niedziela, 30 sierpnia 2009

JAKIM CUDEM PAN JESZCZE ŻYJE?

Znajomi zaprosili mnie na piknik, czyli grilla, do swojego letniego domku w Tyńcu. Była tam grupa młodych, wykształconych osób, w większości studentów. Rozmawiali o polityce, lecz nie o tym, co dzisiaj wyrabiają i jak się zachowują nasi wspaniali politycy. Właściwie ich rozmowy bardziej dotyczyły spraw już historycznych.
Pokłócili się, gdy zaczęli prawić na temat przedwojennych ziem polskich na wschodzie. Jeden ze studentów rzekł, że powinniśmy dziękować Stalinowi za to, że zabrał nam tereny zamieszkałe przez Ukraińców, Litwinów, Białorusinów, bo teraz my, Polacy, nie musimy się z nimi wadzić.
- Jak nas znam - dodał ów student - chcielibyśmy siłą przerobić ich na Polaków, a oni by się przed tym bronili i co chwila wybuchałyby zamieszki to antypolskie, to antyukraińskie czy antylitewskie.
- Myśląc w ten sposób - zauważył inny młodzieniec - to powinniśmy też podziękować Hitlerowi, że pozabijał Żydów. Dzięki temu nie mamy rozruchów antysemickich.
Po kilkunastu minutach wzajemnego przekonywania się, co jest lepsze: jeden naród w mniejszym pod względem terytorialnym kraju, czy więcej narodów w większym kraju, jakoś tak bezwiednie wtrąciłem:
- Państwo, w którym żyje kilka dużych grup narodowościowych, musi być rządzone twardą ręką, inaczej zacznie się lać krew.
Nie całkiem tak myślałem, ale już byłem po kilku lampkach wina i (pewnie) chciałem zwrócić na siebie uwagę.
- Znalazł się Stalin - kąśliwie odezwał się któryś z młodych.
- Pamiętam jak moja matka płakała po śmierci Stalina - rzekłem, sam nie wiem do czego zmierzając.
Teraz uświadamiam sobie, że to musiały być duże lampki wina, inaczej nie zdradziłbym, że matka płakała po śmierci tego komunistycznego tyrana.
- Dlaczego płakała?
- Wtedy wszyscy płakali z tego powodu - brnąłem, ale niezbyt daleko odbiegając od prawdy.
Patrzyli na mnie z niedowierzaniem.
- Pan żył, gdy żył Stalin?
- Żyłem, gdy żył on, i żyli jeszcze Mao Ce-Tung, Mahatma Gandhi, Charles de Gaulle - mówiłem powoli, gdyż trudno mi było przypomnieć sobie co bardziej znane nazwiska. - Żyłem, gdy jeszcze żył Herman Hesse, autor "Stepowego wilka" - dodałem, bo na ganku letniego domku widziałem tę powieść Hesse'go.
- Panie Karolu, czy pan czasem nie wypił za dużo wina? - ze śmiechem zapytała jedna z dziewcząt.
- Za mojej młodości Indie były angielską kolonią - to jeszcze sobie przypomniałem. I to - a Czomolungma była jeszcze nie zdobytym szczytem.
- To jakim cudem pan jeszcze żyje? - któremuś z młodych się wyrwało.
Nazwiska, które wymieniałem, to dla nich prehistoria. Zaś Edmund Hillary wspiął się na najwyższy szczyt ziemi w 1953 roku. 56 lat temu. Wcale nie wydaje mi się, żeby to było tak dawno temu.

wtorek, 25 sierpnia 2009

PRZESŁUCHANIE

Dzielnicowy (dobry znajomy od lat) powiedział, że doszły go słuchy, jakobym chciał zbezcześcić zwłoki Jadwigi Stykowej. Gdy mu opisałem, jak to było w kaplicy cmentarnej podczas pogrzebu Stykowej, śmiał się, lecz radził uważać, aby nic podobnego nie powtórzyło się w przyszłości. Bo wtedy - ostrzegł - jeśli gdzieś dojdzie do profanacji zwłok, to mogę się znaleźć w kręgu podejrzanych.

