środa, 29 lipca 2009

SMUTNA HISTORIA

Człowiek wchodzi w życie bez doświadczenia i wiele rzeczy robi źle. Później nie da się tego odkręcić. Grzechy młodości to drobiazg. Je się przeżywa, często boleśnie, lecz się z nich wyrasta i mogą nie mieć większego wpływu na dalsze życie. Gorsze, bo nienaprawialne, są grzechy ojca.
Oprócz Mirona i Maćka (to osobna sprawa), z moją kochaną Marylką mam dwójkę dzieci: Katarzynę i Tomka. Od Tomka mam trzech wnuków.

Ciężko pisać, bo to smutna historia.
Za późno zdałem sobie sprawę, że córka i syn są już dorośli i nie potrzebują moich rad czy pomocy na każdym kroku, że nie trzeba im robić kanapek do pracy, sprawdzać w nocy czy przypadkiem nie śpią odkryte i nie marzną, że mają prawo nie wrócić do domu na noc, że mogą się upić na imieninach kolegi i że w ogóle mogą robić co chcą. Ojcowałem im i matkowałem, aż mnie znienawidziły. Nie mogły znieść mojego wściubiania się w ich sprawy osobiste. Ręce się im trzęsły ze zdenerwowania, gdy pytałem kto do nich telefonuje i czego chce, dokąd idą, kiedy wrócą. Poza tym miały do mnie pretensje, że nie mieszkamy w domu z kilkoma sypialniami i łazienkami, że nie staram się o lepszą pracę z wyższą pensją, tylko satysfakcjonuje mnie zarobek nauczyciela, że, generalnie, jestem życiowym niedojdą. Przypadkowo posłyszałem, jak Katarzyna użalała się przed Tomkiem, że koleżanek nie może zaprosić do domu, bo matka wariatka, a ojciec stary zrzęda, belfer, a kto wie czy też nie wariat.

Katarzyna po studiach uciekła do Chicago, gdzie poznała starszego o dwadzieścia kilka lat Amerykanina i wyszła za niego. Odnoszę wrażenie, że ten Amerykanin, niewiele młodszy ode mnie, zupełnie mnie przypomina, za wyjątkiem oczywiście konta bankowego. Tak wywnioskowałem z listów i rozmów telefonicznych, kiedy to jeszcze do mnie pisała i dzwoniła. W tym przypadku zdaje się potwierdzać to, co mówią psycholodzy: córki często znajdują mężów podobnych do swoich ojców. Katarzyna czasami przysyła mi kilkaset dolarów i zdjęcia znad wodospadu Niagara, z Manhattanu, Las Vegas, z Alaski. Pod względem materialnym dobrze się jej wiedzie, ale dzieci nie ma. Wydaje się mi, że dzieci nie ma bardziej z mojego i Marylki powodu, niż, że mąż już przekwitł. Mając dzieci czułaby się w obowiązku pokazać im dziadka, babkę i kraj, z którego wywodzi się ich matka. Jak znam Katarzynę, to obawiała się, że dzieci po zobaczeniu dziadka, babki i Polski nabawiłyby się kompleksu niższości, a ona nie chciałaby, żeby z takim garbem wchodziły w dorosłe życie.

Tomek na moje zdecydowane życzenie, pod rygorem, że nie dam mu pieniędzy na żadne inne studia, ukończył zootechnikę na Akademii Rolniczej w Krakowie. Pragnął zdawać na AWF. W liceum biegał na średnie i długie dystanse. W zawodach dla amatorów zawsze plasował się w pierwszej piątce, kilka razy był pierwszy. Chciał dalej, już jako zawodnik AZS AWF, kontynuować swoje hobby, ale ja umyśliłem sobie, że na starość będę mieszkał na wsi. Sądziłem, że Tomkowi też się to z czasem spodoba. Kupi gospodarstwo z większym kawałkiem ziemi, będzie hodował krowy lub owce, albo posadzi drzewa owocowe, bo przy sadzie nie ma tak dużo roboty jak przy zwierzętach, i będziemy sobie na wsi spokojnie, zdrowo i dostatnio żyli. Ja, ewentualnie, mógłbym mu bawić wnuki. Nie wyszło, jak chciałem. Po obronie pracy magisterskiej Tomek rzucił we mnie dyplomem zootechnika i powiedział, że nigdy nie będzie bykom jaj huśtał i na żadnej wsi nawet przez jedną noc nie pozostanie. Później zrobił kurs instruktora tenisa ziemnego i wyjechał do Warszawy. Po kilku latach wybudował na Mokotowie korty tenisowe i z nich żyje całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że utrzymuje trzy byłe żony i trójkę dzieci, no i nowe kochanice. Żony uczył wcześniej grać w tenisa. Kochanki, podejrzewam, także. Zawód instruktora tenisa, jak widać, należy do bardziej ryzykownych, choć pewne profity przynosi. Czasami zazdroszczę mu tych profitów, gdy je widzę z bliska, bo przyjeżdża z nimi do Krakowa. Mają po dwadzieścia parę lat i wielki talent tenisowy, na miarą Szarapowej. Ciekawe, dlaczego nie na miarę amerykańskich sióstr Williams? Amerykanki są lepiej notowane w rankingu niż Szarapowa. Ale, wiadomo, nie ta uroda. Tomek, po odwiedzeniu matki w szpitalu, zaprasza mnie i kochanicę na obiad do jakiejś lepszej restauracji. Płaci rachunek w wysokości połowy mojej emerytury, i jakby mi przy tym mówił: widzisz, dziadu, można żyć inaczej niż ty żyłeś. Nie wie, że ja wiem, że raz próbował popełnić samobójstwo. Czyli szczęśliwy na pewno nie jest.

Niekiedy przyjeżdża do Krakowa z synami, a moimi wnukami. Wtedy idę z chłopcami na Wawel, do Kościoła Franciszkanów pokazać witraże Wyspiańskiego, do Muzeum Czartoryskich, gdzie się znajduje "Dama z łasiczką", turecki namiot, mumie z Egiptu. Ale ich to zupełnie nie interesuje. Wolą siedzieć w ogródku którejś z kawiarni przy Rynku, bo tam mogą się napić Coli i uruchomić internet w swoich laptopach. Ukrywają zniecierpliwienie moją obecnością. Odnoszą się do mnie jak do groźnego psa, wobec którego należy zachować spokój, nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie podnosić głosu. Myślą, że jestem takim samym skurwielem jak ojciec, który zostawił ich samych z matkami, a sam szlaja się z coraz to młodszymi. Wnuki są dorosłe, chodzą do liceum, potrafią ocenić postępowanie ojca. Do mnie uśmiechają się tylko wtedy, kiedy daję im banknot.

sobota, 25 lipca 2009

AMERYKAŃSKI SEN

Czym są sny? Czy coś zwiastują? Czy odnoszą się do przeszłości? Czy w ogóle cokolwiek odzwierciedlają z realnego życia?

Wiele ludzi przechodzi okres, w którym interesują się swoimi snami. Rozpamiętują je, zapisują, z senników dowiadują się co znaczy, gdy śnią się pieniądze, a co znaczy gdy śni się zmarły krewny. Zazwyczaj po niedługim czasie przechodzi im zainteresowanie snami, bo widzą, że sen swoje, a życie na jawie swoje. Jedno na drugie nie ma żadnego przełożenia. Naukowcy badający mózgi nie potrafią odpowiedzieć, po co człowiek śni, jaką funkcję spełnia sen.

Są ludzie, którym często się coś śni, i tacy, którzy w ogóle nie miewają snów. Większości śni się coś od czasu do czasu. Ja należę do tych ostatnich.

Miewałem różne sny: wojenne, z bitwami, w których brałem udział, bardzo realistyczne i logiczne (na przykład obudziłem się w połowie bitwy, a będąc ciekaw jak się bitwa zakończy, z powrotem usypiałem i bitwa toczyła się dalej od przerwanego momentu); erotyczne, z realnymi fizycznymi doznaniami przyjemności; przykre, w których doznawałem jakichś upokorzeń, i budziłem się w przygnębiającym nastroju, który trwał kilka godzin. Wesołych snów nie pamiętam, pewnie takich nie doświadczyłem.

Nie przywiązuję żadnej wagi do snów. Jak napisałem: sen swoje, a życie na jawie swoje. Jednak niedawno śniło mi się coś tak niezwykłego, że (czego nigdy nie robiłem) zaraz po obudzeniu zapisałem ten sen. Zdaje się, że oddałem go wiernie, w każdym razie tak, jak potrafiłem. Niezwykłość tego snu polega nie tylko na tym, że odnosi się do całkiem innego, niż ten w którym żyję, kręgu kulturowego (jestem w nim czarnym, amerykańskim chłopcem mieszkającym w Stanach Zjednoczonych), ale że był niezwykle realny pod względem psychologicznym, uczuciowym i faktograficznym. To nie były majaki. To były realne doznania przeniesione z jednego człowieka do drugiego. Umyślnie nie piszę: jakby przeniesione…
Wierzę, że ten czarny, amerykański chłopiec żyje i że naprawdę przydarzyło się mu to, co niżej napisałem. Życzę mu spełnienia swoich pragnień.

