poniedziałek, 28 grudnia 2009

BYŁBYM LUBIANYM PREZYDENTEM

Napotkałem kilkakrotnie prezydenta Kaczyńskiego. W telewizji, żeby nie było wątpliwości. I zastanawiałem się, dlaczego on nie potrafi sprawić, aby być przez więcej Polaków lubiany niż nie lubiany. Zewnętrznie ma do tego propozycje. Wygląda jak zaspany, trochę nierozgarnięty misiaczek, który nie wie, co się tak naprawdę wokół dzieje. Takich misiaczków ludzie przecież lubią. Prezydent ma żonę, która z wyglądu nie jest gwiazdą ani nie stara się uchodzić za gwiazdę. Powiedzenie "Pierwsza Dama R.P." do niej nie pasuje. Prezydentowa zachowuje się i mówi bez żadnego napuszenia, nie jest nabzdyczona mniemaniem o swej wyjątkowości. Jest wykształcona, lecz to się nie rzuca w oczy. Może również uchodzić za niezbyt wykształconą. Nie jest piękna, ale miła, ma przyjemny ton głosu. Z prezydentową mogłoby się utożsamiać tysiące Polek i sympatia do niej przekładać na sympatię dla prezydenta, ale się nie przekłada. Prezydent ma córkę, która, jak słyszałem, rozwiodła się i ponownie wyszła za mąż za gościa o poglądach lewicowych, raczej odbiegających od poglądów jej ojca. My też mamy problemy z naszymi dziećmi, więc i w tym przypadku prezydent powinien być nam bliski.
Sztab doradców prezydenta powinien uwypuklić te właściwości i kłopoty rodziny Kaczyńskich, które na pierwszy rzut oka wydają się mało ważne, czy nawet w opinii sztabowców uwłaczające osobie na fotelu prezydenta. Usiłują wykreować Lecha Kaczyńskiego na nieskazitelnego i wybitnego męża stanu. Mężem stanu się jest, jeśli jest. Wtedy żadnego kreowania nie potrzeba i mniejsze ma znaczenie to, jak taki mąż wygląda, czy jest lubiany czy nie. Tylko że aby zająć pierwsze miejsce w wyborach nie wystarczy być mężem stanu. Balcerowicz na przykład, choć wybitny finansista, nie zostałby wybrany na prezydenta, bo prywatnie, tak raczej z widzenia, nie jest przez ogół lubiany. Lech Kaczyński co prawda wygrał wybory, wygrał z Donaldem Tuskiem, bo gdzieś w podświadomości Polacy widzieli Kaczyńskiego (jeszcze go nie znali) jako właśnie takiego dającego się polubić misiaczka-swojaka, który ponadto obiecywał, że szybko będzie o wiele lepiej niż było, że zapanuje prawo i sprawiedliwość. Zapanowało Prawo i Sprawiedliwość, lecz nie to, co owe słowa znaczą.

Gdybym ja, w swoim czasie, został prezydentem R.P., postarałbym się, żeby być lubianym przez większość. Wykorzystałbym swoje walory, czyli wybitną, co tu ukrywać, inteligencję, rzucającą się w oczy, też nie ukrywam, dobrą prezencję: szczupły, wysoki, jasne włosy, niebieskie oczy, jednym słowem przystojny. Przecież Polacy zasługują na przystojnego prezydenta, który na salonach Brukseli czy Paryża będzie śmiało patrzył w oko kamery i rozdawał kobietom więcej autografów niż Sarkozy i Berlusconi razem wzięci. Jeszcze jedno ważne na moim, pardon, ważne na stanowisku prezydenta: mam poczucie humoru i nie obrażam się, kiedy ktoś ze mnie żartuje. Chyba że są to niestosowne żarty, w których ktoś, dajmy na to, powiedziałby, że wyglądam jak Winston Churchill, brytyjski mąż stanu (Nagroda Nobla w dziedzinie literatury(!) w 1953 r.). Z Churchillem łączyłoby nas tylko to, że obaj lubimy palić cygara, bo prezydenta Polski byłoby stać na cygara. Potrafię się ubrać odpowiednio do sytuacji. Otaczałbym się pięknymi kobietami i przystojnymi mężczyznami, zaspokajając w ten sposób potrzeby wizyjne i Polaków i Polek. Brzydkich ministrów upychałbym gdzieś na koniec, poza zasięg kamer telewizyjnych, albo, lepiej, w ogóle takich nie przyjmował do pracy w Kancelarii Prezydenta. Głaskałbym dzieci po głowach, dziewczynki brał na kolana, wyprowadzał na spacery dwa pudelki prosto od fryzjera, sadziłbym drzewa, przecinał wstęgi na zbudowanych autostradach, odwiedzał domy dziecka, przytułki dla ubogich i (tak, tak, bo nie jestem obłudnikiem) kasyna gier hazardowych, tam też pracują i bywają normalni ludzie, moi wyborcy. Czasami zbliżyłbym się do granic ekstrawagancji i dał się sfilmować jak wychodzę z toalety z niezapiętym rozporkiem, przez który wydostaje się rąbek koszuli. Naród zrozumiałby, że ich zapracowany prezydent ma prawo do chwili roztargnienia, to takie ludzkie.