Przesłuchanie na posterunku policji w Nowej Hucie, dokąd zostałem zawieziony radiowozem z cmentarza w Batowicach, wyglądało bardzo dziwnie. Myślę, że to z powodu upału, na który ja i policjanci nie reagowaliśmy najlepiej; obniżona inteligencja, brak refleksu. Policjanci, oprócz oczywiście nazwiska i adresu zamieszkania, wpierw zapytali o mój zawód.
- Profesor "złota rączka" - odpowiedziałem jak najbardziej zwięźle.
Oni tego mojego skrótu myślowego nie zrozumieli i musiałem wyjaśniać, że profesor, bo nauczałem historii w liceum, a "złota rączka", bo pracowałem jako specjalista od dorabiania kluczy do zamków, przetykałem zlewy, czyściłem piecyki gazowe, takie drobne naprawy. Wówczas starszy z policjantów ucieszył się i zapytał:
- A zmienił by pan u mnie aluminiowe przewody elektryczne na przewody z miedzi?
- Kiedyś robiłem elektrykę - rzekłem. - Ale odkąd raz kopnął mnie prąd, nie chcę mieć z nim nic do czynienia.
- Każdego fachowca kiedyś kopnął prąd.
- Lecz nie każdy jest uczulony na prąd, jak ja.
- Uczulony na prąd? - policjanci spojrzeli na siebie z namysłem.
- Kiedyś, jak mnie kopnął, to stanęło mi między nogami i stoi do dzisiaj.
- Co panu stanęło?
- No, wiecie panowie, to - nie wiedziałem jak nazwać, żeby nie wyjść na wulgarnego.
Oni nie byli tak delikatni, tylko wprost zapytali:
- Chodzi panu o kutasa?
Gdy potwierdziłem, że chodzi mi właśnie o tę część ciała i że moja przypadłość jest potwierdzona przez lekarza, policjanci jeden przez drugiego zaczęli się wywiadywać, o jakim napięciu to był prąd, jak długo się znajdowałem pod jego działaniem, w jakich okolicznościach nabawiłem się tego urazu? Bardzo to ich interesowało. Dopiero po dłuższej chwili wrócili do zdarzenia w kaplicy cmentarnej. Opowiedziałem od początku, czyli od prośby Stykowej, do końca, czyli do rozpięcia guzika bluzki Stykowej. Na co oni:
- Pańska żona nie miała nic przeciwko temu, że pan obnaża nieboszczkę?
- Mojej żony nie było na cmentarzu.
- To żona nie przyszła na pogrzeb sąsiadki, ale pan tak? - policjantom wydało się to dziwne, a nawet podejrzane.
- Żona jest w Kobierzynie.
- Co tam robi?
- Choruje.
- Aha - zrozumieli i znowu spojrzeli na siebie z namysłem. - A panu nic nie dolega?
- Ostatnio bolą mnie nogi poniżej kolan.
- Czy z nieboszczką łączyły pana jakieś bliższe więzy? Może miał pan z nią romans? Takie rzeczy się zdarzają - policjanci starali się być wyrozumiali.
- Z nieboszczką? Ja jej za życia nie lubiłem, a co dopiero po śmierci..
- Zrozumiał pan nas nazbyt dosłownie. Chociaż... Często chodzi pan na pogrzeby?
- Rzadko. Nie lubię takich uroczystości.
- Jak rzadko?
- To zależy. Bo na przykład jutro też pójdę na pogrzeb.
- Też zmarła kobieta?
- Nie. Mężczyzna. Dobry, stary znajomy. Nauczyciel.
- Wobec niego ma pan jakieś zobowiązania? Coś mu przyrzekł, obiecał?
- Nie. Idę na pogrzeb przede wszystkim ze względu na jego żonę.
- Idzie pan na pogrzeb znajomego głównie z powodu jego żony?
- Tak - potwierdziłem, ale już mi się nie chciało tłumaczyć dlaczego.
Upał doskwierał mi coraz bardziej. Policjanci, choć wiatraki dmuchały na nich chłodniejsze powietrze, także byli osłabieni przez wysoką temperaturę.
- Czyli to wobec niej ma pan zobowiązania?
- W pewnym sensie tak.
- Może ona obawia się, tym razem odwrotnie niż w przypadku dzisiejszego incydentu, że nieboszczyk ubrał się na ostatnią drogę w coś, co należało do niej?
- Tak pan myśli? - od tych pytań, upału i ze zdenerwowania zaczęło mi się mącić w głowie.
- My się tylko pytamy, nie myślimy - sprostowali policjanci.
- Nie - odrzekłem jasno i zdecydowanie.
- Co: nie?
- Arnold Somer na pewno nie ubrał nic, co by należało do jego żony.
- Kto to jest Arnold Somer?
- Jutrzejszy nieboszczyk.
- Zaraz, zaraz - policjanci gwałtownie wstali. - To on dzisiaj jeszcze żyje? - upał dawał im się coraz bardziej we znaki.
- Nie sądzę.
- Sprawdzę to - starszy policjant wyszedł z pokoju. Młodszy został ze mną i w ogóle przestał się odzywać. Po dziesięciu minutach starszy wrócił i powiedział do swego kolegi - Artur Somer rzeczywiście zmarł tydzień temu. Panie profesorze, może pan iść do domu.

wtorek, 18 sierpnia 2009

STYKOWA NIE MIAŁA W TRUMNIE BIUSTONOSZA

Tylu naraz starych ludzi, w jednym miejscu, to jeszcze nie widziałem. Zastanawiałem się: co ja robię między nimi? W większości to byli nauczyciele. Znałem ich osobiście lub z widzenia.
W kaplicy cmentarnej, gdzie była wystawiona trumna z ciałem Jadwigi Stykowej, nie pomieścili się wszyscy. Ja też wolałbym stać na dworze, ale stwierdziłem, że skoro obiecałem Stykowej sprawdzić, czy zostanie pochowana w ubraniu, które przygotowała sobie na śmierć, to powinienem to uczynić.

Ksiądz jeszcze nie rozpoczął mszy. Podszedłem do trumny na katafalku. Stykowa wyglądała jak za życia. Teraz wszyscy nieboszczycy w trumnach wyglądają dobrze, chyba że zostali zmasakrowani w wypadku samochodowym albo zginęli w płomieniach. Lecz wtedy nie wystawia się ich ciał na widok publiczny.
Tak, na oko, Stykowa miała na sobie garderobę, którą mi pokazywała gdzieś ponad miesiąc temu. Tylko że moje oko w sprawach ubrań jest zawodne. Bluzka taka czy inna, nie odróżniam. Z kolorami też mam kłopot. Marylka nigdy nie mogła się nadziwić, że dla mnie kolor granatowy i czarny to jeden i ten sam kolor. Marylka potrafiła odróżnić, i jeszcze znaleźć dla nich nazwę, kilkadziesiąt kolorów. Beżowy, hiacyntowy, bławatkowy, szkarłatny, seledynowy... Dla mnie czarna magia.

Z garderoby, którą nieboszczka Stykowa miała na sobie, potrafiłbym rozpoznać jedynie bawełniany biustonosz za 150 złotych. Jakoś zapamiętałem go dokładnie. Widocznie z bielizną mam mniej problemów. Wokół miseczek biustonosza była koronka (jeśli tak to się nazywa) przypominająca koniczynę. Taki delikatny wzorek.
Dłonie Stykowej, złożone na wysokości brzucha, oplatał różaniec. Książeczka modlitewna leżała obok głowy. Bluzka Stykowej była zapięta pod szyją. Żadnej szczeliny, przez którą dałoby się dojrzeć biustonosz. Stałem nad Stykową i nie wiedziałem jak się wywiązać z danej jej obietnicy, że sprawdzę w czym została pochowana. Nagle zrobiło się dla mnie ważne, żeby jej nie zawieść w tym względzie. No, starzy powinni sobie pomagać.