Byliśmy dwoma zafajdanymi czarnuchami, ja i on, po dziesięć, dwanaście lat najwyżej, i jeszcze było dziecko, dokładnie to mniej niż dziecko ale więcej niż niemowlę, w jakichś niby smarkach, jakby w wodach płodowych, lecz to nie były wody płodowe tylko dziecko było chore i całe zaropiałe, i ja krzyczałem do tego drugiego, takiego samego nędznego czarnucha jak ja, który jeśli nie był moim bratem z tej samej matki to jakby nim był, nikogo tam bliższego nie miałem, on i to dziecko, no i jeszcze czarny policjant, który wiedział, że jesteśmy dwoma skurwysyńskimi czarnuchami i na razie tylko pięścią walił nas po pyskach, żebyśmy się jego bali i w ogóle bali, bo był przekonany, że wcześniej czy później musi nas zamknąć, za to że ukradliśmy, pobiliśmy, zabiliśmy, a najpewniej za to wszystko naraz, gdyż z nas musiały wyrosnąć takie same czarnuchy, jak te, które tylko zapełniają więzienia, i policjant wiedział, że my już zjeżdżamy w dół, i gdy nas bił to także ze złości, że jesteśmy skurwielami, których będzie musiał osobiście zamknąć do mamra albo zastrzelić, a kiedy nas walił mocniej niż zwykle to już z innej złości, takiej bardziej na samego siebie, że nic nie może zrobić aby z nami stało się inaczej. Jako policjant był lepszym czarnuchem, miał auto z szerokimi oponami i policyjnym migającym światłem, czystą koszulę z policyjną gwiazdą i miał dwa pokoje za drzwiami baraku, gdzie po służbie zapijał się, prosto z butelki, że musi bić takich pętaków jak my dwaj, że musi bić abyśmy jak najpóźniej bili i zabijali innych, że musi bić chociaż wcale tego nie chce, bo tak naprawdę to pragnąłby, żebyśmy byli tacy jak biali chłopcy z domów, wokół których rosły równo przystrzyżone trawniki, żebyśmy chodzili do szkoły i jeździli na deskorolkach, ale na to wszystko było już za późno. Ja krzyczałem do tego drugiego, który jakby był moim bratem, żeby zaniósł dziecko do szpitala, bo ono umrze, i krzycząc uzmysłowiłem sobie, że szpital jest daleko i tylko policjant, ten czarny porządny policjant, może zawieźć dziecko do szpitala, nasze, bo to dziecko stało się nasze jak gdybyśmy byli jego rodzicami i braćmi jednocześnie, ale w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że policjant nie zawiezie dziecka do szpitala, bo nie będzie mu się chciało wozić do szpitala kogoś, kogo później i tak będzie zmuszony zastrzelić albo zamknąć w więzieniu, że dla niego to zwykła strata czasu i robienie sobie kłopotów na przyszłość, lepiej niech to umrze, tak będzie dla wszystkich najlepiej, lecz ja się zaparłem że pójdę do policjanta i powiem mu zwyczajnie, tak zwyczajnie jak rozmawiają biali na swoich wystrzyżonych trawnikach, gdyż dotąd nigdy w taki sposób nie mówiliśmy do siebie, tylko on na nas klął i my na niego. Uznałem, że takie zwyczajne mówienie może poruszyć naszego policjanta, był tak samo nasz jak i to dziecko, mogliśmy być jego młodszymi braćmi lub dziećmi, i kto wie czy nie, skoro nie znaliśmy naszych ojców, tak zwyczajnie powiedzieć do niego, bo żadne prośby i błagania nie miałyby sensu, już tyle razy prosiliśmy go i później oszukiwali, kupił nam piłkę do kosza a my tą piłką wybiliśmy mu szyby w baraku, kupił nam deskorolki to nasraliśmy na nie i zostawili pod jego drzwiami. Do policjanta, do tych jego drzwi, za którymi po służbie siedział i pił whisky, droga prowadziła wąwozem, po bokach brudny piach, śmieci, puszki po coca-coli i piwie, już miałem ułożone w głowie, że powiem zwyczajnym, lecz poważnym głosem, żeby zawiózł dziecko do szpitala bo inaczej ono umrze, a w zamian, gdy to zrobi, ja i ten drugi, który jakby był moim bratem, obiecujemy, że policjant nigdy więcej nie będzie miał z nami kłopotów, że znajdziemy sobie pracę i zarobimy na czyste ubrania, może takie białe koszulki z krótkimi rękawami i z kieszonkami na piersi, i do tych kieszonek włożymy długopisy, jak to robią biali chłopcy z domów, gdzie są równo przystrzyżone trawniki, gdzie nie walają się zgniecione puszki, i później będziemy cały czas pracować aż zostaniemy bogatymi i też zamieszkamy w domach z równo przystrzyżonymi trawnikami. Postanowiłem to powiedzieć i naprawdę dotrzymać słowa, dokonać tego wszystkiego dla policjanta, żeby wiedział i pamiętał, że wtedy warto było odwieźć do szpitala nasze dziecko.

środa, 22 lipca 2009

MAM PIĘKNE WNĘTRZE

Mam piękne wnętrze. Należę do tych szczęśliwców, którzy będąc w moim wieku mogą się pochwalić pięknym wnętrze:
"Wątroba niepowiększona. Echogram miąższu jednorodny, rysunek naczyniowy prawidłowy, zmian ogniskowych nie stwierdzono. Drogi żółciowe wewnątrz- i zewnątrzwątrobowe nieposzerzone. Pęcherzyk żółciowy o gładkiej, niepogrubiałej ścianie, konkrementów nie zawiera. Trzustka jednorodna o równych obrysach, niepowiększona, bez zmian ogniskowych. Przewód trzustkowy nieposzerzony.
Śledziona prawidłowej wielkości, jednorodna.
Obie nerki o prawidłowym położeniu, kształcie i wielkości. UKM nieposzerzone. Warstwa miąższowa o prawidłowej echostrukturze i grubości. Ech konkrementów nie stwierdzono. Pęcherz moczowy o gładkich obrysach dość dobrze wypełniony. Gruczoł krokowy jednorodny o wymiarach 37-30-36mm.
Echogramy dużych naczyń prawidłowe, przestrzeń zaotrzewnowa bez uchwytnej patologii".
Tylko, żeby nie było tak całkiem pięknie, bolą mnie nogi poniżej kolan. I nie wiem, czy to bolą mnie kości, czy mięśnie. Moja lekarka z Placu S. powiedziała:
- Panie Karolu, w tym wieku coś musi boleć. Zapiszę panu maść, ketoprom wystarczy.
Niech mi lepiej zapisze maść na ból sumienia, który coraz bardziej mi doskwiera. Lecz tego jej nie powiedziałem. Myślicie, że jestem takim starym bez problemów? Zadziwiłbym was. Może to zrobię.
Badanie USG jamy brzusznej robiłem po raz pierwszy. Lekarka namówiła mnie do tego, gdy przyszedłem do niej po kolejną porcję pigułek nasennych na wypadek, niech to zabrzmi naukowo, eutanazji na własne życzenie.