Patrząc z zewnątrz na prezydenta Trzaskę, niewiele można by mu było zarzucić. Jeśli do tego dodać chorą, leczącą się w Kobierzynie żonę, którą prezydent regularnie odwiedza od lat, nim jeszcze zamieszkał w pałacu prezydenckim, co potwierdzą lekarze i pielęgniarki, prezydent byłby po prostu wielbiony.

Naprawdę, bycie prezydentem R.P. to niebywała okazja aby dać się polubić milionom Polaków. Oprócz tego, jak się wygląda, zachowuje, prezydent ma wiele instrumentów związanych ze swoim stanowiskiem, żeby przywiązać Polaków do siebie. Jako że z urzędu za nic nie odpowiada, bo nie ma żadnej realnej władzy, za wyjątkiem prawa wetowania uchwał sejmowych, proponowałbym najlepsze rozwiązania trudnych problemów. Wszystko jednak w granicach zdrowego rozsądku rozumnego obywatela.
A więc podwyższenie minimalnego wynagrodzenia za pracę do 2000 zł miesięcznie i mniejsze zróżnicowanie dochodów, tak, żeby nie było iż jeden zarabia 800 zł, a drugi 50.000 lub więcej miesięcznie. Jeżeli ktoś w ramach ubezpieczenia lekarskiego musiałby na wizytę u lekarza specjalisty czekać dłużej niż miesiąc, Fundusz Zdrowia musi zapłacić choremu za prywatną wizytę u lekarza. Wyższe studia bez opłaty. Darmowe przedszkole dla każdego malucha. Rekompensata za poniżające życie dla byłych pracowników PGR-ów, którym kolejne rządy nie zaproponowały nic oprócz dziadowskiej wegetacji z dnia na dzień. 1000 zł dla każdego bezrobotnego, bez względu na to ile miesięcy ostatnio przepracował. Najniższa emerytura w wysokości najniższego wynagrodzenia. I, na koniec, 1550 zł za udział w wyborach prezydenckich (naturalnie dla zwiększenia frekwencji, a nie jako tzw. kiełbasa wyborcza).

Zapisując uchwały, jakie przedłożyłbym Sejmowi do przegłosowania, w pierwszej chwili wydawały się mi one przesadzone, nie do zrealizowania (myślałem, że to będzie śmieszne). Teraz dostrzegam, że wcale nie są to nierealistyczne projekty, a nawet, że te projekty powinny wejść w życie. Wówczas dzisiaj nie jadłbym na śniadanie chleb z masłem i cukrem, a na kolację chleb z masłem i cebulą. Niepotrzebnie okłamałem Marcjana, że mam pełną lodówkę jedzenia, kiedy po Wigilii szykował dla mnie siatkę z mięsiwem i ciastami.
Ale, wracając do mojej prezydentury, to jestem przekonany, że Sejm musiałby zmienić Konstytucję i ustanowić dożywotni etat dla prezydenta Trzaski, bo naród nie chciałby mieć kogo innego za prezydenta.

środa, 23 grudnia 2009

DWA ROZSTANIA

Po raz kolejny nawiedziły mnie dwie panie z PCK.
- Czy to prawda - zapytały - że listopadzie był pan na wycieczce w Egipcie?
- Tak. Córka, która mieszka w Stanach, ufundowała mi ten wyjazd.
- Panie Trzaska, skoro stać pana na wycieczki do Egiptu, to na pewno także stać pana na prywatną pomoc domową. PCK pomaga najbiedniejszym. Pani Marta K. już więcej nie będzie przychodzić do pana.
- Chyba że zapłaci pan jej z własnej kieszeni - powiedziała druga.
- Pani Marty nie było u mnie już od tygodnia - zauważyłem.
- Taak? - zdziwiły się. - Jeszcze nie przekazaliśmy jej, że ma do pana nie przychodzić. Wcześniej chciałyśmy same sprawdzić sprawę, czy to aby nie plotka z tym Egiptem.

Ja nie byłem zdziwiony nieobecnością Marty K. Po wyjściu pań z PCK zadzwoniłem do Marty.
- Pani Marto, dawno pani nie widziałem.
- Córka chora, panie Karolu. Już nie mogę do pana przychodzić.
- Ale proszę mnie jeszcze raz odwiedzić i zwrócić biżuterię mojej żony.
- Jaką biżuterię?
- Ze szkatułki z najniższej szuflady komody.
Przez chwilę milczała, pewnie zastanawiała się jak postąpić, aż podjęła decyzję:
- Dobrze. Ale jeden złoty łańcuszek już sprzedałam w komisie. Musiałam mieć na lekarstwo dla córki.
- Jeżeli będzie brakować tylko jednego łańcuszka...
Już nie chciało mi się gadać iż wiem, że Marta nie ma córki. Było, minęło. Oboje wykorzystywaliśmy siebie. To nie jest zła kobieta, jak mógłby teraz ktoś stwierdzić. Pewnie myślała, że zapomniałem o biżuterii, a skoro zapomniałem, doszła do wniosku, że jest mi niepotrzebna i po co ma się walać w szufladzie.

Rozstanie z Ewą przebiegło zupełnie inaczej. Nie miała poczucia humoru (czego wcześniej nie zauważyłem), albo udając iż nie ma poczucia humoru wykorzystała okazję aby gwałtownie, jednym ruchem, urwać naszą przyjaźń. Być może podczas mojej choroby na grypę przejrzała na oczy: zamiast zadawać się z młodszym mężczyzną, jak przystało na damę w jej wieku, ona się zakochała w staruszku. Ja, na jej miejscu, nie popełniłbym takiego błędu.
Rozmowa nie kleiła się. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to koniec. Chciałem jednak, żeby rozstanie było eleganckie, bez jakichś wypominań, pretensji. Poza tym, jeśli już, niech to będzie rozstanie z uśmiechem, tak, abyśmy później, gdy spotkamy się na ulicy, mogli swobodnie rozmawiać.
Ewa interesowała się parapsychologią, numerologią, tarotem, namiętnie czytała horoskopy. Pomyślałem, że rozśmieszę ją czytając horoskop ze świątecznego specjalnego wydania "Metra", sporządzony przez Stanisława Tyma.
- Ty, Ewa, jesteś spod znaku Barana?
- Tak, a co?
Wziąłem gazetę do ręki.
- Tu mam horoskop opracowany przez jednego z najlepszych polskich psychologów. Jesteś ciekawa, co on napisał o Baranach?
- Oczywiście - ożywiła się. - Przeczytaj.
- Baran to złośliwa małpa i jest ogólnie głupi. Głupi i zarozumiały. Baran dużo czyta, przeważnie gazety, z których nic nie rozumie. Dlatego Baran dzwoni po znajomych, o których wie, że oni rozumieją, co czytają, żeby się od nich dowiedzieć, o czym czytał. Baran jest uparty jak osioł, a w dodatku sam się nie myje i innym też nie da się umyć. Jak Baran posprząta, to robi się jeszcze większy bałagan. Dlatego Baran ma bałagan coraz większy, bo Baran sprząta...
Ewa przerwała mi:
- Więc tak o mnie myślisz!
Wstała i wyszła z mieszkania, nie zamykając drzwi na korytarz. Byłem zaskoczony jej reakcją. Oczekiwałem wybuchu śmiechu, a nie wybuchu gniewu.
Zamknąłem za Ewą drzwi, usiadłem przy stole i przeczytałem mój horoskop, dla Bliźniąt: "Bliźnięta to przede wszystkim zboczeńcy i drobna administracja. Narkotyki u Bliźniąt to rzecz pewna. Poza tym - kazirodztwo: córka z matką do kina, matka z ojcem do łóżka, słowem wszystkie orientacje! Ponad 95 procent Bliźniąt przez całe życie siedzi w więzieniu".

Przeczytałem pozostałe horoskopy Tyma i śmiałem się do rozpuku. Dobrze mi to zrobiło.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

UKOCHANA CÓRKA TATUSIA. KOBIERZYN

Dostałem pismo od administratora kamienicy z wypowiedzeniem użytkowania lokalu na parterze. Nowi współwłaściciele kamienicy postawili na swoim. Teraz będą mieć gdzie trzymać rowery. Mógłbym się odwoływać, odwlekać wypowiedzenie, ale właściwie po co? Już mi niepotrzebna ta kanciapa. To będzie ostateczny koniec firmy "Remonty Domowe. K. Trzaska".Żyłem dzięki niej przez wiele lat, okresami nawet bardzo dobrze. Wszystko jednak ma swój początek i koniec. W moim przypadku już zdecydowanie więcej będzie końców.

Świadomość nieuchronności zupełnego końca w tej fazie istnienia tak naprawdę nie przeraża mnie. Jestem ciekaw co będzie dalej. Przygnębia mnie co innego, że mogę zostawić, i pewnie tak się stanie, nieuporządkowanie w rodzinie. Chodzi mi głównie o Katarzynę, Tomka i wnuków. Pragnąłbym na koniec widzieć, że zmierzają ku lepszemu,że, nim także zbliżą się do końca, będą mieć chwile spokoju, czy nawet szczęścia. No i abyśmy rozstali się pogodzeni.

Nie mogę zapomnieć wyznania młodej kobiety, u której kiedyś wymieniałem parkiet na nowy. Opowiadała mi, że była ukochaną córką tatusia. W ogóle z ojcem było jej dobrze w każdym okresie życia, nigdy jej nie zawiódł, tulił, chwalił, pomagał, był na każde jej zawołanie. Lecz kilka lat po śmierci matki ożenił się powtórnie i tej kobiecie, córce, bardzo się to nie spodobało. Uważała, że zdradził matkę. Pewnego dnia, wypominając ojcu powtórny ożenek, powiedziała do niego kilka ostrych, niemiłych słów, obraźliwych nawet i odłożyła słuchawkę. Mimo to ojciec usiłował się do niej dodzwonić (mieszkali w różnych miastach), ale ona widząc na czytniku, że to dzwoni ojciec, nie odbierała telefonu albo natychmiast, bez słowa, przerywała połączenie. To, mówiła mi, było jej karą za postępek ojca. Za którymś z kolei przerwanym połączeniem z ojcem telefon kobiety przestał działać. W servisie powiedziano jej, że na numerze ktoś bezustannie "wisi". Okazało się, że ojciec telefonował do niej jadąc autem i miał wypadek, zmarł po kilku godzinach po przewiezieniu do szpitala. "Wie pan, nie mogę z tym żyć" - rozpłakała się, ukrywając twarz w mojej koszuli na ramieniu. - "Nie mogę. Ja, ukochana jego córunia...". Wyobrażając sobie ból kobiety na każde wspomnienie ostatniej, nieszczęsnej rozmowy z ojcem, której nie można ani odwołać, ani naprawić kolejną rozmową, przytuliłem kobietę do siebie i też się rozpłakałem. Połączyło nas uczucie żalu, bezsilności. Połączyło psychicznie i fizycznie. Płacząc zaczęliśmy tulić się do siebie, mieszać nasze łzy na twarzach i po chwili rozbierać się wzajemnie. Nie mogliśmy się opanować. Ten ból, żal, krzywdę, można było tylko w taki sposób rozbroić. Później długo leżeliśmy w milczeniu, nie odrywając się od siebie, aż wreszcie ona powiedziała "dziękuję panu" i wstała. Też się ubrałem i zabrałem do wymiany klepek podłogowych.

Nie należę do osób, które, jak można by mniemać, szybko się roztkliwiają. Czasami tylko wilgotnieją mi oczy. Wcześniej tak jawnie płakałem podczas czytania ostatniego tomu "Winetou", kiedy ten wspaniały Indianin schodził ścianą wąwozu i wiedział, że na dole czeka go śmierć. Później, po spotkaniu ukochanej córki tatusia, rozbeczałem się w kinie, oglądając rysunkowy film "Piękna i Bestia", na który poszedłem z małym wówczas Jackiem, wnukiem od Tomka. Gdy w sali kinowej zaświecono żarówki, Jacek spojrzał na mnie i ze zdumieniem zapytał na cały głos: "Dziadek, czemu ty ryczysz?". Ale na pogrzebie siostry i ojca nie płakałem. Już wtedy wiedziałem, że w trumnach są tylko ich ciała, jak stare, niepotrzebne skóry węży, a oni znajdują się zupełnie gdzie indziej.

Wzięło mnie na wspominki. Może to taka wada w moim wieku? Albo urok? Wracam do tego o czym zacząłem, że boję się zostawić nieuporządkowanie w rodzinie. Kochana Marylka. Co do niej, to chciałbym, żeby umarła przede mną. Inaczej zostanie sama. Tomek odwiedzi ją najwyżej raz w miesiącu albo jeszcze rzadziej.
Tomek i Katarzyna kochają matkę, jak wszystkie dzieci, lecz podczas choroby Marylka, gdy jeszcze przebywała w domu, dała im solidnie w kość. Osoby nie mające bliższej styczności z chorymi psychicznie nie zdają sobie sprawy, co taki chory wyrabia. Można, kochając go, znienawidzić jednocześnie. Taki jest właśnie stosunek Tomka i Katarzyny do Marylki i tego się już nie odkręci. Im się wydaje, że matka była (delikatnie ujmując) nie do wytrzymania, a to jej choroba była nie do wytrzymania. Zrobiłem błąd, nie godząc się wcześniej na umieszczenie Marylki w szpitalu.

Często jeżdżę do Kobierzyna. Pielęgniarkom rozdaję cukierki, czekoladki, kawę, herbaty ziołowe. Zgrywam starszego, miłego, nobliwego pana. Zgrywam, a nie, że taki jestem. No, może tylko starszy. Prawię im komplementy, zauważam nową fryzurę, zwracam uwagę na ładne dłonie, kolor pomalowanych paznokci. Nie robię tego bezinteresownie. Chcę aby pielęgniarki lubiły mnie i przez to bardziej dbały o Marylkę,żeby na przykład pamiętały o umyciu jej i uczesaniu na wypadek, gdy ja zjawię się w szpitalu. Nie zawsze jednak pamiętają albo zdążają. Pacjentów jest za dużo na dwie pielęgniarki na zmianie. Czasami Marylka śmierdzi kilkudniowym niemyciem.

Nie mogę wziąć Marylki na święta do domu, bo nie jestem w stanie upilnować jej. Kilka lat temu, pierwszego dnia świąt, Marylka rozstawiła na stole talerze dla sześciu osób.
- Po co? - zapytałem.
- Spodziewam się szykownych gości, Karolu, w mundurach. Trzeba ich ładnie przyjąć. Mamy w domu jakiś alkohol? Mężczyźni w mundurach lubią się napić czegoś mocniejszego.
- Akurat nie mamy.
- To idź do sklepu i kup butelkę dobrej wódki.
Wiedziałem, że to omam Marylki, że coś sobie zwidziała. Nie chciałem perswadować, że nikogo nie zapraszaliśmy, tym bardziej aż sześciu gości w mundurach, bo to mogłoby ją zdenerwować. Lepiej było pójść po wódkę, postawić butelkę na stole i czekać, aż Marylka uzna, że mundurowym coś pilnego wypadło i nie mogli przyjść, albo, że to tępe, nieokrzesane bydlaki, które się nie wywiązują z obietnic.
Ale, wyobraźcie sobie, rzeczywiście przyszli a nawet przybiegli do naszego mieszkania mężczyźni w mundurach i akurat było ich sześciu. To byli strażacy. Pod moją nieobecność Marylka podpaliła choinkę i zadzwoniła do straży pożarnej. Strażacy ugasili choinkę, firankę i tlący się dywan. Na poczęstunek przygotowany przez Marylkę nie dali się zaprosić. Marylka była obrażona.
- Zrozum ich, kotku - usprawiedliwiałem strażaków - oni są na służbie. Gdyby po każdym pożarze zasiadali do picia, nie byliby w stanie ugasić następnego pożaru.
- Masz rację, Karol. Nie pomyślałam o tym. Szkoda, przystojni byli. Może zadzwonimy po policjantów?
Popatrzyłem, czy gdzieś pod ręką Marylki nie leży nóż. Przecież, żeby wezwać policję, też musiałaby znaleźć jakiś pretekst. Szybko dałem Marylce do wypicia jej ulubiony sok malinowy, który na tego rodzaju sytuacje przygotowały, na polecenie doktora Wacka, pielęgniarki z Kobierzyna. W soku był mocny środek nasenny.

sobota, 19 grudnia 2009

TYLE PIĘKNYCH KOBIET NA ŚWIECIE

Marcjan mi powiedział, że Maciek chwali się przed kolegami iż jego dziadek, który urodził się kiedy na świecie nie było jeszcze komputerów, zdobył nagrodę w konkursie "literacki blog roku". Ta nagroda to zasługa Maćka, bo on zgłosił mój blog do konkursu, a teraz dodatkowo zgłosił ten blog do kolejnego konkursu. Sam nie potrafiłbym dokonywać tych wszystkich sztuczek związanych z zapisywaniem się do konkursów. Mimo wszystko komputer i internet to dla mnie obce ciało. Na przykład nie wyobrażam sobie czytania powieści na monitorze. Co innego czytanie krótkich notek, informacji, oglądania fotografii, nawet nie zgadniecie jakich?
Maciek jest dumny ze mnie.
- Dziadku, może ty jesteś najstarszym bloggerem na świecie? Tylko nie musisz pisać takich różnych, no wiesz, rzeczy.
- Jakich? - udałem zdziwionego.
- Że niby ty, to, z kobietami.
- Maćku, ja nie niby. Ja naprawdę kocham kobiety. Uważam, że dla mężczyzny nie ma nic piękniejszego na świecie.
- To dziadek mało na tym świecie widział - stwierdził.
Zaskoczył mnie tą uwagą. Bo rzeczywiście, facet który nie zna świata ( w sensie, że nie widział)nie ma porównania i musi poprzestawać na pięknie znajdującym się blisko niego.
Więc wyobraziłem sobie: Puszcza Brazylijska, Jangcy-Ciang, Kilimandżaro, Andy, Wyspy Hawajskie... Lecz zaraz widziałem Brazylijki, Chinki, Murzynki, Chilijki, Japonki... Boże, tyle pięknych kobiet na świecie! Oddałbym je wszystkie (gdybym mógł dobić takiego targu) za jedną zdrową Marylkę.

wtorek, 15 grudnia 2009

NOWE UZALEŻNIENIE R.S.

Odwiedził mnie R.S. -pisarz, autor powieści historycznych i współczesnych. R.S. poznałem po napisaniu przez niego, dość dawno temu, powieści o Galicji. Zaprosiłem go do liceum na spotkanie autorskie. Miał wtedy około trzydziestu lat, jak to się mówiło tryskał optymizmem, miał wielkie plany twórcze, żywy, wesoły umysł. Polubiliśmy się. Przez wiele lat graliśmy w szachy, na przemian raz u niego w domu, raz u mnie. R.S. mieszkał na ulicy Krupniczej 22, w kamienicy zwanej Domem Literatów. Mieściło się tam biuro Związku Literatów Polskich i mieszkali wyłącznie pisarze i poeci. Przez R.S. poznałem kilkoro piszących. Później, kiedy uruchomiłem firmę "Remonty Domowe", pisarze z Krupniczej wzywali mnie do naprawy różnych awarii. O paru z nich, po latach znanych literatów (a jedna nawet bardzo, bardzo znana dzisiaj poetka), mógłbym napisać trochę śmieszności i złośliwości. Prywatnie, odbiegając od tego co pisali, wydawali się być trochę niezrównoważeni. Ale, jako że przychodziłem do nich służbowo i płacili mi za pracę, czuję się zobowiązany do zachowania w tajemnicy ich spraw z życia domowego.