W kaplicy zrobiło się cicho. Spojrzałem na ludzi. Wszystkie oczy utkwione były we mnie. Pomyślałem, że muszę wyglądać jak ktoś, kto jest szczególnie zrozpaczony śmiercią Stykowej. Kochanek? Siedząca w pierwszym rzędzie od trumny córka Stykowej, Luśka, przyglądała mi się badawczo, najwidoczniej zaskoczona moim zachowaniem. Luśka wiedziała, że jej matki nie darzyłem zbytnią sympatią.
Postanowiłem zrobić to szybko, żeby mieć z głowy i nie być dalej głównym obiektem zainteresowania w kaplicy. Odpiąłem guzik bluzki Stykowej i odchyliłem materiał. Zobaczyłem gołą pierś.
Luśka podbiegła do mnie i krzykliwie zapytała:
- Panie profesorze, co pan robi?
- Sprawdzam, czy ma biustonosz - odrzekłem.
- Czy pan zgłupiał? Do nieboszczki się pan dobiera? - wrzeszczała Luśka. - Trzeba było to robić za jej życia.
- Luśka, uspokój się. Twoja matka prosiła mnie o to.
- Matka prosiła, żeby pan ją w trumnie obmacywał?
- Bała się, że jej zabierzesz biustonosz - wyjawiłem wprost. - I miała rację. Pochowałaś ją bez biustonosza.
- Ludzie, profesor zwariował - Luśka obejrzała się za siebie, do ludzi w kaplicy. - Zabierzcie go stąd!
- Oddaj matce biustonosz. Na pewno masz go na sobie. Pokaż. Wiem jak wyglądał - chciałem i Luśce rozpiąć guzik bluzki.
- To zboczeniec! Ratunku! - zaczęła krzyczeć.
W kaplicy zrobił się rwetes. Kilku mężczyzn, pewnie z rodziny Stykowej, chwyciło mnie pod ręce i wyprowadziło, czy raczej wyniosło z kaplicy. Trzymali mnie, aż przyjechała policja.

Policjanci zawieźli mnie na posterunek w Nowej Hucie. Puścili po dwóch godzinach przesłuchania.

Nigdy nie lubiłem i nie lubię pogrzebów. A jutro pogrzeb Arnolda Somera.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

DWA DNI JAK NORMALNE

Marylka była dwa dni w domu. Piękna jak zawsze. Nie wiem, czy wpływ na jej urodę mają lekarstwa, które regularnie połyka od lat, czy tylko ja postrzegam ją jako piękną. Ale, skoro tak widzę, to bez znaczenia z jakiego powodu. Jej koleżanki już są staruszkami, a ona nie. Szczupła, zgrabna, bez zmarszczek na twarzy i szyi. Tylko oczy ma... Trudno nazwać. Najbliższe prawdy będą określenia: uważne, czujne, surowe. Gdy kończyliśmy jeść obiad, Marylka wstała i ugryzła mnie w ucho.
- Nie mogę się tego doczekać. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz... - powiedziałem szczerze, choć byłem zaskoczony.
Dawniej ugryzienie mnie w ucho było znakiem, że Marylka chce abyśmy położyli się do łóżka.
- Nie. Jestem stara jak żółwie na Galapados - odrzekła wesoło. - Wolę, żebyś mnie pamiętał młodą.
- Jesteś młoda.
- Ja też chcę cię pamiętać młodego.
- Co ci wiek przeszkadza? Jesteśmy jacy jesteśmy. Wiek tu nie ma nic do rzeczy.
- Dla mnie ma. Ci, których czasami sobie przypominam, są młodzi. Wszyscy. W mojej wyobraźni nawet nasze dzieci nie przekroczyły piętnastu lat. Tomkowi, kiedy ostatnio był u mnie, włożyłam koszulę do spodni, bo myślałam, że przez roztargnienie ma ją na wierzchu.
- Rozzłościł się?
- Nie. Przynajmniej tego nie pokazał. Dopiero gdy mu z powrotem zapinałam rozporek, uzmysłowiłam sobie, że on już jest żonaty i dzieciaty. Wolę, żeby wszyscy byli młodzi, tak jest lepiej i ładniej.

Później leżeliśmy na kanapie i oglądali różne programy w telewizji. Wieczorem poszliśmy na Rynek. Siedząc w kawiarnianym ogródku obserwowaliśmy ludzi. Marylka była głodna widoku normalnie żyjących ludzi, spacerujących, pokrzykujących, pijanych, zakochanych. My chyba też wyglądaliśmy jak normalnie żyjąca starsza para, która dla relaksu siedzi sobie w kawiarnianym ogródku.

Przyszło mi do głowy, że może wszyscy inni też tylko wyglądają jak normalni. Właściwie to jaki jest wzorzec normalności?

W poniedziałek rano Marylka obudziła się i, gdy tylko się ubrała, powiedziała:
- Odwieź mnie do szpitala.
Oczy miała jeszcze bardziej czujne, rozbiegane jak u ptaka.

To były nasze wspaniałe dwa dni, jak normalne. Wracając z Kobierzyna kupiłem dwie butelki czerwonego wina. Wypiłem i usnąłem w ubraniu. Nie chciało się mi rozbierać. Rano miałem jak znalazł, nie musiałem sie ubierać. Zostało jeszcze pół butelki wina, też miałem jak znalazł. Od razu poczułem się lepiej.

piątek, 14 sierpnia 2009

POWOLNE ODSTAWANIE OD ŻYCIA

Coraz rzadziej chodzę do mojej kanciapy na parterze. Firmę już dawno wyrejestrowałem. W ostatnich latach pracowałem na czarno, bo państwo, czyli rząd polski, oszukiwał, wyliczając z powietrza moje zarobki z działalności gospodarczej. Płaciłem podatek ryczałtowy od ustalonego przez ministerstwo finansów pułapu zarobków, a nie od faktycznych dochodów jakie wykazywałem w PIT, a te były o wiele mniejsze niż wyznaczone przez MF. W efekcie ZUS pomniejszył mi emeryturę o połowę. Później drugą połowę emerytury, tę zabraną przez ZUS, musiałem odzyskiwać w swojej firmie "Remonty Domowe". To nie miało sensu. Dopiero pracując na czarno rzeczywiście dorabiałem do emerytury. Państwo samo zmusiło mnie do nielegalnej działalności gospodarczej, zamiast pobierać podatek od dochodu. Trzeba być głupcem, żeby pracować za darmo, bo tak to wyglądało i tak było. Wielu Polaków nie jest głupcami.