poniedziałek, 20 lipca 2009

DZIADEK NIE BYŁ WARIATEM

DZIADEK NIE BYŁ WARIATEM

Przed wojną, ostatnią wielką wojną, która w Europie skończyła się wraz z samobójstwem Hitlera i kapitulacją Niemiec, a w świecie dwoma grzybami atomowymi nad Japonią w sierpniu 1945 roku, Henryk Rutkowski, mój dziadek, był administratorem lub dzierżawcą niewielkich majątków na Sandomierszczyźnie. Doprowadzał majątki do jeszcze większych ruin finansowych niż były, kiedy je przejmował. Lecz mimo to później zawsze znajdował nowe dzierżawy, jeśli nie majątek, to młyn, gorzelnię lub tartak. Bankruci wierzyli, że Rutkowski odmieni ich los, i on sam w to mocno wierzył. Co do tego drugiego, opierając się na rodzinnych opowieściach, nie mam wątpliwości. Dziadek wiarą w swoje możliwości zarażał innych. Ale czy spełniał oczekiwania? Jemu samemu zawsze dobrze się powodziło. Nawet jak raz gorzelnia, którą dzierżawił, spaliła się od uderzenia pioruna (wuj Marcjan co prawda twierdził, że w tym czasie nie było żadnej burzy w okolicy) Henryk Rutkowski odszedł z tego interesu wzbogacony o pokaźną kwotę z firmy ubezpieczeniowej. Myślę, że w dzisiejszych czasach dziadek byłby krezusem, gdyby żył.
W czasie wojny dziadek stworzył oddział partyzancki należący do Batalionów Chłopskich. Przyjąłem wersję, że to były Bataliony Chłopskie, bo czytałem o tym w naukowej książce „Walczą Chłopskie Bataliony”. Jest tam fotografia Henryka Rutkowskiego ps. „Grom”. Podkreślam, że przyjąłem taką wersję, uwierzyłem w nią po prostu, mimo że (znowu) wuj Marcjan śmiał się z tej przynależności do Batalionów Chłopskich i tej naukowej książki o Batalionach. Według wuja, że to był oddział B.Ch., sam „Grom” dowiedział się dopiero po wojnie i chętnie to potwierdził. Wuj szydził, że dziadek politycznie ustawiał się z prądem. Być może się ustawiał i znowu dobrze wybrał. Kilka lat później, jako sławny partyzant, dostał od nowego, ludowego państwa polskiego jakiś ważny medal za udział w bojach (zapraszano go na otwarcia szkół i przedszkoli, na akademie państwowe, na wieczory wspomnień wojennych w jednostkach Ludowego Wojska Polskiego) i posadę dyrektora Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Rogach pod Sandomierzem. Zaczęło się mu powodzić jeszcze lepiej niż przed wojną.
„Grom”, według (znowu) wuja Marcjana, napadał tylko na te posterunki niemieckie, gdzie znajdowały się magazyny z żywnością i bronią. Żywność zabierał dla swojego oddziału, a broń sprzedawał partyzantom z Armii Krajowej.
Dziadek i wuj Marcjan (ojciec i syn), musieli być mocno skłóceni. Pod koniec wojny wuj Marcjan nie poszedł z „Gromem” do Sandomierza i nie zdał broni Rosjanom pod dowództwem pułkownika Skopenki, który wygonił Niemców z Sandomierza bez zburzenia choćby jednego domu. Wuj z kilkunastoma partyzantami został w lesie i dalej walczył, tyle że już z polskimi żołnierzami i milicjantami. Faszyści i komuniści to byli dla niego jedno i to samo zło. Mnie się jednak wydaje, że wuj Marcjan już nie potrafił inaczej żyć, lubił napadać, strzelać, rekwirować. Schwytano go dopiero osiem lat po wojnie, podczas wielkiej obławy w Białym Lesie w okolicach Opatowa. Razem z nim oddział liczył wtedy trzech partyzantów, czy raczej bandytów, jak pisano o nich w gazetach. Wuj został skazany na karę śmierci, lecz dzięki znajomościom sławnego bojownika o wolność „Groma”, wówczas też ważnego działacza partii chłopskiej, wujowi zamieniono wyrok na dożywocie, później na dwadzieścia lat więzienia. Ostatecznie, po dwu amnestiach, wyszedł na wolność po dziewięciu latach więzienia.
Jeśli kogoś w rodzinie chcieć by uznać za prawdziwego wariata, to właśnie wuj Marcjan nadawał się do tego. Z więzienia wyszedł pokiereszowany fizycznie, kulał i miał blizny na czole i policzku, no i szwankował na głowę. Można sobie wyobrazić jak wyglądały jego przesłuchania. Po wypiciu wódki zdawało się mu, że dalej jest w leśnym oddziale. Widząc na ulicy mężczyznę w mundurze, nie tylko milicjanta, mógł to być kolejarz albo pracownik poczty w służbowej czapce, rzucał się na niego z pięściami. Lecz, że był już wrakiem pod względem fizycznym, miał niezborne ruchy, nikogo nie zdołał pobić, najwyżej napędził strachu.
Dziadek Henryk Rutkowski zawsze chodził elegancko ubrany (mnie, wydaje się, ta cecha po nim pozostała, też staram się dobrze ubierać). Po wojnie ubierał się tak, jak przed wojną (widziałem na fotografiach). Bryczesy, buty oficerki, marynarka, kapelusz. I wcale nie wyglądał śmiesznie albo na przebranego za kogoś. Każdy widział, że taki ubiór to było jak jego druga skóra. Inny gość na ulicy, pośród mężczyzn w ciemnych garniturach i butach z jednego i tego samego domu handlowego, gdyby był tak ubrany jak dziadek, wzbudzałby śmiech i prowokował do drwiących uwag.
Henryk Rutkowski, kiedy już mu się znudziło na posadzie dyrektora PGR-u, przeprowadził się do Sandomierza. Był znaną postacią w mieście. Lubiłem iść z dziadkiem w niedzielę na Rynek, nie trzymał mnie za rękę jak matka czy ojciec. Przyjemnie było słuchać stukotu blaszek oficerek na płytach chodnika i powitań przechodniów: dzień dobry panie dyrektorze, moje uszanowanie panie dyrektorze. Czułem się tak, jakby trochę i mnie się kłaniano. Ważność dziadka i na mnie spływała.
Nie zauważyłem, żeby teraz powszechnie kłaniano się prezydentowi Miasta Krakowa, choć wszyscy go znają, oczywiście ze zdjęć w gazetach i z telewizji. Może dlatego nie zauważyłem, bo prezydent nie chodzi po mieście, którym rządzi. Boi się czy co? Za to widywałem dwóch kardynałów, którzy chodzili po krakowskim rynku i przyległych ulicach. Jeden z nich został później papieżem.
Którejś niedzieli lata nasz spacer wyglądał zupełnie inaczej niż dotychczas. Jak zwykle kierowaliśmy się na Rynek przez Bramę Opatowską, lecz dziadek pchał rower. Zapytałem: „na co ci dziadziu rower?”. Odrzekł: „na gówno”. To była odpowiedź nie w stylu dziadka. Mało się nie popłakałem, że tak mnie potraktował, bo wtedy już miałem świadomość, że to jest brzydkie, ordynarne słowo, którym posługują się ulicznicy i pijacy. Za chwilę jednak okazało się, że dziadek powiedział mi po prostu prawdę, a nie, że był ordynarny. Bo właściwie jak miał mi odpowiedzieć?: na kał?, na stolec? Nie wiem czy „kał” i „stolec” były już wtedy w użyciu, czy wymyślono je dopiero w późniejszych czasach, kiedy w pudełkach po zapałkach zanoszono gie do badania w laboratoriach medycznych.
Na końcu ulicy Opatowskiej, najruchliwszej ulicy Sandomierza, tuż u wylotu na Rynek, przystanęliśmy i dziadek postawił rower kołami do góry. Z babczynej torby na zakupy, która wcześniej wisiała na kierownicy roweru, dziadek wyjął papierowy pakunek i łyżkę do zupy. „Odsuń się”, nakazał mi. To była pora, gdy ludzie wychodzili z kościołów po mszach na dziewiątą. Wykąpani, wystrojeni, w wypastowanych i wyglancowanych butach. Wówczas rozróżniano dzień święty od dnia powszedniego.
Kiedy zbliżyła się do nas grupa odświętnie ubranych ludzi, dziadek pedałem napędził tylne koło, z papierowego pakunku łyżką wyjął jakąś maź i rzucił nią na szprychy obracającego się koła. Ludzie nie od razu się rozpierzchli. Zdziwieni patrzyli co robi dyrektor Rutkowski, po czym przerzucali wzrok na nagle pojawiające się ciemne plamy na ich ubraniach i ciałach. Aż wreszcie ktoś krzyknął: to gówno!
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jak ludzie są niesolidarni. Ci, którzy już zostali obryzgani gie, odstępowali od dziadka na bezpieczną odległość, lecz nie ostrzegali innych bogobojnych sandomierzan. Na widok kolejnej nadchodzącej grupy cichli i wyczekiwali, żeby i tamtych spotkało to samo.
Mniej więcej co minutę słychać było wypowiadane z niedowierzaniem: to gówno. Niektórzy, dla upewnienia się, z bliska obwąchiwali plamy na koszulach i rękach. Dzisiaj już nie wiem, czy to było naprawdę, czy zrodziło się w mojej wyobraźni, lecz jedna z kobiet chyba polizała, aby się upewnić.
Henryka Rutkowskiego, rower, babczyną torbę, pakunek i łyżkę do zupy milicjanci i sanitariusze zapakowali do karetki pogotowia. „Ty, mały, spieprzaj do domu”, usłyszałem od jednego z nich.
Dyrektor Rutkowski dostał pomieszania zmysłów z przepracowania, takie było oficjalne orzeczenie i tak mówili sandomierzanie. Po latach dowiedziałem się od matki, że dziadek, odgrywając ten teatr (dzisiaj nazywa się to happening albo performance), dobrze wiedział co robi. Był wówczas dyrektorem Państwowych Zakładów Zbożowych. Niespodziewana kontrola wykazała, że w Zakładach brakuje kilkadziesiąt ton pszenicy, tej najlepszej w Polsce, za jaką uchodziła pszenica z okolic Sandomierza, na eksport. Dziadek wolał sam nadać sobie status wariata, niż, jak wuj Marcjan, wyjść z więzienia naprawdę poszkodowany na umyśle.
Kilka dni po tym zdarzeniu do babki przyszli monterzy z poczty i zabrali telefon na korbkę. „Pan dyrektor już nie będzie potrzebował telefonu”, powiedzieli. Ten telefon obsługiwałem ja i dziadek. Gdy on chciał do kogoś zadzwonić, to nim podniósł słuchawkę ja kilkanaście razy kręciłem korbką.
Wiele lat później (jak widać, do dzisiaj) lubiłem znajomym opowiadać o wyczynie dziadka na ulicy Opatowskiej. Dorabiałem do tego ideologię, jakoby dziadek chciał przy okazji pokazać, że życie to jedno wielkie gie, którym wszyscy zostaną obryzgani wcześniej czy później. Chciał to pokazać, lub nie, ale tak jest. I nie trzeba lizać, aby się przekonać. Wystarczy pożyć dłużej, jak ja.

sobota, 18 lipca 2009

NIEPOTRZEBNE ROZWAŻANIA

Boję się starości powiązanej ze zniedołężnieniem, z chorobą, z uzależnieniem od kogoś innego, z samotnością. Obecnie jest to wszystko jeszcze przede mną. Chyba że jakiś wypadek albo serduszko nagle nawali.

Od dawna jednak bardziej trapi mnie co innego, coś co skrywam głęboko w sobie. Boję się, że jestem chory psychicznie i o tym nie wiem, lecz to nie tak, że bez przerwy o tym myślę. Tylko czasami nawiedza mnie tego rodzaju obawa, jak właśnie dzisiaj, bo rano zobaczyłem obok kanapy dwa prawe pantofle i zacząłem się zastanawiać, czy ja nie mam dwóch prawych stóp.

Za chwilę znalazłem lewy pantofel do pary i przypomniałem sobie, że prawego pantofla od drugiej pary położyłem wczoraj wieczorem obok kanapy, żeby nie zapomnieć go zszyć z boku.

