką w gipsie i z obolałą zwichniętą stopą, też w gipsie. Lekarz powiedział:
- To jest tylko niegroźne pęknięcie kości nadgarstka, ale w pana wieku każdy taki uraz to już poważna sprawa.
- Niech mi pan nie wypomina mojego wieku - rzekłem ze złością, bo w pokoju zabiegowym była młoda pielęgniarka i ja znowu zapomniałem o tym, że jestem stary, i zaczęło mi się w głowie coś roić.

Codziennie przychodzi Maciek, żeby zagrać z dziadkiem w szachy. Wczoraj zrobiło się mi żal Maćka, bo uzmysłowiłem sobie, że on jest z tego przejściowego pokolenia cywilizowanego świata, które nie może liczyć na jakieś wielkie przygody. Na przykład wyjść na szczyt góry, na którym jeszcze nie stanęła ludzka noga. Za moich młodych lat Czomolungma była dziewiczą górą, a dzisiaj droga na jej szczyt jest zaśmiecona puszkami po coca coli i workami foliowymi. W dżunglach Ameryki Południowej jeszcze nie tak dawno były miejsca, na których nie spoczęło ludzkie oko, a dzisiaj te miejsca są wykarczowane i rośnie tam koka. Za moich młodych lat o wyprawach na księżyc to nawet nie pisali autorzy fantastyczno-naukowych książek, taką wydawało się to mrzonką. A, zobaczycie, za trzydzieści lat księżyc będzie tak obesrany, jak dzisiaj lasy i górki w pobliżu większych miast. Za moich lat Afryka była rajem dla milionów zwierząt, z którymi tubylcy żyli w mniejszej lub większej zgodzie. Dzisiaj Murzyni strzelają do zwierząt z kałasznikowów, choć częściej strzelają do samych siebie, i raju już dla nikogo nie ma w Afryce. Maciek nawet nie może pojechać do Afryki na safari, bo prawdziwych safari też już nie ma. W Kenii wypuszczają z klatki (tak, żeby myśliwy tego nie widział) dzikiego zwierza naszprycowanego środkami nasennymi, no i dalej wiadomo.

Maćka nic ciekawego nie czeka w tego rodzaju dziedzinie przygód. Wszystko jest odkryte, wszystko jest zdobyte, wszystko jest sfilmowane. Śmieszą mnie organizowane tu i tam kursy przeżycia w trudnych warunkach naturalnych, w dżungli czy pustynnym pustkowiu. Dla kogoś, kto ma telefon komórkowy, GPS i śmigłowiec na wezwanie, nie ma trudnych warunków naturalnych. Trzeba organizować kursy przeżycia w wielkich miastach, bo to teraz najgroźniejsze dżungle z dzikimi zwierzętami.

Moi prawnukowie będą przeżywać przygody w innych dziedzinach, a nawet w innych wymiarach. Kosmos, gdzie duże odległości i zjawiska są w miarę przewidywalne. Świat kwantów, gdzie wszystko jest mikro i zjawiska są nieprzewidywalne. To, co dzisiaj nazywamy parapsychologią, gdzie można odbywać bezcielesne podróże. Medycyna i biologia, dzięki którym stworzymy idealnego człowieka (Super Rambo?) i odtworzymy dinozaury.

Maciek już się nie załapie na te przygody. Na jedne przygody urodził się za późno, na drugie za wcześnie. Chyba że niedługo pierdykną bomby atomowe i Maciek, jeśli przeżyje, zacznie od nowa budować cywilizację ziemską.

Tak mi było żal Maćka, że urodził się w niedobrym czasie, że dałem mu wygrać w szachy. Ale on mnie przejrzał.
- Oszukuje dziadek - powiedział rozżalony. - Specjalnie postawił wieżę tutaj, żebym ją zbił.

Gdy wyzdrowieję, zaproponuję Maćkowi wyścigi na rolkach. Wówczas na pewno wygra ze mną, bez oszukiwania z mojej strony. Chociaż, jeśli miesiąc wcześniej zacznę trenować?