Z R.S. byłem zaprzyjaźniony, nie brałem od niego pieniędzy, co nie znaczy oczywiście, że o jego życiu mogę tu pisać bez ograniczeń. R.S. nawet w tym swoim środowisku był i pozostał inny. To typ outsidera. Kawaler, samotnik, nie należący do żadnej partii ani grupy literackiej. Jest autorem kilkunastu powieści, lecz trudno powiedzieć o nim, że to zawodowy pisarz. Miewa kilkuletnie przerwy w pisaniu, kiedy to zajmuje się czym innym, najczęściej hołubieniem różnych uzależnień. Uzależniał się od wszystkiego, alkoholu, kobiety, gry w szachy, oglądania telewizji, określonych perfum, liczenia schodów (musiało wyjść parzyście), chodzenia w sobie tylko wiadomy sposób po płytach chodnikowych, tabletek nasennych i spania, gry na ruletce i w pokera na automatach. Nawet od depresji. Gdy fala depresji przemijała, czuł się jeszcze gorzej, bo brakowało mu tamtego uczucia bezsensu życia, beznadziei, bólu niepotrzebnego istnienia. Był urodzonym uzależniowcem, że tak to nazwę. Sam nie wiedział kiedy przechodzi z jednego uzależnienia do drugiego. Takie życie wiele go kosztowało materialnie i psychicznie. Pieniędzy wiecznie mu brakowało, był zadłużony chyba u wszystkich swoich znajomych, u mnie także. R.S., choć młodszy ode mnie o całe pokolenie, wyglądał jak mój dziadek.
Gdy, gdzieś po rocznej przerwie, odwiedził mnie, powiedział niecierpliwie:
- Drogi panie Karolu, muszę mieć szybko trzysta złotych.
- Co się stało?
- Chwycił mróz i spadł śnieg - odrzekł.
- Nie ma pan ciepłego ubrania - do takiego doszedłem wniosku, bo R.S. przyszedł do mnie w dresie i tenisówkach, a na dworze rzeczywiście panowała minusowa temperatura.
- Płaszcz zimowy mam. Ale trafia mi się okazja i mogę kupić opony ze stalowymi kolcami. Facet się uparł i nie zejdzie z trzystu złotych, a ja akurat nie mam ani grosza. Niepotrzebnie wcześniej kupiłem przerzutkę z nagrzewnicą, żeby się nie zapychała śniegiem.
Nie rozumiałem o czym mówi.
-Przerzutka z nagrzewnicą?
- Wie pan, do roweru - wyjaśnił R.S.
- Zima się zaczęła. Kto teraz jeździ na rowerze?
- Ja. W ciągu ostatniego tygodnia zrobiłem ponad osiemset kilometrów. Ledwie zipię. Dzisiaj dwa razy sie wywróciłem na oblodzonej drodze. Bez opon z kolcami nie da się jeździć.
Zaczynałem rozumieć.
- Od kiedy jeździ pan na rowerze?
- Od dwunastego października. Byłem wtedy u lekarza. Powiedział, że muszę się więcej ruszać i mniej jeść tłustego, bo mam za dużo cholesterolu. Poradził, żeby jeździć na rowerze. To zacząłem jeździć dla zdrowia. Pożyczy mi pan, Karolu?

Biedny R.S. Teraz uzależnił się od jazdy na rowerze. Nie miałem pieniędzy. W ogóle do emerytury w styczniu będę musiał poprzestać na chlebie i czymś tanim do chleba. Chyba że Katarzyna przyśle mi coś na święta. Marta K. za dużo mnie kosztowała.
R.S. wyszedł rozzłoszczony. Czas uciekał, a on zamiast pedałować musiał chodzić po znajomych.

Do R.S. nie odnosi się powiedzenie, że w pewnym, zaawansowanym wieku nie ma co liczyć na duże zmiany w życiu. Jemu będzie się odmieniac co kilka miesięcy lub co kilka lat, choć, z drugiej strony, zawsze to będzie jeden i ten sam mechanizm.

W moim życiu, w ostatnich dniach, też się trochę zmieniło. Lecz to osobny temat. Muszę ochłonąć, żeby o tym spokojnie i dystansem napisać.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

KATOLICKI SEX-SHOP

Ulice Krakowa wystrojone na Boże Narodzenie. To święto już całkiem przemieniło się w komercyjne wydarzenie. Grota czy stajenka w Betlejem odchodzi w zapomnienie. Teraz Boże Narodzenie to głównie pretekst do zwiększonych zakupów. Sami księża już nie przypominają o wypędzeniu przez Chrystusa kupców ze świątyni w Jerozolimie, bo sami stali się takimi kupcami.