Mam trzy, cztery zlecenia w miesiącu, ale dlatego tak mało, przypuszczam, bo coraz rzadziej jestem przy telefonie z numerem firmy. Prawdę, to już nie chce mi się chodzić do klientów. Jakoś tak się składa, że większość ludzi w Śródmieściu mieszka powyżej pierwszego piętra, a schody z roku na rok robią się coraz bardziej strome. Jakaś usterka budowlana czy co? Poza tym nie chce mi się samemu siedzieć e kanciapie. Moi znajomi to już chorzy, niedołężni, albo nieżywi. Zaś ci młodsi, którzy jeszcze pracują, nie mają czasu lub po prostu nie chce się im odwiedzać starego pryka.

Tak, powoli, człowiek odstaje od życia. Lecz z użytkowania kanciapy, za którą płacę czynsz, nie chcę rezygnować. Wówczas zostałoby mi tylko mieszkanie, do którego też coraz rzadziej zachodzą goście. Gdy w domu była moja kochana Marylka, to drzwi się nie zamykały. Lgnęli do niej ludzie i ona do nich. Gdy poszła na Kleparz po warzywa, to niejednokrotnie wracała z nowymi przyjaciółkami, które dopiero co poznała przy straganie albo na ławce na Plantach. Właściwie ze starych znajomych to jeszcze przychodzą młodsze przyjaciółki Marylki. Marylka też, jak i ja, wolała młodsze towarzystwo. Nudziły ją rozmowy z rówieśnicami, bo te narzekały na wszystko, a najczęściej na mężów, chyba że ci już nie żyli, wtedy wspominały ich jak dobrych aniołów. Mnie także nudzili równolatkowie. Jak długo można gadać o politykach - złodziejach, biznesmenach - złodziejach, księżach - zdziercach i pedofilach i tak dalej. Moi równolatkowie widzą świat niemal wyłącznie w ciemnych barwach.

Wolę rozmowy z kobietami, pod warunkiem, że mają sporo lat mniej ode mnie. Nie wiem, dlaczego wolę z młodszymi przebywać. Wiem, wiem, bo są młodsze, a młodość to dla starego wspaniały afrodyzjak, lepszy niż sproszkowany róg nosorożca. Tylko co począć, gdy dla młódki starość nie jest afrodyzjakiem?

Dzisiaj znowu mnie odwiedziła Ilona Małkowska, jedna z młodszych przyjaciółek Marylki. Ilona miała czterech mężów Z jednym (używając jej słownictwa) wytrzymała sześć lat, pozostałych odprawiała od łoża wcześniej. Znałem tych czterech facetów, przystojni, zamożni (Małkowska przywiązywała dużą wagę do grubości portfela), inteligentni. Widziałem u nich więcej plusów niż minusów i nie rozumiem, dlaczego Ilona nie mogła z nimi wytrzymać. Ostatni, rzekomo, za dużo jadł chałwy, a czy to coś takiego strasznego? Ona sama też nie należy do głupich bab, urody i majątku także jej nie brakuje. Kiedyś Marylka powiedziała, że Ilona nie może trafić na faceta, który by ją zaspokoił seksualnie. Jej odpowiadałby ktoś taki jak ty - śmiała się Marylka - zdziczały pod względem seksualnym.

Kochana Marylka przesadzała. Nie byłem i nie jestem zdziczały pod tym względem, choć muszę przyznać, że seks pod różnymi postaciami nie jest mi obcy. Tak na marginesie, to bogatego, urozmaiconego seksu nauczyła mnie właśnie Marylka. Miała to we krwi. Byłem jej pierwszym mężczyzną, więc trudno uznać, że ktoś ją wyedukował w tej dziedzinie. Poza tym naprawdę się kochaliśmy, a wówczas seks nie stanowi żadnego problemu. Można to robić huśtając się na przysłowiowym żyrandolu. Choć akurat z żyrandolem (pod napięciem 220 W) mam nienajlepsze skojarzenia, ale za to pozostawił mi coś, co się przydaje na starość. Viagry nie potrzebuję.

Co do kanciapy na parterze, to się dowiedziałem, że nowi mieszkańcy kamienicy chcą w niej przechowywać rowery, żeby ich nie dźwigać na piętra lub do piwnicy. Zastanawiają się, jak mi odebrać kanciapę. I to mi podsunęło pomysł, żeby w kanciapie urządzić przechowalnię i zarazem wypożyczalnię rowerów. Wiele osób mieszkających na odległych osiedlach chętnie przyjeżdżałoby co Centrum na rowerze, tylko że w Śródmieściu nie ma gdzie ich zostawić, tak, aby mieć pewność, że nie zostaną skradzione. Mieszkańcy naszej kamienicy mieliby zniżkowy karnet na cały miesiąc, proszę bardzo. Żeby otworzyć wypożyczalnię rowerów, trzeba mieć ich co najmniej kilka. Dobrze byłoby się wybrać na Tandetę i zobaczyć, za ile można kupić używany rower. Myślę, że 100 zł za sztukę. Więcej nie dam.
Ma się jeszcze głowę do interesów. Gorzej z nogami i rękami.

Gdy Małkowskiej wyjawiłem pomysł na interes z rowerami, powiedziała, że lepiej jest urządzić przechowalnię psów na godziny. Właściciele psów często nie mogą albo nie chcą zostawiać ich samych w domu, a w Śródmieściu nie do każdego sklepu i nie do każdej kawiarni można wejść z psem, więc taka przechowalnia mogłaby liczyć na powodzenie. Pewnie ma rację, tylko ja wolę rowery, bo nie szczekają, nie gryzą, nie robią pod siebie. Generalnie rowery są spokojniejsze i mądrzejsze od psów.
Zdaje się, że nie lubię psów. Pomysł na przechowalnię psów w Śródmieściu odstępują za darmo.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

TRZY ŚMIERCI

Zmarła Jadwiga Stykowa, sąsiadka z drugiego piętra kamienicy, ta, która miała przygotowany komplet na śmierć, czyli ubranie, w jakim chciała być pochowana.

