środa, 22 grudnia 2010

W STUDZIENCE KANALIZACYJNEJ

Skoro już zdradziłem, że poznałem Kingę i że jesteśmy razem od kilku dni, wypadałoby powiedzieć o niej coś więcej. Rozumiem, że w pierwszym rzędzie rodzi się zaciekawienie (w moim przypadku tak by było) ile ma lat. No bo, w końcu, emeryt, więc ciekawe jak wiekową kobitkę sobie przygruchał (przepraszam za to gruchanie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy). Kinga nie jest stara, bo dwadzieścia osiem lat młodsza ode mnie. Urodziła się już po ostatniej wojnie światowej. Normalnie, gdybym się z nią znalazł gdzieś w większym towarzystwie, nie widziałbym w niej partnerki do czułej, erotycznej przyjaźni. Do niedawna moją uwagę, spojrzenia, chuć, przyciągały dwudziestolatki. Do niedawna, bo ostatnio częściej niż dwudziestolatkom przyglądam się szesnastolatkom. Boję się, że jeśli pożyję jeszcze kilkanaście lat, to będę zaglądał do wózków dziecięcych. Zaś co do Kingi, to po pierwszych godzinach znajomości zaczynałem odnosić wrażenie, że urodziła się nie po ostatniej wojnie, tylko po stanie wojennym ogłoszonym przez generała Jaruzelskiego. Głównie dlatego, że jest bardzo a bardzo bezpretensjonalna. Artystka. Maluje obrazy, kwiaty przede wszystkim. Namalowane przez nią kwiaty są piękniejsze i bardziej żywe niż prawdziwe kwiaty, jeżeli to możliwe.
Chociaż (teraz się nad tym zastanawiam) może to nie jest bezpretensjonalność, tylko egzaltacja. Nie wiem. A właściwie dlaczego się nad tym zastanawiam? Wiem jedno: Kinga prawdopodobnie uratowała mi życie.

Zjeżdżałem na sankach po wąskich schodach, które zaczynały się u podnóża fortu, od strony gdzie jest hotel i radio RMF. Po tych samych schodach jeździłem z moją Marylką. Ona uwielbiała, gdy sankami trzęsło, aż piszczała z zadowolenia. Chciałem sobie przypomnieć tamte chwile z Marylką. Jadę, jadę, nawet nie bardzo trzęsie, bo dużo śniegu, i w pewnym momencie stop! Przód sanek wbił się w nawiany śnieg, ja poleciałem głową do przodu, prosto do niezabezpieczonej przykrywą studzienki kanalizacyjnej. Uderzyłem w coś twarzą i zawisłem na udach. Byłem w szoku, niepotrzebnie wyprostowałem nogi i wpadłem głębiej, ale jeszcze zdążyłem wyciągnąć ręce przed siebie. Gdyby nie to, uderzyłbym głową w gruz zalegający na dnie studzienki.
Studzienka była wąska. Nie mogłem zmienić pozycji na głową do góry i wyjść. Czułem, że moje stopy wystają na zewnątrz studzienki i w związku z tym liczyłem, że ktoś będzie tędy przechodził i pomoże mi się wydostać. Tylko że ten ktoś mógłby iść dopiero za dwie godziny, a wtedy krew pewnie by mi się już uszami i oczami wylewała.
Miałem szczęście. Już po kilkunastu minutach poczułem dotyk ludzkiej ręki na łydce i usłyszałem kobiecy głos:
- Halo, jest tam ktoś?
Mimo mojej sytuacji pomyślałem, że na pomoc od takiej idiotki nie mogę liczyć. Ale myliłem się.
- Jestem - odrzekłem.
- Co pan tam robi? Dlaczego pan nie wychodzi?
- Nie mogę. Niech mnie pani wyciągnie.
- Jak?
- Za nogi.
Próbowała. Jednak osiemdziesiąt kilogramów to było dla niej za wiele.
- Niech pan zaczeka! - krzyknęła.
Pomyślałem, że pobiegła do fortu aby zawołać ludzi. To byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie. Ale ona znalazła lepszy sposób. Po kilku długich minutach usłyszałem ten sam głos:
- Wsadzę pan kij.
- Gdzie? - przestraszyłem się.
- Wkładam. Proszę uważać.
Mimo woli zacisnąłem uda. Po chwili dostrzegłem drąg grubości ramienia przesuwający się obok mojej twarzy. To był naprawdę genialny pomysł, sam bym na to nie wpadł. Przeprosiłem w myśli kobietę, że podejrzewałem ją o debilizm.
Na drągu, wspartym o dno studzienki, zacząłem się wspinać w kierunku nieba. Tu mi się przydały wieloletnie treningi, gdy skakałem o tyczce. Kiedy byłem na zewnątrz na wysokości brzucha, kobieta objęła rękami moje uda i ciągnęła do góry.
Byłem uratowany.
- Pan krwawi! - krzyknęła, gdy stanąłem przed nią. - Wezwę pogotowie - wyjęła telefon.
- Nie trzeba - powstrzymałem ją, bo nie czułem żadnego prawie bólu, oprócz pieczenia na twarzy i dłoniach.
- W takim razie pójdziemy do mnie. Mieszkam niedaleko. Obmyję panu twarz i zdezynfekuję.
- Gdzie moje sanki?

Domofon...

To Kinga. Znowu nie dokończę. Zrobię to jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz