poniedziałek, 29 marca 2010

KAROL TRZASKA 007

Agencja Detektywistyczna "O" mieści się w nowoczesnym, niedawno wybudowanym biurowcu blisko Śródmieścia. Dwa pokoje. Jeden służy do przyjmowania klientów, czy takich osób jak ja. Drugi to pokój logistyczny (komputer, kilka monitorów, dużo kabli, półki z sprzętem nieznanego mi przeznaczenia), w którym siedzi koordynator, jak mi go przedstawił szef agencji, pan Janek.
Sam szef nie przypominał mi żadnego detektywa, to znaczy takiego, który by mi się kojarzył z jakąś postacią z powieści lub filmów sensacyjnych, bo innych, prawdziwych detektywów nie znam. Czterdziestoparoletni, średniego wzrostu, nie całkiem łysy, w szarej marynarce. Ot, jeden z facetów z ulicy, który mógł być każdym. Wyróżniały go tylko oczy, bystre, ruchliwe, błyszczące.

Szef, pan Janek, zaczął ze mną rozmowę po angielsku (nie chodzi o język).
- Trzy dni temu był mróz - powiedział - a dzisiaj już szesnaście stopni ciepła.
- Nie wiadomo jak się ubrać - rzekłem też po angielsku.
- Jeszcze butów nie zmieniłem na letnie.
- Ja dzisiaj pierwszy raz po zimie nałożyłem półbuty.
Pomyślałem: obmacuje mnie, chce wiedzieć z kim ma do czynienia.

Później przeszedł do konkretów, co znaczyło, że z tego "macania" wyszedłem dobrze oceniony.
- Panie Karolu, osoby, dla których pracujemy, należą do zarabiających powyżej średniej krajowej.
- Myślę, że dużo dużo powyżej - poprawiłem.
- Zgadza się. Zajmujemy się poszukiwaniem zaginionych osób, śledzeniem małżonków, pod kątem czy zdradzają, i sprawami gospodarczymi, na przykład, jakich klientów ma taka i taka firma, od kogo kupuje, komu sprzedaje, po ile, rozumie pan.
- Rozumiem.
- Prowadził pan małą firmę, więc coś się w tym orientuje.
- Wie pan - byłem zaskoczony.
- Uczył pan też w liceum.
- Badał pan moją przeszłość?
- Nie był pan karany, ma dobrą opinię wśród sąsiadów, lubi kobiety.
- Nie znoszę, gdy mi ktoś zagląda do życiorysu i do łóżka - powiedziałem ze złością.
- Muszę o panu coś wiedzieć, nim zaproponuję pracę. Wiele z tego, o czym się pan u nas dowie, będzie pan musiał utrzymywać w tajemnicy. Praca u nas wymaga dyskrecji.
- To oczywiste - stwierdziłem.

Rozmawialiśmy ponad godzinę. Sucho, konkretnie. Moim minusem było to, że nie mam prawa jazdy (nie wymieniłem starego prawa jazdy na nowe, bo postanowiłem definitywnie zrezygnować z prowadzenia auta. Mam już taki stopień kurzej stopy, i brak refleksu, że stanowiłbym zagrożenie na szosie). Stanęło na tym, że dostanę doświadczonego partnera z autem, który, poza tym, nauczy mnie z korzystania z mikrofonów, specjalnych aparatów fotograficznych i co tam będzie trzeba.

Wymagana jest ode mnie dwudziestoczterogodzinna dyspozycyjność. Tylko za tę gotowość dostanę 600 zł miesięcznie. Poza tym 30 zł za godzinę pracy, ale nie mniej niż 90 zł dziennie, gdybym na przykład był potrzebny tylko na dwie godziny w ciągu dnia. Będę potrzebny na obiektach, jak się wyraził szef agencji, gdzie wymagany jest dobry wygląd.
- Co znaczy "dobry wygląd"? - zapytałem dla ścisłości.
- Odpowiedni, panie Karolu. Inny na wieczorne przyjęcie, inny na pobyt w górskim schronisku. To już sam pan rozważy. Za przejazdy, pobyty w hotelach, za wszelkie poniesione koszty płaci, oczywiście, agencja.
Dostałem "wypasiony" (to nie moje słowo) telefon komórkowy. Jakie ma funkcje, będę wtajemniczany po kolei, w zależności od rodzaju zlecenia. Tego telefonu się przestraszyłem.
- Czy przez ten telefon będę cały czas na podsłuchu? - zapytałem.
- Nie. Dopiero po naciśnięciu tego guzika (pokazał).
- I będziecie mogli mnie w każdej chwili zlokalizować za pomocą GPS, czy jakoś inaczej?
- Też dopiero po naciśnięciu guzika,tego z kolei (pokazał).
Nie bardzo wierzyłem, że jest tak, jak mówi. Pomyślałem, że przez ten telefon będę cały czas inwigilowany.
- Proszę się nie obawiać, panie Karolu. Będzie pan na podsłuchu i możliwy do zlokalizowania tylko podczas pracy. Dla pana bezpieczeństwa.
- Mam wierzyć, panie Janku, że tylko wtedy?
- Tak - potwierdził.
- A gdy wyjmę z telefonu baterie?
- Wówczas telefon nie działa i nie będziemy się mogli do pana dodzwonić.
- To mój numer stacjonarny - napisałem go na kartce leżącej na biurku. W domu będę wyjmował baterie z waszego telefonu.
- Zgoda - pan Janek po raz pierwszy uśmiechnął się. - Na dodatek może go pan trzymać w wannie z wodą. Jest wodoszczelny. - Po chwili dodał - Nie ufa pan nam nam. Ma pan do tego prawo. I nawet mi się to podoba.