Wracam ze sklepu, a tu na drzwiach kamienicy klepsydra. Stykowa, okazało się, była w moim wieku, a cały czas myślałem, że jest starsza ode mnie. Kilka dni wcześniej spotkałem ją na podwórzu. Powiedzieliśmy sobie:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
I tyle. Nie przepadaliśmy za sobą. Gdybym wiedział, że to jest nasze ostatnie spotkanie, że za kilka dni ona będzie leżeć w kostnicy... To co? Rozmawiałbym dłużej? Pocieszałbym? Mówiłbym, że się niedługo spotkamy? Bez sensu. Dobrze, że nie powiedziałem Stykowej nic złośliwego, w rodzaju, że pięknie pani wygląda w tej nowej fryzurze. Nie miała nowej fryzury, tylko ewidentnie zapomniała się uczesać. Gdybym napomknął Stykowej o fryzurze, ona uświadomiłaby sobie, że szła ulicą, pewnie do kościoła i z powrotem, rozczochrana jak straszydło. Właściwie to dziwne, że nie wyskoczyłem z żadną złośliwością na widok fryzury Stykowej, bo w takich sytuacjach język mam szybszy niż myśl. Dzisiaj byłoby mi głupio, że tamtego dnia źle wpłynąłem na jej samopoczucie.

Przypomniałem sobie, że obiecałem Stykowej przyjść na jej pogrzeb i, gdy będzie leżeć w otwartej trumnie, sprawdzić, czy ma na sobie ubranie, w którym chciała być pochowana. Pójdę na pogrzeb i sprawdzę. Cmentarz w Batowicach, za tydzień.
Czarna bluzka, halka, czarne buty i czarny, jedwabny biustonosz za 150 zł. Chyba dobrze zapamiętałem. Tylko jak sprawdzę, czy ma ten sam jedwabny biustonosz. Musiałbym rozpiąć bluzkę.

W domu otworzyłem "Dziennik Polski" na stronach, gdzie znajdują się klepsydry, i od razu rzuciło się mi w oczy: ARTUR SOMER, zmarł po długiej chorobie. To mi przypomniało, że trzeba się zaopatrzyć w następną porcję pigułek nasennych, żeby nie umierać tak długo i tak brzydko jak Artur. Pogrzeb Somera dzień później niż pogrzeb Stykowej. Też pójdę.

Dawniej zaczynałem czytać gazety od pierwszych stron, gdzie wielka polityka i duże skandale, albo od ostatnich stron, gdzie wydarzenia sportowe. Nie wierzcie starym, gdy mówią, że nie zaglądają na strony gazet z powiadomieniami o śmierci. Ja też to mówię. Niektórzy odczuwają satysfakcję, że wcześniej od nich zmarł ktoś, komu powodziło się lepiej, zrobił większą karierę, w ogóle miał większego farta w życiu. Czy odczuwam tego rodzaju satysfakcję? Bronię się przed tym, ale coś takiego krąży mi gdzieś na obrzeżach mózgu.

Żona Artura na pewno chce, żeby na jego pogrzeb przyszło jak najwięcej ludzi. I mnie byłoby przykro, gdybym widział że nad moim grobem, w dniu pogrzebu, stoi garstka ludzi. Mam nadzieję, że na pogrzeb znanego w dzielnicy profesora Trzaskę, a później profesora "złotą rączkę", przyjdzie trochę więcej ludzi niż garstka. Przynajmniej Tomkowi nie będzie głupio, a Maciek i Miron, moi niedawno ujawnieni syn i wnuk, pomyślą, że może byłem nienajgorszym człowiekiem, skoro tyle osób przyszło odprowadzić mnie w ostatniej drodze.

Ciekawe, czy z Ameryki przyleci Katarzyna? Jeśli jednak umrę w czasie, gdy ona będzie się wybierać na urlop na przykład do Egiptu, to nie przyleci do Polski. Będzie zła, że stwarzam jej taki psychiczny dyskomfort. Pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu opłacony, a ja, jak zwykle jej zdaniem, robię coś głupiego, co miesza w jej uporządkowanym życiu. Przyleci do Polski później, po powrocie z Egiptu, i zamówi mi ładny grobowiec za kilka tysięcy dolarów.

Jeszcze jedno znane mi nazwisko na stronie z klepsydrami. Ale bez przesady. Nie będę codziennie chodził na pogrzeb. Poza tym akurat ten gość był draniem i powinien dużo wcześniej umrzeć, wówczas parę osób miałoby spokojniejsze życie.

wtorek, 4 sierpnia 2009

KAROL MARKS MIAŁ CZYRAKI

Moja kochana Marylka w Kobierzynie. Dziadek, Henryk Rutkowski, zdrowy na umyśle, lecz miał wariackie papiery. Wuj Marcjan nie miał wariackich papierów, ale w rodzinie wszyscy wiedzieli, że po wyjściu z więzienia jego umysł niedomagał. Zastrzelił kilku milicjantów, więc można sobie wyobrazić jak wyglądały jego przesłuchania.
Mój ojciec, Stanisław Trzaska, nie był wariatem i nie miał wariackich papierów. Mimo to nie bardzo rozumiał w jakim świecie żyje. Ta nieznajomość świata, plus wielka ambicja, plus za prędko zdobyte wykształcenie (bez nauki), zniszczyły jego plany życiowe i w ogóle życie. Za szybko wyszedł z dołu na świecznik. Wpadł z powrotem w dół jeszcze szybciej. Z tego, co matka opowiadała o ojcu, to on, a nie dziadek czy wuj, jawił mi się jako wariat, w tym sensie że (przepraszam ojczulku) kretyn. Matka, za życia ojca, często mnie przestrzegała: „Karol, nie zachowuj się jak ten wariat (miała właśnie ojca na myśli) i nigdy w nic nie angażuj się na poważnie.
Co do matki, nie miałem wątpliwości: była najzupełniej zdrowa psychicznie. Niczym się nie przejmowała. Było jej obojętne, czy jest żoną wojewódzkiego satrapy partyjnego, czy żoną prowincjonalnego urzędnika niższego szczebla. Do życia wystarczał jej bochenek chleba i dwie powieści romansowe (tak je nazywała) dziennie. To po matce odziedziczyłem nałóg czytania książek. Oczywiście matka zjadała nie tylko bochenek chleba dziennie, przed śmiercią ważyła 160 kilogramów. Po jej śmierci wyniosłem z domu do punktu skupu makulatury dwa tysiące książek. Wiecie, teraz zastanawiam się, czy ona…
Karolku, odpuść sobie, przestań się nad tym zastanawiać, bo już nikt całkiem normalny nie zostanie ci w rodzinie. Zgoda, ale o ojcu muszę dokończyć.