Mój lęk przed chorobą psychiczną ma trochę uzasadnienie. W rodzinie i w moim bliskim otoczeniu są prawdziwi wariaci (w medycznym znaczeniu tego słowa) i osoby uznane za wariatów, lecz nie będące nimi, takie jest moje mniemanie. Tylko czy ja się nie mylę? Chory psychicznie nie tylko sam nie zdaje sobie sprawy, że jest chory, ale i wariactwa nie dostrzega u innych osób. Już na początku mojej znajomości z Marylką powinienem był dostrzec, że jej zachowanie nie jest normalne, a nie zauważyłem tego. Zakochałem się w niej, no właśnie, jak wariat. I do dzisiaj ją kocham. Miłość, co prawda, jest rzekomo ślepa, ale czy aż do tego stopnia?

W każdym razie mój dziadek od strony matki nie był wariatem, mimo że za takiego został uznany. Tylko że ja dziadka także kochałem. Wiem, że niepotrzebnie pakuję się w tego rodzaju rozważania, lecz to jest mocniejsze… Chciałem napisać: mocniejsze ode mnie. A to byłaby sprzeczność, bo co jest mądrzejsze ode mnie też przecież jest mną.

Przypomniał mi się dowcip, akurat tu pasujący. Nowojorskim metrem jedzie Murzyn i czyta gazetę w języku hebrajskim. Po chwili siedzący obok biały mężczyzna zwraca się do Murzyna: człowieku, czy ci nie wystarczy, że jesteś czarny?

W każdym razie dziadek, Henryk Rutkowski, na pewno nie był wariatem.

środa, 15 lipca 2009

SIEDLISKO BAŻANTA WIELKIEGO.

Spacerowanie to moja ulubiona czynność. Lecz nie taki zwykły spacer, że idę sobie wolno, rozglądam się, przysiadam na ławce. To raczej maszerowanie. Idę równym, szybkim krokiem (tak mi się przynajmniej wydaje), cały czas w tym samym tempie. Po chwili wpadam jakby w trans i mógłbym tak maszerować bez końca. Mimo że w transie,to jednocześnie obserwuję ludzi nadchodzących z naprzeciwka, przysłuchuję się strzępkom ich rozmów, i przy tym w duchu rozmawiam z sobą, albo z autorem jakiejś niedawno przeczytanej książki, albo z Panem Bogiem.
Rozmowy z Bogiem nie są przyjemne, mamy całkiem inne spojrzenia na stworzony przez Niego świat. On uważa, że stworzył dla ludzi miejsce najlepsze z możliwych i ich samych stworzył jako istoty najlepsze z możliwych. "Na swoje podobieństwo!". Co z tego wynika? Że albo Bóg nie jest doskonałością, albo świadomie uczynił człowieka mniej doskonałym niż On, w dodatku wystawiając go na przeróżne cierpienia, które, wbrew różnym mędrkom, wcale nie doskonalą czy uszlachetniają.
O moich rozmowach z Panem Bogiem napiszę kiedyś osobno.
Zacząłem o spacerowaniu, bo właśnie dzisiaj byłem daleko od domu. Zajęło mi to siedem godzin tam i z powrotem. Poszedłem do rezerwatu bażanta wielkiego.
Dziwny i tajemniczy rezerwat. W internecie nie ma o nim ani słowa, jakby nie istniał. Odkryłem go przypadkowo kilka lat temu, podczas jednej z moich wycieczek, nie wiedząc wtedy, że to jest rezerwat. Byłem zaskoczony, że na końcu miasta Krakowa, co by nie mówić jak na Polskę dużej aglomeracji, znajduje się takie piękne, dzikie, czyste, nie zachodzone przez ludzi miejsce. Wysokie na półtora metry różne gatunki traw, z rzadka krzewy tej samej wysokości i wyrastające ponad nie drzewa orzechowe, samosiejki. Rezerwat przecina wąska dróżka, która rozpoczyna się u końca ogródków działkowych, chyba najpiękniejszych w Krakowie (odludzie, cisza), a kończy w dolinie z szosą, za którą rośnie Las Wolski.
Specjalnie nie podaję dokładnego położenia rezerwatu. Nie chcę żeby zaczęli go odwiedzać miłośnicy przyrody, czy jak ich tam zwał. Zaraz by zaczęli się zjeżdżać rowerami, umawiać się na obserwacje bażantów i przy okazji rozpalać grilla. I, naturalnie, o rezerwacie i bażantach wielkich nie omieszkaliby zamieścić informacji w gazetach i w internecie.
Teraz przyłapałem siebie, że innym zarzucam to, co sam czynię właśnie w tej chwili. Trudno, już napisałem. Waham się. Żaden problem wymazać tych parę zdań, potrwa to kilka sekund. Dlaczego tego nie robię? Przecież pragnę rezerwat bażanta wielkiego zostawić dla siebie i tych nielicznych, którzy o nim wiedzą (dróżka przez rezerwat sam się nie udeptała).
Człowiek jest próżny...
Nie chrzań Karolku. Nie człowiek jest próżny,tylko ty jesteś próżny. Chcesz być pierwszym, który poda wiadomość o siedlisku bażanta wielkiego, może jedynym takim siedlisku na świecie. Biorąc pod uwagę twój wiek, to dziwne, że masz ochotę ścigać się. Pragniesz być pierwszy! Sądziłem, że odkąd zarzuciłeś bieganie i skakanie o tyczce przeszła ci ochota do rywalizacji. Nie opublikujesz tego spota o rezerwacie, nie bądź zdrajcą! Opublikuję. Nie. Tak. Nie. Przecież jest tylko kwestią czasu i ktoś inny napisze o siedlisku bażanta wielkiego. Dobrze, lecz to może być za rok, za dwa lata, i przez ten czas to miejsce pozostanie nienaruszone i bażanty nie zostaną przegnane przez ludzi. Za dwa lata mogę już nie żyć. Jesteś egoistą.
Chyba jednak jestem egoistą.
Rezerwat z siedliskiem bażanta wielkiego, mimo że nigdzie o nim ani słowa, jednak istnieje i to oficjalnie. Dwa lata temu, wiosną, przy wejściu do rezerwatu od strony Lasu Wolskiego, zobaczyłem tablicę z napisem: ŚCISŁY REZERWAT PRZYRODY. WSTĘP WZBRONIONY. PAU.". Jednak po powrocie do domu, gdy zajrzałem do internetu na stronę Polskiej Akademii Umiejętności, nie znalazłem nawet wzmianki o tym rezerwacie. Niesamowite, przyznacie. Ktoś, czy raczej ktosie, koniecznie chcieli ukryć rezerwat bażanta wielkiego. Tylko, w takim razie, po co ta tablica? Zakaz wstępu do rezerwatu to dla niektórych jak zaproszenie, od razu kusi, żeby zobaczyć. Postanowiłem ją zerwać. Lecz nazajutrz już nie było tablicy. Ktoś myślał podobnie jak ja i zerwał wcześniej. Później już nigdy tam nie widziałem żadnej tablicy.
Rezerwat jest wielkości, mniej więcej, dwóch Rynków Głównych, czyli 8 ha. Bażanty to nie są takie zwykłe bażanty, jakie chyba wszyscy widzieliśmy (przynajmniej my, ludzie w słusznym wieku, bo wspaniali młodzieńcy i dziewczęta siedzący przy komputerach mogli, myślę, nigdy nie widzieć żywego bażanta lub nawet nie wiedzieć jak wygląda bażant; nie słyszałem o grze komputerowej z udziałem bażantów, bo tam mieliby okazję zobaczyć).
Normalny bażant jest podobny do chudej, bardzo chudej kury, z tym, że ma o wiele dłuższy ogon. Ogon samca mierzy pół metra. Na upierzeniu mają ciemne cętki. Natomiast bażanty z "mojego" rezerwatu są cztery razy większe od zwykłych bażantów, jakie biegają po nieużytkach i polach. Przesadzę jeśli napiszę, że przypominają strusie, ale, ale... Przesadzę też jeśli napiszę, że wloką ogony wielkości ogona pawia, ale, ale... Tak w przybliżeniu można sobie wyobrazić bażanta wielkiego, którego teoretycznie nie ma, a w rzeczywistości żyje i to w obrębie granic miasta Krakowa.
Mało tego, ten bażant to drapieżnik. Muszę zdradzić, że odkąd raz zobaczyłem pewną scenę, zawsze zabieram do rezerwatu gaz pieprzowy.
To było rok temu, też podczas tak upalnego dnia jak dzisiejszy dzień (29 stopni C.). Usłyszałem skamlanie psa, jakby ktoś go bił. Przyspieszyłem, żeby temu komuś przeszkodzić w biciu psa i zobaczyłem jatkę. Siedem, osiem bażantów rozszarpywało żywcem dużego psa. Dobrały się mu do brzucha i wyciągały flaki. Zawróciłem. Pies zaraz ucichł. Bałem się, że bażanty mogą się rzucić na mnie. Piranie, kiedy poczują krew, jak oszalałe rzucają się na inne ryby, czy zwierzęta, czy ludzi, bez różnicy. Podobnie mogły się zachowywać bażanty wielkie.
Następnego dnia poszedłem tam z gazem pieprzowym. W czasie drogi przez rezerwat pojemnik z gazem trzymałem w ręku. Po jednej i drugiej stronie dróżki słyszałem ciche skrzeki, jakby rozmowę bażantów, jakby się zmawiały na mnie. Po szelestach traw zorientowałem się, że idą równolegle do dróżki, wraz ze mną. W miejscu wczorajszej jatki zobaczyłem sierść psa. Kości ani jednej, jak gdyby ściągnęły je z drogi, aby nie przestrzegły kolejnej ofiary. (Ze strachu zacząłem im przypisywać dużą inteligencję).
Gdy wyszedłem, czy wybiegłem, na szosę koło Lasu Wolskiego, byłem cały rozedrgany i musiałem wyglądać jak chory, bo jeden z rowerzystów zatrzymał się przy mnie i zapytał, czy nie potrzebuję pomocy.
- Nie, dziękuję panu - odrzekłem zadławionym głosem.
- Na pewno? Odnoszę wrażenie, że coś panu dolega. Cały się pan trzęsie.
- Gdyby pan słyszał jak bażanty zmawiają się, żeby pana zjeść, też by się pan trząsł.
- Aha. Bażanty chciały pana zjeść - rowerzysta zrozumiał i szybko odjechał.
Zrozumiał, że ma z wariatem do czynienia. Ja, na jego miejscu, pomyślałbym to samo.
Wiecie, boję się chodzić do rezerwatu, lecz mimo to ciągnie mnie tam. Brakuje mi adrenaliny?
Dzisiaj nic szczególnego nie działo się w rezerwacie. Pomyślałem, aby następnym razem zabrać tam Ilonę Małkowską. Znowu zaczęła mnie odwiedzać, przyjeżdża ze Skawiny. Doprasza się, żeby mi towarzyszyć podczas spacerów. Przeszła na wcześniejszą, nauczycielską emeryturę, i już się jej znudziły rozmowy ze swoim jamnikiem. Powiem, żeby wzięła psiaka na nasz wspólny spacer do rezerwatu, niech sobie piesek pobiega na łonie natury. Kto wie?

poniedziałek, 13 lipca 2009

PRZYSZEDŁ MACIEK.

Przyszedł Maciek, mój nieślubny wnuk. Dwa tygodnie był na obozie sportowym w Myczkowcach nad Jeziorem Solińskim. Trenuje siatkówkę, poza tym jest dobry w każdej dziedzinie wymagającej sprawności fizycznej. Moja krew. Mam nadzieję, że Marcjan, jego ojciec, nie będzie usiłował wybić mu sportu z głowy, jak ja usiłowałem to zrobić Tomkowi, drugiemu mojemu synowi. Głupi byłem.
- Nic nie będę jadł, nic nie będę pił. Jestem umówiony z chłopakami w Parku Jordana - powiedział Maciek od razu po wejściu do mieszkania. - Przyszedłem tylko zobaczyć dziadka.
- No to zobaczyłeś - roześmiałem się.
- Tato mi mówił, że dziadek mocno rozkręcił się na swoim blogu.
- Tak sobie piszę, mam dużo czasu.
- Na obozie nie było dostępu do internetu. Jeszcze nie czytałem co dziadek napisał. Tato mówił... - Maciek zaczął i nie skończył. - To idę, przyjdę jutro albo pojutrze.
- Co tato mówił? - zapytałem.
- Niech będzie, powiem. Mówił, że dziadek jakieś świństwa wypisuje - Maciek zerknął na moje krocze.
- Jakie świństwa? - zdziwiłem się.
- Nie wiem. To są taty słowa. Cześć dziadek.
Domyśliłem się o co chodziło Marcjanowi. O usztywnienie w kroczu. Może rzeczywiście nie powinienem o tym wspominać, bo ktoś może to odebrać jako pornografię. Lecz, z drugiej strony, tego rodzaju przypadłość po kopnięciu prądem faktycznie miała i ma miejsce w moim życiu.
Jasne, nie o wszystkim należy pisać. I też nie piszę, żeby nie gorszyć ewentualnych czytelników bloga. Wierzcie, w życiu mocno dorosłego człowieka jest wiele brzydkich spraw, nie tylko w dziedzinie związanej z tym, co się znajduje w kroczu. Lecz to, czego nabawiłem się od prądu, jest chorobą, i to nieuleczalną chorobą. Może i z chorobami także powinienem się kryć? Tylko jeśli nałożę na siebie cenzurę i zacznę ukrywać śmierdzące sprawy, to co mi zostanie do napisania? Modlitwy do Pana Boga? Nie, one też nie, bo obraziłyby oczy chrześcijan.
Karolku, nie przejmuj się. Przecież opisujesz jaśniejsze strony życia. Lecz, uważaj, za bardzo się nie rozkręcaj. Kieruj się w stronę świata ludzi pięknych, mądrych, sprawiedliwych, bogobojnych, zdrowych, bogatych, heteroseksualnych...

sobota, 11 lipca 2009

PECHOWA KAŁUŻA

Słońce. Później nadeszła ciemna chmura. Przez dziesięć minut padało dużymi kroplami i nagle koniec deszczu i znowu słońce. Na dwóch skrawkach nieba widocznych z mieszkania (z kuchni na zachód, z pokoju na wschód)nie dostrzegłem ani jednej chmurki. Więc czas na (prawie) codzienną rundę wokół Błoń. Ubrałem jasne spodnie, nałożyłem sandały.
Na połowie chodnika przed kamienicą zawsze ta sama kałuża, w której woda stoi dłużej niż w innych kałużach. Z naprzeciwka szła grupa rozgadanych dwudziestolatek. Im akurat kałuża nie stała na drodze, a mnie tak. Pomyślałem, że te półtora metra kałuży przeskoczę z gracją jak jeleń (bo sarna tu nie pasuje, chociaż w skokach sarny jest więcej gracji). I tak zrobiłem i wylądowałem prawą nogą pośrodku kałuży. Dziewczęta, ochlapane brudną wodą, zamilkły. Widziałem w ich oczach co chcą powiedzieć: żebyś tak, stary dziadu, utopił się w tej kałuży!
Wróciłem do domu przebrać spodnie. Wielki mistrz Małopolski w skoku o tyczce!
Mózg nie nadąża za starością. A może to tylko mój mózg nie nadąża? Bo, prawdę, nie widziałem facetów w moim wieku, którzy z gracją przeskakują kałuże. Dureń. Chciałem się popisać przed dwudziestolatkami. Czego oczekiwałem, gdybym przeskoczył? Zachwytów?: patrzcie, jak ten gość pięknie skoczył? Propozycji?: może pan pójdzie z nami? Czasami zastanawiam się, czy porażenie prądem przed laty nie dokonało jakichś nieodwracalnych zmian w moim mózgu. Zwracam uwagę na coraz to młodsze kobiety. Do diabła, niedługo będę zaglądał do wózków dziecięcych.
Ciekaw jestem, czy to tylko moja przywara (jeśli to przywara?), czy inni dziadkowie też to mają?
Za godzinę, gdy znowu wyszedłem z domu, kałuża zmniejszyła się do szerokości pół metra. Było dużo wolnego miejsca na chodniku. Mogłem obejść kałużę albo przestąpić ją dłuższym krokiem, a ja ją przeskoczyłem. Zwycięstwo ducha nad materią! Lecz gdybym, za tym drugim skokiem, poślizgnął się i upadł na tyłek do kałuży? To musiałaby już w tym być ręka Pana Boga. Dobrze, że akurat w tym czasie nie chciało mu się czynić złośliwych dowcipów. Bo kto by mu zabronił?

czwartek, 9 lipca 2009

USZTYWNIENIE W KROCZU.