Tak zostałem agentem? detektywem? szpiegiem? Mam czekać na wezwanie. Może to być za miesiąc, za tydzień, ale i jutro.

Ale czy to będzie tego rodzaju zajęcie, że mnie da satysfakcję i jednocześnie przyniesie korzyść innym? Jeśli chodzi o poszukiwanie osób zaginionych, to zgoda, jest i moja satysfakcja i korzyść dla innych. Lecz śledzenie niewiernych żon i mężów? Tutaj trochę gryzie mnie sumienie.

niedziela, 21 marca 2010

GO-GO

Spowolniło się moje życie. Przez tydzień po śmierci Marylki żyłem na zwiększonych obrotach. Załatwianie spraw pogrzebowych, goszczenie Kasi i jej męża, którzy przylecieli z Chicago, goszczenie Tomka z wnukami. Wielki ruch. Później oni odjechali jednego dnia. W pierwszej chwili poczułem ulgę, bo mogłem odpocząć, nie musiałem rozmawiać bez przerwy, szykować kolacji, ale po kilku godzinach zaczęła mi tak doskwierać samotność, że pojechałem do Ilony Małkowskiej. Ona zna samotność, wie jak to boli. Powiedziała, że mogę zostać u niej tak długo, jak zechcę. Tylko że ja, będąc u kogoś, źle się czuję. Przenocowałem u Ilony i wróciłem do domu. Położyłem się do łóżka i przez kilka dni leżałem, oglądając i słuchając w tv programy informacyjne i sportowe.

Ilona postanowiła wybić mnie z apatii i zaproponowała, abyśmy poszli do klubu go-go, gdzie przy rurkach tańczą młode i skąpo ubrane dziewczęta. Ilona wie, że widok młodych kobiet przyspiesza obieg krwi w moim organizmie, i że, w tym moim odrętwieniu, tylko taka propozycja sprawi, że wyjdę z domu.

O drugiej w nocy znaleźliśmy się w jednym z klubów go-go. Osiem ładnych i zgrabnych dziewcząt, które siedziały na długiej kanapie. Kelnerki i barmanka w strojach bikini. Elegancko, czysto, bezpiecznie (kilku wyglądających na kulturalnych ochroniarzy) i drogo. Dziewczęta i obsługa wydawali się być zaskoczeni, że przyszła do nich kobieta i to w wieku około emerytalnym. Pewnie, przynajmniej z początku, wzięli Ilonę za lesbijkę. O trzeciej ja i Ilona pozostaliśmy jedynymi gośćmi klubu. O czwartej siedzieliśmy wszyscy razem przy dwu złączonych stołach i gadaliśmy jak starzy znajomi. Naturalnie, musiałem zamawiać drogie alkohole (tancerki nie piły), ale miałem wokół siebie tyle młodych, pięknych ciał, że natychmiast poczułem się dużo lepiej. Dziewczęta, okazało się, w większości były studentami. Nie usłyszałem żadnej dwuznacznej propozycji, Ilona też nie.

Otrzymałem za to inną propozycję. Menadżer klubu, albo właściciel (nie usiłowałem dociekać), zapytał, czy nie chciałbym pracować w agencji detektywistycznej, bo właśnie jego znajomy, szef agencji detektywistycznej, poszukuje starszego mężczyzny, o dobrych manierach, potrafiącego zachowywać się jak u siebie w drogich lokalach i hotelach.
- Widzę, że pan to potrafi - stwierdził.
- To może i potrafię - odrzekłem - ale czy się nadaję na detektywa?
- Nadajesz się - wtrąciła Ilona. Masz zmysł obserwacji jak mało kto.