Ojciec, jak się tylko dowiedział, co dziadek zrobił na ulicy Opatowskiej, natychmiast przyjechał do Sandomierza i zabrał mnie do domu w R., gdzie wówczas mieszkaliśmy. Ojciec i dziadek nie lubili się. Dziadek miał za złe matce, że na męża wybrała sobie gołodupca bez wykształcenia.
Stanisław Trzaska szybko przestał być zwykłym robotnikiem w Hucie Ostrowiec. Zapisał się do partii, a że miał dar wymowy i na wiecach fabrycznych potrafił kwieciście i z przekonaniem opowiadać jaka świetlana przyszłość czeka ludzi w krajach o ustroju socjalistycznym, pod przywództwem ZSRR, a jaka nędza i zgnilizna moralna czeka ludzi na Zachodzie, którzy dali się zwieść wojennemu imperializmowi Ameryki i Anglii, został wysłany na wyższy kurs marksizmu-leninizmu w Warszawie. Po pół roku wrócił do matki (już do wojewódzkiego miasta R.) jako człowiek wykształcony, obyty w świecie, w nowym garniturze i w nowych butach. Miał nawet okulary w ciemnej rogowej oprawie, w których, gdy je nakładał, często potykał się, bo w okularach kupionych na warszawskim bazarze widział gorzej niż bez okularów. Ale chciał wyglądać na starszego i mądrzejszego od siebie i rówieśników.
Dziadek Rutkowski nie miał racji, zniechęcając swoją córkę, a moją późniejszą matkę, do wyjścia za Stasia Trzaskę. Towarzysz Trzaska zrobił większą karierę niż partyzant i działacz ludowy Rutkowski. Został przewodniczącym Centralnej Rady Związków Zawodowych w R.. Służbowe mieszkanie, służbowe auto (warszawa) z kierowcą, biuro z kilkoma sekretarkami i sklep w budynku komitetu wojewódzkiego, gdzie można było kupić czekoladę z prawdziwej czekolady. Wiodło się mu. I nam. Matka miała służącą do pomocy w domu.
Do czasu.

Wykształcenie zgubiło ojca.
W gabinecie przewodniczącego CRZZ, towarzysza Trzaski, nie widziałem książek innych autorów niż Marks, Engels, Lenin. Wcześniej musiał też być Stalin, i to na czołowym miejscu. Matka śmiała się, że ojciec nauczył się czytać dopiero podczas kursu marksizmu-leninizmu. W pokoju ojca, w domu, nie było ani jednej książki, jakby był na nie uczulony. Natomiast matka „topiła” się w książkach.
Nuworysz nie zdaje sobie sprawy, że wydaje pieniądze w sposób i na takie przedmioty, który budzi odrazę posiadaczy pieniędzy od kilku pokoleń. Podobnie ojciec, świeżo wykształcony, nie rozumiał, że nawet w dziełach proroka Marksa znajdowały się treści bardziej istotne, mniej istotne, i takie, które lepiej przemilczeć. Ojcu akurat spodobały się te ostatnie. Marks, cokolwiek napisał, nie mógł się mylić. Każde jego słowo było ważne.

Kilka lat po rozruchach marcowych w 1968 roku, kiedy to z kolei inni nie zrozumieli, że nawet wieszcz narodowy Adam Mickiewicz pisał zdania, które dla świętego spokoju lepiej byłoby opuścić, Towarzysz Trzaska znalazł u Marksa coś, co potwierdzało, że polityka rządu polskiego po marcu 1968, polegająca na wyrugowaniu z kraju żydowskich wichrzycieli (niech sobie jadą do Izraela!), była najzupełniej słuszna. Tylko że wtedy, kiedy to ojciec odkrył, polityka rządu była już inna.
Nuworysz kupuje karetę, gdy starzy posiadacze przesiadają się do dwukółek. Polska potrzebowała twardej waluty, wówczas jeszcze nie euro, żeby zwiększyć wydobycie węgla, miedzi, siarki. Twarda waluta znajdowała się na zachód od Polski, w krajach o niesprawiedliwym, kapitalistycznym ustroju, a rządy tych krajów udawały, że pragną aby w państwach komunistycznych wszyscy byli tak samo wolni i bogaci jak mieszkańcy Zachodu, bez względu na pochodzenie, dajmy na to żydowskie. Więc w Polsce trzeba było zapomnieć o niedawnych rozruchach antysemickich.
Niemcy, Francuzi, Belgowie, Włosi, Austriacy, pokochali Żydów i wspierali państwo Izrael w walce z Arabami. Auschwitz, Sobibór, Majdanek i dziesiątki innych obozów koncentracyjnych to odległa przeszłość i sprawka wyłącznie Hitlera. To Hitler kazał palić Żydów, a zwyczajni Niemcy zajmowali się tylko logistyką i opracowywaniem technologii wydajnego spalania Żydów. To Hitler kazał Francuzom wyłapywać Żydów i wywozić ich do Auschwitz. To Hitler kazał Austriakom zajmować dowódcze stanowiska w obozach koncentracyjnych. Co ci biedacy, mimo że nie mieli nic przeciwko Żydom, mogli zrobić? Hitler kazał i już. Ale przemysłowe zabijanie i palenie ludzi już się skończyło, jeżeli coś takiego rzeczywiście miało miejsce, a nie jest kolejnym wymysłem Żydów.
Gdy w Polsce narzekano na Żydów i łaskawie proponowano im wyjazdy z kraju, w państwach na Zachodzie miano ich za sól ziemi. Polacy, jeśli chcieli mieć pieniądze na rozwój przemysłu, musieli przyjąć widzenie Zachodu i przyznać, że źle postępowali z Żydami w 1968. Towarzysz Trzaska tego nie wiedział. Na domiar akurat wówczas odkrył u Marksa, wieszcza i teoretyka komunizmu, że (cytuję za notatkami ojca, które znalazłem po jego śmierci):
PIENIĄDZ JEST TYM ŻARLIWYM BOGIEM IZRAELA, WOBEC KTÓREGO ŻADEN INNY BÓG OSTAĆ SIĘ NIE MOŻE. PIENIĄDZ PONIŻA WSZYSTKICH BOGÓW CZŁOWIEKA I ZAMIENIA ICH W TOWAR. PIENIĄDZ JEST OGÓLNĄ, SAMĄ W SOBIE UKONSTYTUOWANĄ WARTOŚCIĄ WSZYSTKICH RZECZY. POZBAWIŁ ON ZATEM CAŁY ŚWIAT – TAK ŚWIAT LUDZI, JAK I PRZYRODĘ – WŁAŚCIWEJ WARTOŚCI. PIENIĄDZ JEST WYOBCOWANĄ OD CZŁOWIEKA ISTOTĄ JEGO PRACY I JEGO BYTU. TA OBCA ISTOTA MA GO W SWOJEJ MOCY, ON ZAŚ ZANOSI DO NIEJ MODŁY. BÓG ŻYDOWSKI STAŁ SIĘ ŚWIECKIM BOGIEM, STAŁ SIĘ BOGIEM ŚWIATA.
Gdyby towarzysz Trzaska to, co przeczytał i zapisał, zostawił do swojej wiadomości, nic by się nie stało. Ale on, przewodniczący CRZZ, powiedział to do mikrofonu na kilkutysięcznym wiecu załogi Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Tak, jakby odkrył, że to Żydzi, a nie Fenicjanie, wynaleźli parszywy pieniądz. I wyszło, że znowu Żydzi są odpowiedzialni za nierówność społeczną na świecie, nędzę i głód.
Stanisław Trzaska, który w międzyczasie zrobił maturę w zaocznym technikum budowlanym i szykował się na zaoczne studia ekonomiczne, i jego z kolei szykowano na stanowisko I sekretarza PZPR w R., z dnia na dzień wylądował w prowincjonalnym miasteczku nad Wisłą, gdzie został kierownikiem budowy osiedla mieszkaniowego.
Pożyczka dla Polski z Międzynarodowego Funduszu Walutowego została uratowana, bo rząd pokazał, że nie toleruje antysemickich zachowań, nawet jeśli ich źródło znajduje się u Karola Marksa.

Odkąd ojciec zamieszkał w T., który jest tym prowincjonalnym miasteczkiem nad Wisłą, znienawidził Marksa. Ten fałszywy mesjasz, jak ojciec zaczął nazywać Marksa, był przecież sprawcą jego upadku. W T. już nie mieliśmy służącej i sklepu z prawdziwą czekoladą. A później mieliśmy coraz mniej wszystkiego, bo ojciec coraz więcej pieniędzy wydawał na wódkę.

Nie jestem antysemitą, ani filosemitą, ani komunistą, ani, jak to się od jakiegoś czasu mówi, postkomunistą, ani antykomunistą (wcieliłem w życie radę matki i w nic nie angażowałem się na poważnie). Za to trochę lepiej od innych znam biografię Karola Marksa, bo ojciec poświęcił kilka lat życia, aby się doszukać tzw. haków w życiorysie twórcy Międzynarodówki, piewcy proletariatu, obrońcy uciśnionych, no, wiadomo (to znaczy na pewno wiadomo ludziom z mojego pokolenia). Nawet zaczął się uczyć języka niemieckiego, żeby przeczytać pisma Marksa nie tłumaczone w Polsce, lecz szybko to zarzucił, mówiąc, że przez tego chuja nie będzie sobie łamał głowy nad niemieckim.
Niewykształceni katolicy, którzy nie czytają Ewangelii, w pewnym momencie stają wobec faktu, że Jezus Chrystus, którego ukrzyżowali Żydzi, sam był Żydem. Trudno się im z tym pogodzić. Chrystus parszywym Żydem? To niemożliwe! I przechodzą nad tym do porządku dziennego, czyli nie przyjmują tego do wiadomości. Natomiast ojciec, mieszkając w T., ochoczo przyjął do wiadomości, że Marks był Żydem, w dodatku wnukiem dwu rabinów. Wcześniej zapewne słyszał o żydowskim pochodzeniu Marksa, ale i on to odrzucał, bo zbytnio się narzucało z żydokomuną chcącą zapanować nad Polską i światem (tej wersji spisku, ze względu na drugi człon w słowie „żydokomuna”, nie popierała partyjna propaganda). W T. otworzyły mu się oczy i zobaczył, że nie była to tylko wroga propaganda przeciwników komunizmu. Sam był przykładem, do czego jest zdolna żydokomuna.
Po kolei odkrywał (nocami zaczął nałogowo słuchać Wolnej Europy i pewnie stamtąd się wielu rzeczy dowiadywał), że Marks, który tak biadolił o ciężkim położeniu robotników, nigdy w życiu nie był w przędzalni, w kopalni, w ogóle w żadnej fabryce. Autor „Manifestu Komunistycznego” gardził niedouczonymi robolami, byli dla niego rewolucyjnym mięsem armatnim, niczym więcej. Zaś Lenin i Stalin stali się jego najbystrzejszymi uczniami. Milion mniej, milion więcej, w Rosji nie brakowało robotników, których można wysłać na wojnę. Najwięcej radości przyniosło ojcu odkrycie, że Marks cierpiał na czyraki (wtedy furunkuły), miał je na policzkach, nosie, na dupie i kutasie. „Dobrze tak, chujowi!”.