Po odejściu ze szkoły otworzyłem zakład "Remonty Domowe. K. Trzaska".To był jeszcze ustrój socjalistyczny. Dzisiaj nie jest łatwo założyć firmę, lecz nie trwa to dwa lata,jak wtedy.
W kamienicy na parterze oficyny, w której mieszkam, od lat stało nieużywane pomieszczenie 2m na 4m. Dawniej to była kanciapa stróża. Wynająłem ją od miasta, właściciela kamienicy. Wysprzątałem, pomalowałem i stałem się tzw. prywatną inicjatywą. Ukończyłem wydział mechaniczny Technikum Chemicznego, tam jeden dzień w tygodniu to były zajęcia warsztatowe, więc miałem pojęcie do czego służą różne narzędzia. Poza tym to ja jestem "złota rączka". Jako prywatna inicjatywa dorabiałem klucze do mieszkań, wymieniałem zamki w drzwiach, naprawiałem zawiasy w szafach, przetykałem zatkane rury, czyściłem z sadzy piecyki gazowe, wymieniałem bezpieczniki elektryczne. Po jakimś czasie, to znaczy od wypadku z prądem, z elektryką nie chciałem mieć nic do czynienia. Zacząłem się panicznie bać prądu.
Raz , gdy podczepiałem żyrandol do prądu pod sufitem, tak mnie kopnęło, że spadłem z drabiny i dwa tygodnie leżałem w szpitalu, z tego trzy dni na oddziale reanimacyjnym, na wpół przytomny. Na reanimacji usłyszałem, jak pielęgniarki mówiły do siebie, że to mi może zostać na całe życie i żona będzie miała ze mną wygodę. Nie wiedziałem o co się rozchodzi, a brakowało mi siły żeby zapytać. Szybko jednak się dowiedziałem.
Kopnięcie prądem podziałało na mnie w szczególny sposób: mój fiut bezustannie stał, to znaczy, wyrażając się bardziej po lekarsku, mój penis znajdował się w stanie wzwodu dzień i noc, miesiące, lata i tak do dzisiaj się znajduje. W szpitalu, nim mnie wypisali, sprowadzili około czterdziestoletnią panią psycholog, żeby coś zrobiła z moim usztywnieniem. Wpierw zadawała mi głupie pytania w rodzaju, czy w czasie, kiedy poraził mnie prąd, nie odbywałem stosunku seksualnego?
- Pani doktor - odrzekłem - ja wtedy stałem na drabinie.
- To może wówczas ktoś trzymał rękę na pańskim prąciu? - dopytywała.
Później takim małym młoteczkiem lekko uderzała mnie w fiuta, po czym stwierdzała, że reaguję nienormalnie, bo po uderzeniu fiut powinien mi zwiotczeć, a on dalej stał jak gdyby nigdy nic.
- Czy ma pan normalny wytrysk? - dociekała.
- Nie wiem, pani doktor. Tu, w szpitalu, nie miałem okazji.
- Proszę teraz spróbować - nakazała.
- Jak? - zdziwiłem się.
- Tak, jak to robią chłopcy. Ręką.
- Mam się onanizować przed panią doktor?
- Właśnie o to mi chodzi.
Chwilę próbowałem, lecz stwierdziłem i powiedziałem to pani doktor, że w takich warunkach nigdy nie dojdę do końca. Więc psycholog zaczęła mnie masturbować i od razu zrobiło się inaczej, lepiej.
Ale po wytrysku też mi stał.
- Nigdy nie miałam do czynienia z takim przypadkiem - powiedziała pani psycholog. - Może trzeba więcej wytrysków? - zastanawiała się. Jest pan gotów?
- Jestem - odrzekłem, bo rzeczywiście byłem gotów.
Psycholog zdjęła majtki i usiadła na mnie. Miała cztery orgazmy, ja jeszcze jeden. Doktor przez trzy dni, po kilka godzin, usiłowała doprowadzić mojego fiuta do zwiotczenia. Nadaremnie.
Z początku przeszkadzało mi, że to zawsze sterczy w kroczu. Później przyzwyczaiłem się. Od tamtego czasu zawsze noszę luźne spodnie. Generalnie nie narzekam, kobiety potrafią go wypatrzeć nawet w luźnych spodniach i myślą, że to one tak na mnie działają. Jedyny poważny minus tego usztywnienia to to, że kiedy jestem nad morzem to nie mogę po plaży chodzić w samych slipach. Głupio bym wyglądał. Czasami też w miejskich szaletach dochodzi do nieporozumienia, gdy sikający obok mnie młody pedał, prostytuta, widzi mojego stojącego.
Jako prywatnej inicjatywie dobrze się mi wiodło. Zarabiałem więcej niż w liceum, poza tym miałem więcej czasu i więcej różnych znajomych, co w latach, gdy moja kochana Marylka częściej przebywała w Kobierzynie niż w domu, bardzo mi odpowiadało. Klienci mieli do mnie zaufanie, bo nie piłem, nie kląłem i ubierałem się elegancko jak za profesorskich czasów. Często zostawiali mi klucze do mieszkania, żebym, kiedy są w pracy, naprawił im coś w mieszkaniu. No i kobiety. Nie zdajecie sobie sprawy jak wiele z nich lubi szybki, niezobowiązujący numerek z hydraulikiem. Ja byłem tym zaskoczony.
Teraz nowi lokatorzy kamienicy, którzy powykupowali mieszkania od miasta, chcą mi zabrać kanciapę na parterze. Mówią, że przychodzi tam do mnie szemrane towarzystwo. Nawet dzielnicowemu się poskarżyli, że ja jakiś niby podejrzany gość. Lecz dzielnicowy to mój dobry znajomy. Też przychodzi do kanciapy, żeby pogadać i wypić kielicha. Już z rzadka mam zlecenie na naprawę.

środa, 8 lipca 2009

7. CHAM W LICEUM.

Na Błoniach, na szerokiej asfaltowej promenadzie, gdzie do wieczora dużo biegaczy, rowerzystów, rolkarzy, spotkałem Rogalę. Nie tyle spotkałem, co on podszedł do mnie, bo ja bym go nie poznał. Rogala to facet, przez którego kilka lat przed emeryturą musiałem zrezygnować z pracy w liceum. Tak szczerze, to należało mu się za to podziękowanie, bo zawsze tkwiło we mnie przekonanie, że nie powinienem był pracować w szkole. Wówczas, za socjalizmu, uczenie gówniarzy było dla ludzi bez wyobraźni (dzisiaj, gdy kapitalizm, pewnie jest tak samo). Trzeba przerobić tyle i tyle materiału, nauczać z konkretnego podręcznika, rugować samodzielne myślenie ucznia, bo taki swoimi uwagami, dociekaniami, zajmuje dużo czasu i plan lekcji zostanie nie wykonany.
Najwidoczniej i mnie brakowało wyobraźni, skoro tyle lat byłem "profesorem" w liceum.
Ale wracam do spotkania z Rogalą. Idący z naprzeciwka starszy mężczyzna, lecz młodszy ode mnie, zatrzymał się przede mną i rzekł:
- Dzień dobry, panie profesorze.
- Dzień dobry - odpowiedziałem, przyglądając się mu i chcą sobie przypomnieć, kto zacz.
- Pan mnie nie poznaje.
- Nie - przyznałem.
- Józef Rogala.
Z trudnością rozpoznałem. Zupełnie nie przypominał tamtego, butnego gościa.
- Wie pan, gdzie od lat jest mój Stasio? - zapytał.
Chodziło o jego syna, a przez pewien czas mojego ucznia.
- Nie wiem i nie interesuje mnie to - odrzekłem.
Młody Rogala nie należał do moich ulubionych uczniów. Prawdę, to nikt z nauczycieli go nie lubił.
- Siedzi w więzieniu - powiedział Rogala. - Źle wtedy zrobiłem, ujmując się za nim przeciwko panu. Nawet nie skończył liceum. Wódka, narkotyki, ach. W końcu nożem uderzył faceta tak pechowo, że go zabił.
- Pechowo?
- Nie chciał go zabić. Tak wyszło.
- Skąd się mu nóż wziął w ręku?
- Wtedy ja sam powinienem mu dokopać, dokończyć to, co pan zaczął. Może wszystko w jego życiu potoczyłoby się inaczej.
Powinno mi było być żal starego Rogali, i młodego, ale nie było.
Liceum, w którym uczyłem, zaliczało się do jednego z lepszych w Krakowie. Normalnie ktoś tak jak uczeń Rogala wyleciałby z niego już w pierwszym półroczu pierwszej klasy. No ale wtedy nie było normalnie. PRL dogorywał, lecz tak dogorywał od lat i nikt nie przewidywał, że zejdzie do grobu.
Młody Rogala nie dość, że intelektualnie odstawał od rówieśników, to jeszcze było z niego wyjątkowe chamisko. Po prostu cham, w słowach i zachowaniu. Jego ojciec zajmował wysokie stanowisko w Komitecie Wojewódzkim PZPR i to akurat w wydziale oświaty. Dyrektor nie mógł go wyrzucić ze szkoły, bo wtedy towarzysz Rogala wyrzuciłby dyrektora z posady. Tak to było. Nauczyciele jak mogli ignorowali chamskie zachowanie ucznia Rogali. Dopiero w pokoju nauczycielskim odreagowywali, paląc papierosy i połykając tabletki uspokajające. Podobnie i ja robiłem, lecz pewnego dnia, gdy podczas lekcji to bydlę wyjęło talię kart i zaczęło demonstracyjnie tasować, nie wytrzymałem i tak go strzeliłem w pysk, że upadł na podłogę i doznał wstrząsu mózgu, jak później wykazało prześwietlenie. Karetka, policja, prokurator. Przesiedziałem osiemnaście godzin w areszcie na Mogilskiej.
Stary Rogala zachował się wspaniałomyślnie. Zaproponował: albo sam poproszę o zwolnienie z pracy w szkole, albo on postara się, abym jakiś czas spędził w więzieniu. Co mogłem wybrać? Wiadomo. Aha, jeszcze dodał, że o pracy w jakiejkolwiek szkole w Polsce nawet nie mam co marzyć.
Szkoda, że z takim bydlakiem i takim jego ojcem nie miałem do czynienia dwadzieścia lat wcześniej. Zaraz po zostawieniu u dyrektora liceum podania z prośbą o natychmiastowe zwolnienie z pracy z powodów rodzinnych, poczułem się tak, jak chyba czują się ludzie, którzy po wielu latach więzienia wyszli za bramę na wolność.