Jestem umówiony na jutro z szefem agencji detektywistycznej. Mamy porozmawiać. Przyznam, że zaintrygowała mnie propozycja pracy jako detektyw. "Karol Trzaska 007".

piątek, 19 marca 2010

HUNANITARNY KONIEC ŚWIATA

Taki przyszedł mi do głowy pomysł na koniec świata: pada śnieg tydzień, pada dwa tygodnie, pada nieprzerwanie miesiąc, pada dwa miesiące... Piękne puchowe płatki lecą z nieba i lecą. Ludzie nie nadążają z uprzątaniem śniegu. Drogi zasypane, tory zasypane, samoloty unieruchomione na lotniskach. Dopóki można, mieszkańcy miast ryją tunele na chodnikach, ale w końcu śniegu nie ma gdzie odgarniać. Ulice zasypane do pierwszego, drugiego piętra. W sklepach nie ma towaru. Do mieszkań nie dochodzi prąd, gaz, przestają działać radia i telefony. A śnieg dalej pada... Ludzie walczą o miejsca na najwyższych piętrach, zjadają się wzajemnie. Po kilku miesiącach opadów ziemia jest jedną wielką kulą śniegu.

Nie, to nie jest humanitarny koniec świata. Może piękny? Też nie. Tam, gdzie cierpienie, nic nie jest piękne. Już lepiej gdyby w ziemię uderzyła wielka planetoida i wywołała wielkie tsunami na oceanach, którego fale przetoczyłyby się przez wszystkie kontynenty. Nikt by nie ocalał. Jeszcze lepiej, gdyby z jakiegoś powodu siła przyciągania ziemi przemieniła się w siłę odpychającą ziemi. Wszyscy ulatujemy w przestworza. Na wysokości 8 - 10 kilometrów dusimy się z braku tlenu. Stosunkowo szybka śmierć, sprawiedliwa, bo wszyscy umierają na to samo, śmierć estetyczna. Ciekaw jestem, jak długo w kosmosie ulegałyby rozkładowi nasze ciała?

Na prawdziwie humanitarny koniec świata ludzie mogliby się umówić. Nie rodzimy dzieci. Starzy umierają, następnych pokoleń nie ma. Bez nas, bez naszych zmysłów, oczu, inteligencji, nie ma świata, choć faktycznie cała ta tzw. natura dalej pozostałaby. Trzeba byłoby zorganizować światowe referendum. Jeśli 60% ludzkości byłoby za takim końcem świata, rządy wszystkich krajów zostałyby zmuszone do wykonania woli większości Ziemian. A jeśli ktoś, mimo to, nie uległby presji większości i dalej rodził dzieci? Zawsze się znajdą "łamistrajki". Co z nimi wówczas zrobić?
Ciekawe, jaki byłby wynik takiego światowego referendum?

piątek, 12 marca 2010

NIE BĘDĘ JEŹDZIŁ DO KOBIERZYNA

Nie jeżdżę i nie będę już jeździł do Kobierzyna. Polubiłem ten szpital (przypominający miasteczko) z dużym parkiem. Cicho, czysto. Z rzadka widać kogoś na uliczkach czy w ogródkach. Za to nieruchome głowy w oknach, a w powietrzu wyczuwalna udręka. Od lat jeździłem do Kobierzyna przynajmniej raz w tygodniu. Będzie mi tego brakować.

Latem jeździłem tam częściej niż zimą. Marylka kochała słońce. Sama jednak nie mogła wychodzić z pawilonu do ogródka. Personelu było za mało, żeby ktoś tylko z Marylką wychodził na dwór. Więc w słoneczne dni przesiadywałem z nią na ławce z tyłu pawilonu. Marylka jak kocica wygrzewała się w słońcu, jakby brała prysznic, obracała się to twarzą do słońca, to plecami, jednym bokiem, drugim bokiem.

Gdy jeszcze była zdrowa marzyła o wyjeździe do ciepłych krajów. Ale wtedy było to niemożliwe. Pokazywałem jej moje zdjęcia robione w Egipcie. Już nie wiedziała co to jest.

Spopieliłem ciało Marylki. Tak jak chciała, bo bardzo się bała, że zostanie pochowana żywa i obudzi się w grobie, w trumnie, z ciężką ziemią nad sobą. Teraz, zamiast do Kobierzyna, będę często chodził na Salwator. Piękny cmentarz, z dala od ruchu ulicznego, w niektóre dni widok na szczyty Tatr.

Na ścianie, gdzie umieszczane są urny, zarezerwowałem miejsce na swoje prochy, tuż obok Marylki. Zapłacone, zaklepane.