No, przyznajcie, czy ktoś, mający takich ludzi w rodzinie, jak ja miałem, nie może się obawiać o własne zdrowie psychiczne?

niedziela, 2 sierpnia 2009

DWA CHRABĄSZCZE I WRONA

Pojechałem do Marylki.
Szpital w Kobierzynie to ładne i zarazem straszne miejsce (wybudowany przez dr’a Józefa Babińskiego w 1917 r.; był wówczas najnowocześniejszym szpitalem psychiatrycznym w Europie, czyli na świecie). Ma dwa oblicza. Z zewnątrz stary park, schludne uliczki, kościół, między drzewami pawilony dla pacjentów, spokój, cisza. A wewnątrz pawilonów, gdzie są umieszczeni chorzy? Właściwie też spokojnie. Pacjenci, otumanieni środkami uspokajającymi, leżą, snują się po korytarzach, stoją przy oknach i kopcą papierosy albo gapią się w telewizor. Ale jeszcze bardziej wewnątrz, w głowach chorych? Tego człowiek zdrowy psychicznie nie jest w stanie sobie wyobrazić, nawet ja, który przy mojej kochanej Marylce spędziłem wiele lat. Wiem tylko: ogromny strach, ogromne zagubienie, ogromny natłok przerażających myśli.

Miałem okresy, kiedy się cieszyłem, że Marylka przeszła, jak to sobie tłumaczyłem, na drugą stronę, w świat całkowicie wyimaginowany, ale ze znanymi dla niej regułami. Bo najgorzej było, gdy nie wiedziała, czy to co widzi, słyszy, czego się spodziewa lub domyśla, jest z prawdziwego świata, czy znowu atakuje ją choroba. I wówczas, nie mogąc tego jednoznacznie rozstrzygnąć, wolała uciec w chorobę, gdzie sytuacje stawały się bardziej czytelne. Jest wróg, którego trzeba przechytrzyć, uciec przed nim albo go pokonać.
Kiedyś służby specjalne uśpiły Marylkę i na jej czole, pod skórą, umieściły czipa z miniaturową kamerą. W ten sposób służby specjalne znały każdy krok Marylki, wszystko pokazywała kamera. Przyznacie, perfidne zagranie. Lecz Marylka potrafiła ich przechytrzyć. Nakładała czapkę-pilotkę, która zakrywała czoło. Proste, a jak skuteczne rozwiązanie. Marylka mogła wychodzić z domu i snajperzy nie mogli namierzyć miejsca jej pobytu. Tylko że w lipcu, podczas upałów, spacer z kobietą w skórzanej czapce-pilotce, do tego co chwila oglądającą się do tyłu i przystającą przed co drugą wystawą sklepową, żeby w szybie obserwować przechodniów, nie należał do przyjemności. Przecież nie mogłem każdemu na ulicy tłumaczyć, że dzięki pilotce służby specjalne nie miały żadnego obrazu na swoich monitorach, tylko czerń. Ja, idąc z Marylką ulicą i jakby nie widząc nic dziwnego w jej zachowaniu, też musiałem wyglądać na zwichrowanego.

Marylka była w dobrym nastroju. Lekarz to potwierdził. Powiedział, że może znowu, po jeszcze kilkudniowej obserwacji, będę mógł ją zabrać na jakiś czas do domu. Ucieszyłem się. Lubiłem, gdy jesteśmy razem, chociaż przez kilka tygodni w domu jest tak żywo jak dawniej.
Poszliśmy na spacer po szpitalnym parku. Musieliśmy się trzymać uliczek w cieniu drzew, bo słońce mocno przygrzewało, a skóra Marylki już dawno nie była wystawiana na promienie słoneczne. Marylka, jak często podczas spacerów, patrzyła pod nogi, żeby nie nadepnąć na mrówkę czy żuczka. Jeśli na chodnik wyszedł ślimak, delikatnie podnosiła go i kładła na trawę. Po kilkunastu minutach doszliśmy do ogrodzenia, za którym rosły wysokie topole. Ich czubki pod naporem lekkiego wiatru łagodnie się kołysały.
- Wizualizuj – powiedziała Marylka. – Jesteśmy chrabąszczami i siedzimy sobie tam – pokazała na czubek najwyższej topoli. – Kołysanka, kołysanka, jak na hamaku. Gotowy?
- Tak – potwierdziłem.
Przed laty (przed wiekami?), kiedy często jeździliśmy w Tatry, takie wizualizacje były naszą ulubioną zabawą. (Tak szczerze, to były ulubioną zabawą Marylki). Przemienialiśmy się w motyle, pstrągi, niedźwiedzie, biedronki…
- Pięknie – Marylka zamknęła oczy. – Las z góry wygląda jak zielone morze.
- Rzeczywiście.
- Tam, popatrz, widać nasze Tatry – przypomniała sobie to samo co i ja. – Morskie Oko, Czarny Staw, Rysy. Widzisz?
- Widzę – odrzekłem.
Tylko że to, co ja widziałem, to było coś okropnego, coś, czego Marylka nie powinna zobaczyć. Na czubku najwyższej topoli usiadła wrona. Marylka musi mieć jak najdłużej zamknięte oczy! Może ta wrona zaraz odleci.
- Powspinajmy się – zaproponowałem.
- Nie mam siły, Karol. Wolę leżeć. Nie gniewasz się?
- Nie, skąd. Właściwie mnie też nie chce się wspinać – obserwowałem wronę. Ta franca nie zamierzała odlecieć. Usadowiła się wygodnie na gałęzi, jakby tu chciała spędzić czas do nocy. – Widzisz jakichś ludzi na Rysach? – pytałem, żeby Marylka nie otworzyła oczu.
- Nie.
- Ja też nie.
- Może zanosi się na burzę?
- Co ty, Karol. Ani jednej chmurki na niebie – rysy Marylki były wygładzone, twarz rozpogodzona, aż przyjemnie było na nią patrzeć.
Wrona zakrakała. Marylka otworzyła oczy.
- Nie! – krzyknęła, widząc wronę na topoli (na której i my się znajdowaliśmy). – Uciekaj! Uciekaj! – zaczęła mnie odpychać od siebie.

Lekarz był zły na mnie, gdy powiedziałem, że bawiliśmy się w wizualizację, gdzie ja i Marylka byliśmy chrabąszczami. Chciał wiedzieć, dlaczego Marylka tak nagle popadła w przygnębienie.
- Panie Karolu, myślałem, że jest pan mądrzejszy – rzekł.