Wspominałem, że przestałem jeździć do ulubionego przeze mnie klasztoru Benedyktynów w Tyńcu. Benedyktyni otworzyli tam restaurację, hotel, sprzedają benedyktyńskie przetwory owocowe i napoje korzenno-ziołowe (30-40% alkoholu). Kwestia czasu, a otworzą katolicki sex-shop. Jakiś biskup, za odpowiedni procent od dochodu, pozwoli przybijać pieczęć "imprimatur" na różnych gadżetach w takim sklepie.
Można puścić wodze wyobraźni... Ileż mamy pięknych malunków ze świętymi, kobiety i mężczyźni. Wiadomo, że niektórzy z nich, nim zaczęli żyć na miarę świętych, byli takimi samymi grzesznikami jak ja. Wystarczy wspomnieć św. Augustyna, który zanim został biskupem Hippony miał nieślubne dziecko.
"Wyznania" św. Augustyna to jedna z książek, dzięki której stałem się mocno wierzącym w Boga i w wydarzenia opisane w "Ewangeliach". "Kochaj i rób co chcesz" - to słynne powiedzenie św. Augustyna.

Nie jestem ortodoksą religijnym, wręcz przeciwnie. Ale nie chciałbym widzieć katolickiego sex-shopu, a w nim (także można zamówić przez internet): "bicz pokutniczy", "łoże św. Madeja", "skórzane slipy św. Franciszka" (biegał na golasa ulicami Assyżu), czy stringi św. Faustyny. Gdybym chciał się ujawnić jako stary świntuch, wymyśliłbym mocniejsze nazwy. Lecz zastrzegam, że w tej dziedzinie benedyktyni nie mają co liczyć na współpracę ze mną.
Ojcze Leonie, jak mogłeś na to pozwolić? Przecież nie umieraliście z głodu. Benedykt z Nursji w niebie się przewraca.

ŚWIĘTA MIKOŁAJ

Święta Mikołaj - to nie pomyłka literowa.

Po kilku dniach choroby wyszedłem na ulicę, a tam wszystkie dziewczęta przykryte. Zdawało mi się, że mocą jakiegoś nakazu religijnego poukrywały pod ubraniami każdą część ciała za wyjątkiem twarzy. Poza tym wszystkie były w spodniach. Jestem przeciwnikiem nakazywania i zakazywania czegokolwiek (za wyjątkiem tego, co Bóg, na górze Synaj, napisał Mojżeszowi na dwu kamiennych tablicach) ale jednak zakazałbym kobietom chodzić w spodniach. Spodnie zmieniają im płeć. Od chodzenia w spodniach kobietom przybywa testosteronu. Za moich młodych lat dziewczyna w spodniach to była rzadkość, dlatego (to a propos testosteronu, gdyby ktoś roześmiał się) nie rosły im włosy na nogach. Zdumiewa mnie i odpycha, gdy widzę że w podstawowym wyposażeniu trzydziestolatki, oprócz grzebienia, szminki do ust i innych mazideł, znajduje się maszynka do golenia.
Myślę, że nie dożyję, kiedy do dzieci będą przychodzić z prezentami kobiety przebrane za świętych Mikołajów.

piątek, 4 grudnia 2009

PIĘKNY I SPOKOJNY JEST ŚWIAT BEZ KOBIET

Gdy Ewa wychodziła z mieszkania, o pierwszej czy drugiej w nocy, już czułem się źle. Lekki ból z tyłu głowy, zimne dreszcze, w ogóle roztrzepotanie całego ciała. Zażyłem dwie tabletki nasenne z mojego samobójczego zapasu tabletek i usnąłem.

Rano nie miałem siły wstać z łóżka. Gorączka, tak na wyczucie, około 39 stopni. Znam swój organizm i nie muszę sprawdzać termometrem ile mam stopni. Zwlokłem się z łóżka i, wspierając się o ściany, doszedłem do łazienki. Ciemnożółty mocz upewnił mnie, że w moim organiźmie źle się dzieje. Pomyślałem, że przyjdzie Marta i pójdę z nią do mojej lekarki. Kiedy nadeszła pora przyjścia Marty i jej nie było, przypomniałem sobie, że tego dnia Marta nie ma "pracy" u mnie, dopiero jutro. Więc zamówiłem przez telefon wizytę domową. Chyba piętnaście minut musiałem przekonywać biuralistkę z recepcji, że nie mam siły przyjść do przychodni, nim wreszcie łaskawie i ze złością oświadczyła, że pani doktor przyjdzie do mnie za dwie godziny.