środa, 26 stycznia 2011

SŁAWA I BOGACTWO

Miałem dzisiaj przepisać ostateczny początek powieści o Chrystusie, ale ogarnęły mnie marzenia o sławie i bogactwie, jakie mnie czekają po napisaniu tej książki. Tym razem skupiłem się bardziej na bogactwie, bo sławę już jakiś czas temu przerobiłem. I ze sławą dobrze mi było, nie przewróciło się mi w głowie. Dalej rozpoznawałem tych, których znałem wcześniej. Nie jestem niedopierzonym młodzikiem, który nie potrafi godnie przyjąć światowej sławy. Ja potrafiłem. Tylko musiałem uważać na zaloty kobiet, bo to nie wiadomo, czy urzekła je moja inteligencja, wdzięk, uroda, czy raczej sława, dzięki której można występować w telewizji, bywać na warszawskich salonach itp. No, bez obawy, nie jestem idiotą. Na mężczyznę w moim wieku nie patrzy się pod kątem urody czy inteligencji, tylko sprawdza się portfel, czy gruby. Nie dałem zrobić z siebie jelenia.

Co do pieniędzy. Po sprzedaniu w Polsce kilkuset tysięcy egzemplarzy powieści, po przetłumaczeniu jej na angielski, hiszpański i kilka innych języków, po sprzedaniu praw do filmu, po sprzedaniu mojego nazwiska i mojej twarzy do celów reklamowych, po pobraniu zaliczek od wydawców i producentów filmowych za następną, jeszcze nie napisaną powieść (w tym wypadku postąpiłem trochę perfidnie, zważywszy na to, ile mam lat), więc po sprzedaniu tego wszystkiego wyszło mi, że zarobiłem 12 milionów złotych.

Teraz wydatki. W pierwszym rzędzie pomnik myszy, wielkości już nie krowy, ale słonia afrykańskiego. Przy pomniku wystawię Centrum Pamięci Myszy, z żywymi eksponatami. W Centrum będzie się także mieścić schronisko dla stworzeń, które przeżyły eksperymenty medyczne. Kinga, gdy zobaczy to dzieło, będzie sobie pluć w brodę, że tak szybko skreśliła mnie jako interesującego człowieka.

Naturalnie o siebie i innych też zadbam. Kupię w centrum Krakowa dużą kamienicę. Na najwyższym piętrze będzie moje mieszkanie. Poniżej otworzę kluby dla alkoholików, narkomanów, seksoholików i zakupoholików. W tych klubach wszystko będzie za darmo i będzie obowiązywał parytet 35% kobiet. Jeśli nie znajdzie się tyle kobiet, to moi współpracownicy dobiorą z kobiet nieuzależnionych. Na parterze kamienicy urządzę salę podobną do sejmowej sali posiedzeń w Warszawie i udostępnię ją politykom, którzy wypadli z wielkiej polityki z powodu korupcji, głupoty, czy popełnienia innych przestępstw. Tylko że politycy będą musieli płacić za wejście do mojej sali sejmowej.

Do diabła! Herbata mi się skończyła, a emerytura dopiero pojutrze wpłynie na moje konto. Na szczęście mam dwie butelki wina Sophia.

Jakoś tak niemal duszkiem, jak przystało na sławnego i bogatego, wypiłem butelkę wina, i odechciało się mi dalej pisać. Szkoda, bo nie zdążyłem wspomnieć o jeszcze jednym projekcie, chyba najwspanialszym, choć bardzo kosztownym.