poniedziałek, 6 lipca 2009

6. CHAM W TRAMWAJU.

Normalnie to człowiek wpierw się starzeje, a dopiero jakiś czas później zdaje sobie z tego sprawę. Na mnie ta świadomość spadła znienacka.
Jechałem wtedy tramwajem. Nie było tłoku, lecz wszystkie fotele zajęte. W ręku dźwigałem foliową torbę z książkami o Galicji, które za grosze kupiłem pod Halą Targową na Grzegórzkach. Historia Galicji to było ostatnie moje hobby. Teraz nie mam żadnego. Książki były ciężkie. W obawie, że reklamówka się rozerwie, trzymałem książki przyciśnięte do piersi. Po przejechaniu kilku przystanków zaczęły mnie boleć ręce. Wówczas zauważyłem wchodzącą do tramwaju tę dziewczynę, no, niech będzie, kobietę, bo chyba miała 30 lat. Nazwę ją po swojemu: Zjawiskowa, a nie, jak się teraz mówi, piękna de czy laska. Długie, rozpuszczone włosy, ostry makijaż na dziewczęcej twarzy o regularnych rysach, czarne mini i mocne, nieduże piersi nie uwiązane w biustonoszu, co dobrze było widać przez materiał obcisłego T-shirta. Zatrzymała się dwa metry ode mnie, naprzeciwko, tak, że nie musiałem obracać głowy żeby na nią patrzeć. Wyprostowałem się, książki w reklamówce jakby zrobiły się lżejsze. Zjawiskowa dostrzegła, że ją lustruję od góry na dół i z dołu do góry. Spojrzała mi ostro w oczy, jak gdyby chciała powiedzieć: dość tego, wszystko widzę. Była zaskoczona, że nie dałem się spłoszyć i nie odwróciłem spojrzenia od jej zielonych oczu, tylko zaczekałem aż ona pierwsza to zrobi. Po chwili znowu na mnie spojrzała, a ja wtedy patrzyłem na jej piersi, nie ukradkiem, tylko długo, spokojnie, jak koneser oglądający w galerii szczegóły obrazu. Jej sutki odznaczały się coraz wyraźniej przez materiał koszulki. U mnie nic nie było widać, miałem luźne płócienne spodnie. Od wypadku z prądem elektrycznym zawsze chodzę w luźnych spodniach. Może się jej spodobało moje bezczelne podglądactwo? Pożądliwość budzi pożądliwość. To chemia, jak niektórzy uważają, że niby zadziałały jakieś związki zapachowe wydzielane przeze mnie. W każdym razie nie byłem już dla niej niewidocznym, jednym z wielu współpasażerów tramwaju, i, co ważniejsze, nie byłem niemiłym, ordynarnym podpatrywaczem. Wówczas poszłaby kilka kroków dalej albo odwróciłaby się ode mnie, a ona poprawiła włosy, przerzucając je z ramienia na kark. Dalej emablowałem Zjawiskową spojrzeniem, na twarz, piersi, uda. To działało, zaczerwieniła się. Gorączkowo obliczałem w myśli, czy mam przy sobie tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na dwa wina w kawiarnianym ogródku. Miałem. To mi przydało pewności siebie. Tylko ta francowata reklamówka z książkami ciążyła mi coraz bardziej, musiałem uważać aby nie sapać z wysiłku. Po kolejnym moim spojrzeniu Zjawiskowa uśmiechnęła się. Nie było tego widać na jej twarzy, lecz w oczach miała wyraźne ogniki śmiechu. Ktoś tak nastrojony nie obrazi się, nie fuknie złym słowem, gdy usłyszy zaproszenie na lampkę wina, najwyżej odmówi. Już zacząłem się zastanawiać, jakimi słowami zaprosić do pójścia do kawiarni, gdy chłopak siedzący w fotelu obok, na oko student, wstał i zwrócił się do mnie:
- Proszę, niech pan usiądzie.
- Siedź, siedź, człowieku - odpowiedziałem mu z lekceważącym uśmiechem, chcąc dać do zrozumienia, że ja tak mogę stać do usranej śmierci.
- Niech pan lepiej siada, bo wykorkuje na serce - ten cham brnął dalej.
Wszystko zepsuł. Zgasły wesołe ogniki w oczach Zjawiskowej. Już i ona widziała mnie takim, jakim widział student. Byłem w wieku jej ojca. Odwróciła się i zaraz wysiadła na przystanku, na którym i ja powinienem wysiąść. Nie zrobiłem tego, bo wyglądałoby jakbym za nią gonił.
Wściekły rzekłem półgłosem do studenta:
- Ty głupi kutasie!
- Słucham? - chłopak przysunął się do mnie.
Powtórzyłem to samo.
Chłopak spojrzał na stojących obok pasażerów i powiedział:
- Nie ustąpić starszym miejsca, źle. Ustąpić, to człowieka zwyzywają.
Pasażerowie patrzyli na mnie potępiająco, a jeden z rówieśników studenta rzekł:
- Z takimi dziadkami to nigdy nic nie wiadomo.
Jakby mi ktoś dał w twarz. Dziadek!
Ten "dziadek" rozbrzmiewał w mojej głowie przez kilka tygodni.
Później było jeszcze gorzej. W tramwaju zaczęły mi ustępować miejsce do siedzenia czterdziestoletnie kobiety. Nie korzystałem z ich łaskawości. Dalej stałem i one też stały, a fotel był wolny. Po chwili siadał na nim ktoś młody i wtedy dobroczyńczynie patrzyły na mnie z gniewem.
Postanowiłem nie przyjmować do wiadomości, że jestem stary, bo przecież nie jestem stary. To inni, młodsi ode mnie, chcą mnie tak zaklasyfikować. Wprawdzie nie przebiegnę szybko stu metrów, nawet połowy tego dystansu nie przebiegnę, no, żeby już cała prawda, to kilkunastu kroków nie przebiegnę, gdyż boję się, że zaraz się rozpadnę. Pamiętam jednak doskonale, jak na stadionie Unii Tarnów (w Tarnowie-Mościcach chodziłem do Technikum Chemicznego) przebiegałem sto metrów w czasie 11,4 sek. Trenowałem też skok o tyczce. Rozpędzałem się z metalową tyczką w ręku (tyczek węglowych, z dodatkiem wanadu, jeszcze wtedy nie było), w biegu wkładałem ją do dołka, odbijałem się i pokonywałem poprzeczkę na wysokości 3,80 metrów. Mistrzostwo Małopolski! Spadałem na tyłek i plecy na rozłożone na ziemi materace. Tym biegaczem i skoczkiem jestem i tego się będę trzymał.
A jazdy tramwajami unikam. Mieszkam w Śródmieściu Krakowa, wszędzie mam blisko.

5. PIERWSZY KROK DO SAMOBÓJSTWA.

Poszedłem do przychodni zdrowia na Placu S. (teraz to się nazywa Niepubliczny Zakład... i dalej nie pamiętam), jak zawsze do doktor Bełtowskiej. Ja, żona, dzieci, u niej leczyliśmy się od lat.
- Dzień dobry panie Karolu - ucieszona powiedziała na mój widok i chyba naprawdę była ucieszona (że jeszcze żyję?). - Dawno pana nie widziałam. Ostatni raz... - zajrzała do kartoteki. - Cztery lata temu.
- Jakoś zdrowie mi dopisuje. Nie narzekam.
I rzeczywiście tak jest. Nigdy na nic poważnego nie chorowałem.
- Cieszę się, panie Karolu. Lecz tym razem coś pana do mnie przywiodło - stwierdziła.
- Pani doktor, zdaje się, że tracę pamięć.
- Ja też, panie Karolu - uśmiechnęła się doktor Bełtowska. - To sprawa wieku, nic na to nie poradzimy. I nie ma na to lekarstwa.
Po takiej odzywce postanowiłem dłużej nie ciągnąć o niepamięci, tylko od razu przejść do rzeczy. Czasami szybko realizuję swoje plany.
- I mam problemy z zasypianiem. Męczę się kilka godzin nim usnę - skłamałem.
- Na to, na szczęście, są lekarstwa.
Doktor Bełtowska zapisała mi Imovane. Jedna tabletka przez położeniem się do łóżka.
Właśnie sprawdzam jak te tabletki działają. Nigdy nie brałem tabletek nasennych. Połknąłem dwie, popiłem herbatą.
Coś jakby ręce mniej sprawne, coraz częściej mylą mi się klawisze komputera.
Postąpiłem pierwszy krok do samobójstwa, czy, jak to się dzisiaj powiada, eutanazji na własne życzenie. Usnąć i umrzeć. Czy po wszystkich życiowych nieszczęściach nie byłoby to szczęśliwe zakończenie? Co na to Bóg? - ktoś może zapytać. W Piśmie nigdzie nie jest potępione samobójstwo. To kolejny dogmat Kościoła, który nie ma potwierdzenia ani w Starym, ani w Nowym Testamencie.

czwartek, 2 lipca 2009

4. KOMPLET NA ŚMIERĆ.

Jeszcze myślę o niedawnej wizycie u Somerów.
Dużo czytałem o kłopotach, jakie sprawiają chorzy na Alzheimera. Nie potrafią ubrać się samodzielnie, nie potrafią jeść, fajdają w gacie, co akurat widziałem na własne oczy, dzień miesza się im z nocą, żona z sąsiadką, nie poznają własnych dzieci, wychodzą z domu i przepadają. Serce bije, krew krąży, a mózg zamieniony w galaretę. Nie chciałbym się znaleźć w takim stadium życia. Lepiej wcześniej popełnić samobójstwo, kiedy człowiek jest jeszcze zdolny do tego.
Postanowiłem chodzić do lekarza i udawać, że mam kłopoty z zaśnięciem. Lekarz będzie mi zapisywał pigułki na zaśnięcie. Uzbieram ich tyle, że gdy uznam iż przyszła odpowiednia pora, połknę dwie garści tabletek, popiję alkoholem i elegancko odejdę. Elegancko, to wyobrażam sobie, że mieszkanie wysprzątane, wywietrzone z dymu tytoniowego, a ja leżę w świeżej, czystej pościeli, tyle że trupek. Na pewno nie będę leżał tak długo, żebym zaczął się rozkładać i śmierdzieć. Wtedy na darmo poszłoby wietrzenie mieszkania i zmiana pościeli. Sąsiedzi, ci z nich, którzy od dawna mieszkają w kamienicy (bo jest coraz więcej nowych lokatorów, którzy wykupili mieszkania od miasta, i ci nie interesują się sąsiadami, jakby mieszkali na pustyni), zwrócą uwagę, że Trzaska od dwóch dni nie wychodzi z mieszkania.
Przypomniało mi się. Prawdziwe. Były prezydent USA, Ronald Reagan, wyszedł z żoną na spacer, to znaczy ona z nim wyszła, i dziwił się: dlaczego wszyscy mi się kłaniają? Wtedy pewnie jeszcze nie było z nim najgorzej, skoro zarejestrował w głowie, że mu się ludzie kłaniają.
Ktoś dzwoni do drzwi.