Postanowiłem wypić w międzyczasie gorące mleko z miodem. Odkręciłem nakrętkę butelki z mlekiem i natychmiast dobiegł mnie smród skisłego mleka. Inni mają to za kwaśne mleko i lubią je pić. Mnie natomiast smród skisłego mleka przypomina, jak to przed wiekiem moja kochana Marylka była Kleopatrą, a ja Markiem Antoniuszem. Marylka umyśliła sobie, że dla poprawy urody i zdrowia musi wykąpać się w kozim mleku. Że takowego nie było, poprzestała na mleku od krowy. Zamówiła w sklepie dwie aluminiowe banie mleka, które przywiózł i przyniósł do domu syn dozorcy. Podgrzaliśmy mleko w baniach i wlałem je do wanny. Marylka jeszcze chciała, żeby, gdy będziemy siedzieć w wannie, obsługiwał nas syn dozorcy. On się na to chętnie, nawet bardzo chętnie, zgodził, lecz uznałem iż to już przesada i kazałem chłopakowi wyjść. To było niedługo po ślubie i uznałem, że Marylka wymyśliła nową zabawę erotyczną, aby pobudzić nasze zmysły do kochania, bo wtedy ciupcialiśmy się (jeżeli kogoś razi "ciupcianie", trudno, lecz tak to sobie nazywaliśmy) kilka razy w ciągu dnia. Nie zdawałem sobie sprawy, że to był początek choroby Marylki. Ona w wannie z mlekiem przemieniała się w prawdziwą Kleopatrę, gdy ja, Marek Antoniusz, wiedziałem, że jestem nauczycielem historii w liceum Karolem Trzaską. Że poważny profesor historii godził się na takie rzeczy? Byłem tak zakochany w Marylce, że gdyby chciała zgodziłbym się być chłopem pańszczyźnianym i kąpać się z nią w gnojówce. Zresztą, tak na marginesie, dawnymi laty francuscy arystokraci zażywali kąpieli w gnojówce, żeby wyleczyć się z syfilisa. Wysoka temperatura i, widocznie, jakieś inne właściwości gnojówki zabijały bakterie tej choroby wenerycznej.

Mleko w wannie stało dwa dni. Później Marek Antoniusz musiał się zająć usuwaniem skisłego mleka, które w połączeniu z płynami do kąpieli, szamponami, przybrało postać błota. Rury trzeba było kręciołkiem przetykać. W domu przez dwa tygodnie śmierdziało skisłym mlekiem. Od tego czasu nie piję kwaśnego mleka.

Doktor Bełtowska zbadała mnie i stwierdziła:
- Grypa, panie Karolu. Trzeba poleżeć kilka dni.
- Zwykła czy świńska? - zapytałem.
- Tego nie mogę orzec. Na wszelki wypadek zapiszę panu antybiotyk. Gdy będzie pan miał gorączkę czterdzieści stopni, trzeba wezwać pogotowie. Ma panu kto kupić lekarstwa?
- Tak - niedługo miała przyjść, jak codziennie od mojego powrotu z Egiptu, Ilona Małkowska.

Po wyjściu lekarki na myśl, że za chwilę przyjdzie Ilona i, zanim się zacznie..., będzie hałasować myjąc gary i odkurzając (miała fioła na punkcie porządków; przeszkadzało jej, na przykład, kiedy krzesła były nierówno dosunięte do stołu), poczułem się jeszcze bardziej chory.
Szybko do niej zatelefonowałem. Na szczęście jeszcze nie wyszła z domu.
- Ilona, przed chwilą była u mnie lekarka. Mam grypę. Nie przychodź do mnie bo się zarazisz.
- W tym roku już chorowałam na grypę. Jestem uodporniona.
- Ale to może być świńska grypa. Lekarka powiedziała, że jeśli gorączka nie zejdzie w ciągu kilku godzin - kłamałem -muszę wezwać pogotowie i zabiorą mnie do szpitala.
- To tym bardziej powinnam być przy tobie.
- Nie. Jeszcze przeniesiesz zarazki na Foksi. Słyszałem, że psy łatwo łapią świńską grypę i źle się to dla nich kończy.
- Taak? - Ilona przestraszyła się.
- Zdychają... - Szybko poprawiłem - umierają w ciągu doby.
- A taką miałam dzisiaj ochotę.

I zaraz telefon do Ewy z wiadomością o grypie.
- Kupiłam maseczki na twarz - odpowiedziała bagatelizującym tonem.
- W maseczkach będziemy to robić?
- Karolu, ty jak dziecko, maseczki będziemy mieć na twarzy.
- Nie, Ewa. Będziesz mi przypominać pracownicę służby zdrowia, a opowiadałem ci, co jedna z takich pracownic, pani psycholog, robiła ze mną, kiedy mnie poraził prąd. To nie było przyjemne doświadczenie - znowu skłamałem.
- Przestanę cię pociągać?
- Właśnie. Tak się może stać.
To Ewę przestraszyło. Nie przyjdzie.

Ciężej było z Martą.
- Panie Karolu (cały czas byliśmy per "pani", "pan", bo mimo pewnej zażyłości pozostajemy jednak w stosunku pracobiorca - pracodawca; trochę dokładam do stawki godzinowej PCK), pieprzę grypę.
Upierała się, że przyjdzie mimo wszystko. Musiałem stanowczo, trochę podnosząc głos, sprzeciwić się temu.
- Ale podpisze mi pan, że byłam w pracy?
- Oczywiście, podpiszę.

Zadzwoniłem do taxi, żeby zrealizować recepty. Bez problemu.

Dwa dni siedzę sam w domu. Na przemian oglądam telewizję, czytam książkę, słucham muzyki. Właśnie w tej chwili, gdy to piszę, słyszę lato z "Czterech pór roku". Świat bez kobiet jest piękny i spokojny.