sobota, 22 stycznia 2011

BUDOWA POMNIKA MYSZY ODDALA SIĘ

Nikogo nie mogę namówić, żeby wraz ze mną podjął się budowy największego na świecie pomnika myszy. Nie przemawia do nich, że w dziejach nowoczesnej medycyny miliony myszy zginęło, cierpiąc przy tym, podczas testowania na nich różnego rodzaju lekarstw, które później służyły ludziom. Tak szybki postęp nauk medycznych, jaki nastąpił w ostatnich kilkudziesięciu latach, czyli za mojego życia, zawdzięczamy właśnie stworzeniom, od muszek owocowych poczynając a kończąc na szympansach. Mysz na pomniku byłaby symboliczną przedstawicielką tych wszystkich udręczonych stworzeń, które, wyrażając się pompatycznie, oddały swe życia dla poprawy zdrowia ludzkości.
Gdy mówię o mojej idei, tym pomniku, w odpowiedzi słyszę, że myszy to szkodniki, bo zjadają zboże, i dlaczego szkodnikom stawiać pomnik? Jedna ze znajomych powiedziała, że w jej letnim domku myszy przez zimę tak nasmrodziły swoimi odchodami, że musiała pomalować ściany i podłogi wymieniać na nowe, więc ona nie dołoży ręki ani pieniędzy do pomnika myszy. Inna znajoma boi się myszy i na myśl, że miałaby oglądać mysz wielkości krowy, dostaje nerwowych drgawek.

Nikt się nie przejmuje smutnym losem doświadczalnych zwierząt. A gdy jeszcze się dowiadują, że taki pomnik musi kosztować około dwóch milionów złotych, od razu stwierdzają, że te pieniądze lepiej przeznaczyć na jakiś charytatywny cel.

W tej sytuacji muszę na razie odłożyć budowę pomnika myszy. Powinienem z tym pomysłem dotrzeć do młodych ludzi, co dla człowieka w moim wieku nie jest łatwe. Młodzi myślą, że ja już nie zdążę zrealizować żadnego większego zamierzenia.

W budowie pomnika jestem zależny od innych. To jest za duże przedsięwzięcie jak na jedną osobę, choćby nawet tą osobą był były mistrz Małopolski w skoku o tyczce, były profesor historii w liceum, była "złota rączka" z własną firmą remontową, obecny miły i inteligentny starszy pan - to wszystko w jednym.
Ale jeśli idzie o pisanie powieści, to tutaj wiele, jeśli nie wszystko, zależy ode mnie. I w ostatnim czasie skupiłem się na pisaniu. Mam nowy początek powieści o Chrystusie we współczesnym Krakowie. Mam nadzieję, że to jest ostateczny początek. Nie mogę wiecznie tylko zaczynać powieść, trzeba ruszyć dalej.
Za kilka dni napiszę tutaj ów początek.

środa, 12 stycznia 2011

DZIEWIĘĆ DNI I NIE MA KINGI

Znajomość z Kingą nie trwała długo. Dziewięć dni. Z jej obietnic, że odda mi duszę, ciało i majątek, spełniło się tylko jedno: ciało. Wspominam je z przyjemnością. Może to jest, a raczej było, ostatnie piękne ciało w moim życiu? W hospicjum, jeśli uda się mi tam dostać przed przejściem na drugą stronę, będę miał co wspominać.
Kinga z godziny na godzinę zerwała ze mną znajomość, gdy tylko się dowiedziała, że tak naprawdę to nie buduję największego na świecie pomnika myszy, a dopiero zamierzam go wybudować. Zaś co do pisania przeze mnie powieści o Chrystusie we współczesnym Krakowie, to uznała, że to jest coś w rodzaju idee fixe, prześladująca mnie mrzonka, której nigdy nie zrealizuję.
Rozczarowałem ją. Nie byłem wielkim, jeszcze nie odkrytym twórcą, za jakiego mnie uznała podczas naszego pierwszego spotkania. Kiedy doszła do tego wniosku, od razu ujrzała mnie całkowicie innym. Przede wszystkim, że mam dwa razy więcej lat niż ona. A to, że puszczam bąki, już nie było lekceważeniem przeze mnie reguł mieszczańskiego życia, tej całej dulszczyzny (to słowo Kingi), tylko znaczyło, że jestem stary, śmierdzący cap. Moje mieszkanie, z meblami z czasów PRL-u, uznała za nędzne, brudne i, co najgorsze, urządzone bez żadnego zamysłu artystycznego.
Jak mogła być taka ślepa? - na pewno tak siebie zapytała. Gdy wychodziła z mojego mieszkania, to na twarzy miała wyraz obrzydzenia. W drzwiach powiedziała:
- Gdy mnie spotkasz na ulicy, udawaj, że mnie nie znasz. Bo ja od tej chwili ciebie nie znam. Jesteś oszustem.
Zdaje się, że miała ochotę plunąć na mnie.