Nie było mnie pół godziny w mieszkaniu. To dzwoniła sąsiadka z drugiego piętra, Jadwiga Stykowa, też nauczycielka, tyle że z podstawówki. Nawet dyrektorką szkoły była. Piszę "nawet", bo tak, prawdę, jest głupia jak but. Współczuję nauczycielom, którzy byli jej podwładnymi. Gdy wychodzę z mieszkania, nadsłuchuję, czy na schodach nie ma Stykowej, nie chce mi się jej słuchać. Tym razem nie miałem wyjścia, musiałem z nią rozmawiać. Nie zawsze jestem grzeczny, lecz nikomu drzwi nie zatrzaskuję przed nosem.
- Panie Karolu - powiedziała szybko, rozgorączkowana, ale zadowolona - kupiłam wczoraj biustonosz i mam już komplet na śmierć. Chce pan zobaczyć?
Zbaraniałem. W ogóle nie rozumiałem o co chodzi.
- Jaki komplet, pani Jadwigo?
- Czarny i wszystko jedwabne, panie Karolu. Ja śmierć traktuję poważnie.
- Ale jaką śmierć? - zapytałem, przypominając sobie, że dopiero co też rozmyślałem o śmierci.
- Własną.
Własną, czyli moją? Jej się coś mąciło albo mnie się mąciło.
- Zaraz, pani Jadwigo. Czy kupiła pani czarny biustonosz na moją śmierć? - wpierw chciałem to rozstrzygnąć.
- Panu zawsze świństwa w głowie - Stykowa prześwidrowała mnie swoimi pajęczymi oczami. - Chyba nie chodzi pan w biustonoszu?
- Nie. W butach raczej - odruchowo odrzekłem, bo z tym skojarzyło mi się słowo "chodzi".
- Ja na pana miejscu nie miałabym głowy do dowcipów - spojrzała na mnie krytycznie. - Nie jest pan dużo młodszy ode mnie.
- Jakie dowcipy? Jakie dowcipy? - zdenerwowałem się.
- Że chodzi pan w butach, a nie w biustonoszu.
- Bo tak jest. Gdzie tu pani widzi jakiś dowcip?
- To chce pan zobaczyć mój komplet czy nie? - zapytała, już obrażona na mnie.
Mimo wszystko byłem zaintrygowany. Pierwszy raz słyszałem o jakimś komplecie na śmierć, to tego czarny biustonosz?
- Chcę.
Poszedłem do Stykowej. Zaprowadziła mnie do pokoju, w pokoju do tapczanu, na którym leżały różne części ubrania.
- Widzi pan? Niczego nie brakuje - była z powrotem zadowolona, jak w chwili, kiedy otworzyłem jej drzwi. - Wszystko czarne i w najlepszym gatunku. Czarny uwielbiam.
Rzeczywiście, odkąd pamiętam Stykowa zawsze ubierała się na czarno.
- Bluzka, staniczek, halka, pończochy, podwiązki. Brakowało mi tylko porządnego biustonosza. Dzisiaj rano pomyślałam, że może to stanie się już jutro, i wzięłam z emerytury i kupiłam za sto pięćdziesiąt złotych - podniosła czarny biustonosz na wysokość moich oczu. Mogę mniej jeść, ale na śmierci nie będę oszczędzać.
- A to? - pokazałem na leżące obok czarnych butów różaniec i książeczkę do nabożeństwa.
- Należałam do partii, lecz zawsze byłam wierząca. Dawniej co niedziela jeździłam na mszę do Myślenic. Później chodziłam już tylko do naszej świętej Anny. Widzi pan, Karolu, też robiłam komunę na szaro, ale wcale się tym nie chwaliłam.
- Dobrze, pani Jadwigo. Lecz po co mi to pani pokazuje?
- Pomyślałam, że pan przyjdzie na mój pogrzeb.
- Przyjdę - powiedziałem, choć wcale nie byłem tego pewien, bo nie lubię i unikam pogrzebów.
- Chciałabym, żeby, kiedy będę leżeć w otwartej trumnie, sprawdził pan czy to ubranie - Stykowa pokazała na tapczan - mam na sobie. Moja córka, znam ją jest chytra, może sobie przywłaszczyć, a mnie pochować w starych szmatach. W niedzielę, gdy byłam na mszy, znowu grzebała w mojej szafie.
O tym, jaka jest córka Stykowej, słyszałem sto razy. Na pewno nie pochowa matki w tych jedwabiach, obwinie w prześcieradło albo stary ręcznik kąpielowy i każe przybić wieko trumny gwoździami. Za młodu była bardzo ładna i miała duże piersi, i dalej ma duże, tyle że jak, gdzieś piętnaście lat temu na jej imieninach, obłapiłem ją w kuchni i zdarłem biustonosz (biały), bezwiednie aż odskoczyłem od niej. Przestraszyłem się, że cycki spadną mi na stopy. Zatrzymały się jednak na wysokości pępka.
To ubranie na śmierć rozstroiło mnie. Zamierzałem o czymś innym pisać, a teraz nie chce mi się o niczym. W pewnym wieku wszystko, co ma związek ze śmiercią, działa przygnębiająco. W pewnym wieku, bo na przykład dla młodych dziennikarzy z tv24 (najczęściej oglądam) katastrofa samolotu, w którym zginęło sto pięćdziesiąt pasażerów, to radocha, woda na młyn, jest o czym mówić i co pokazywać na okrągło. Aż im się oczy świecą ze szczęścia.

środa, 1 lipca 2009

3.

Sądziłem, że komputer mam już opanowany, a tu ostatnio takie z nim kłopoty, że z nerwów aż trzęsionki dostałem. Uprzednio nie skończyłem pisać tego, co zamierzyłem, bo zamiast liter jakieś dziwne znaki się ukazywały. Zaś wczoraj zniknął mi cały zapis oprócz "ci".
Ciekawe dlaczego to "ci" zostało?
Za czasów mojej młodości w mieszkaniach były tylko "kołchoźniki", takie stale grające radio z jednym programem, a telefony, na korbkę, mieli wyłącznie dygnitarze i ważni działacze partyjni. Mój dziadek i ojciec mieli telefony na korbkę, bo przez pewien czas byli ważnymi działaczami. Dlaczego przed rozmową telefoniczną trzeba było kilka razy pokręcić korbką? Do dzisiaj nie wiem. Ale lubiłem kręcić. Choć urodziłem się dawno temu, jestem w miarę na bieżąco z nowymi mediami. Oczywiście nie w tak bliskiej z nimi zażyłości jak Maciek.
Nie uważam jednak, że te elektroniczne wynalazki wpływają na jakość życia, przysparzają szczęścia. Owszem, wpływają na jakość i efekty pracy, lecz kiedy jest się już blisko bramy św. Piotra człowiek nie żałuje, że za mało efektywnie pracował, tylko żałuje, że za mało z dziećmi i żoną rozmawiał, za mało czasu poświęcał rodzinie, że nie zawsze zachowywał się fair.
Wbrew pozorom te elektroniczne wynalazki zabierają ogromnie dużo czasu (nie mam na myśli nałogowców). Wciąż szybciej można znaleźć potrzebne hasło w książkowej encyklopedii niż w tej w wersji elektronicznej. A kiedy piszę piórem czy długopisem, to mam pewność, że tekst nagle nie zniknie mi sprzed oczu, jak to się przytrafia w komputerze.
Młodzi, jak Maciek, nie widzą i chyba już nie mają innej alternatywy jak tylko komputer i internet. Trzeba się z tym pogodzić, choć nie musi się podobać. Dla nich internet to coś o wiele więcej niż dla mnie. Oni tym żyją tak, jak ja w ich wieku żyłem książkami w wersji Gutenberga (XV wiek). Uważają, że ktoś, kto nie korzysta z internetu, to człowiek gorszego gatunku.
Gdy mi Maciek napomknął o pisaniu bloga, zapytałem, w jaki sposób może to przedłużyć moje normalne funkcjonowanie. Nie zdradziłem, że poczułem się urażony słowami "będziesz normalnie funkcjonował". Jakby podejrzewał, że ze mną jest coś nie tak, nie tylko z powodu, że nie jestem fanem internetu. Ja mam prawo do takich podejrzeń względem siebie. Lecz on? Młody i głupi. Też mam prawo, w moim wieku, to takiego osądu czternastolatka. Dożyjecie moich lat, sami się przekonacie.
- Wiesz, dziadek, będziesz sobie pisał co ci się ostatnio przydarzyło - odrzekł - z kim się spotkałeś, co widziałeś ciekawego, co ci się spodobało a co nie. Wiesz, mózgownicę będziesz miał w ruchu. Na przykład, przeczytasz jakąś książkę, to napiszesz o niej.
Jednak młody i głupi. Z jego propozycji aktualne jest tylko to o książce. Bo z kim ja się spotykam? Co jeszcze ciekawego mogę widzieć? Co mi się jeszcze może podobać a co nie?
- Dobrze, będę pisał - zgodziłem się łaskawie, żeby mu zrobić przyjemność.
Młody namówił starego dziada do pisania bloga. Dla jasności: wiedziałem co to są blogi. Kiedy już mi się znudzi czytanie internetowych gazet i oglądanie gołych bab, trafię czasami na jakiegoś bloga. Nie wszystkie są durnowate, lecz większość jakby pisana przez jedną i tę samą osobę. Mój pewnie też znajdzie się w większości.
Lecz obiecałem Maćkowi, to piszę. Założył mi tutaj darmowego bloga. Nie wiedziałem, że gdzie indziej za pisanie takich śmieci trzeba jeszcze zapłacić.
Funkcjonować normalnie. Zobaczymy.