środa, 30 września 2009

ŻEBRACY W KRAKOWIE

W centrum Krakowa trudno przejść ulicą, żeby nie widzieć żebraka z puszką na pieniądze lub nie być nagabywany o pieniądze. Znam tych żebrzących z widzenia. Jeśli mam jakieś drobne, daję im. Nie martwię się, że oni, zamiast na jedzenie, jak zapewniają, przeznaczą wyproszone pieniądze na alkohol. Jedzenie to oni mogą dostać u braci Albertynów, sióstr Sercanek, sióstr Felicjanek i jeszcze w kilku innych miejscach. Tylko że zupa i chleb nie dadzą im chwili zapomnienia o swoim losie. Przecież statusu bezdomnych i bezrobotnych nie wybrali świadomie. Wpakował ich w to jakiś nałóg albo pech, albo lekkomyślność, albo po prostu niemożność poradzenia sobie z życiem. Wypicie piwa czy wina to dla nich jedyna dostępna przyjemność.

Na Plantach, przy murze klasztornym Reformatów, od wielu miesięcy okupuje ławki jedna i ta sama grupa bezdomnych. Z jednym z nich rozmawiałem kiedyś. Klasyczny przypadek wpadania w bezdomność. Przed laty powodziło się mu dobrze. Mieszkał wtedy w Rzeszowie. Pracował, kupił auto, regularnie płacił czynsz, ot, zwykłe życie przeciętnego Polaka. Aż stracił pracę i zaczęło się spadanie. Z początku miał nadzieję, że znalezienie nowej pracy jest tylko kwestią czasu i zadłużył się w jakiejś podejrzanej, z czego wówczas nie zdawał sobie sprawy, instytucji finansowej. Wpierw stracił auto, później obrazy, które mu zostały po rodzinie pochodzącej ze Lwowa (jeden obraz namalowany był przez Jerzego Kossaka), następnie srebrne i złote precjoza, a dług mu rósł w tempie 100% miesięcznie. Stał się niewypłacalny, grożono mu pobiciem, i uciekł z Rzeszowa do Krakowa. Znalazł się na ławce na Plantach, a z tego miejsca trudno się wyrwać. Człowiek staje się coraz bardziej zaniedbany, śmierdzi, nabiera wyraźnych cech bezdomności i biedy. Takiego nikt nie weźmie do pracy.

Piszę o bezdomnych, bo właśnie dzisiaj miałem do czynienia z tą grupą z Plant.
- Panie, poratuje nas pan kilkoma złotymi? - zagadnął mnie jeden z nich.
- Na co? - zapytałem i włożyłem rękę do kieszeni, jakby po pieniądze.
- Na dżem do chleba.
- Ee - udałem rozczarowanie i wyjąłem rękę z kieszeni. - Myślałem, że na alkohol.
- Bo na alkohol! Kłamałem, że na dżem.
- Na piwo to bym dał - powiedziałem. - Ale wy mnie oszukacie i później, zamiast piwa, nakupicie sobie dżemu.
- Jak Boga kocham! Kupimy piwo! - zapewniał gość z ławki.
Pozostali gwałtownie zaczęli go wspierać:
- Przysięgamy, że na piwo.
- Nie oszukamy pana, co do grosza wydamy na piwo.
- No. nie wiem - wahałem się.
- Dżemem, szanowny panie, to my już sramy.
Więc dałem im dziesiątkę.
- Stary, jesteś porządny człowiek.
Gdy to usłyszałem, natychmiast pożałowałem, że im dałem pieniądze. Ja do nich z sercem, a oni do mnie "stary".

niedziela, 27 września 2009

W MIARĘ DOBRZE

Tomkowi powiedziałem, że mi rower ukradli. Wcale się tym nie przejął. Raczej odwrotnie, ucieszył się. Powiedział:
- To dobrze, ojciec. Wolę, żeby ci ukradli rower, niż miałbyś się na nim zabić. Wcześniej nie wziąłem pod uwagę takiej możliwości.
Stary pierdziel. Kupię rower za własne pieniądze i pościgamy się. Zobaczymy, kto się zabije.

Ilona Małkowska wyleczyła się z miłości do literata. Przyszła do niego pod nieobecność żony, a swojej przyjaciółki, i oświadczyła bez ogródek:
- Zakochałam się w tobie. Musisz wybrać pomiędzy mną a Z. (to żona pisarza).
- Jesteś pewna, że mnie kochasz? - on zapytał.
- Jestem pewna, jak tego, że żyję - ona.
- To zdejmuj majtki i kładź się -on.
Była zdumiona. Takiej chamskiej odzywki nie spodziewała się usłyszeć. Myślała, że to będzie bardziej romantycznie, że, poza romantycznością, on jeszcze będzie się wahał, czy ona, czy Z. Oczekiwała dramatycznych chwil. Lecz, mimo to, tak była ucieszona, że w pierwszym odruchu zdjęła majtki. A on:
- Jesteś nieogolona.
Ta odzywka Ilonę zupełnie otrzeźwiła i w jednej sekundzie wyleczyła z miłości do niego.

No cóż, krucha to musiała być miłość. A facet, ten pisarz, jest na pewno dobrym psychologiem. Domyślił się, że ma z nimfomanką do czynienia.

Jasio Cz. przylatuje za kilka dni z Ameryki, żeby umierać w Polsce. Znając jego fantazję, no i to, że nie jest biedny, trochę się obawiam jego umierania. On umiera, bo musi, a ja mogę umrzeć z nadmiaru jego swawoli, jeżeli będę w nich uczestniczył.

Byłem u mojej kochanej Marylki. Zastałem ją w dobrym, a nawet bardzo dobrym stanie psychicznym.
- Karolku - powiedziała (nie po raz pierwszy) - znajdź sobie wreszcie jakąś babę na żonę.
- Marylko, ty jesteś moją żoną i zawsze nią będziesz.
Poprzytulaliśmy się, popłakali. Nie chce mi się tego powtarzać, ale świat nie jest ani dobry, ani sprawiedliwy, ani rozsądny. Ja i Maryla zasłużyliśmy sobie na inne życie.

piątek, 25 września 2009

MIAŁEM ROWER

Kiedy ostatni raz jeździłem na rowerze? W dzieciństwie, czyli w innej epoce, w innym wieku. Pamiętam, że z mojego pierwszego roweru dla dorosłych co chwila spadał łańcuch i co jakiś czas wypadały szprychy z koła. A kiedy przebiłem dętkę, to była robota na kilka godzin i w dodatku bardzo kosztowna. Nie opłacało się, jak dzisiaj, kupić nową dętkę za sześć złotych (powiedział mi Maciek, że tyle kosztuje), tylko trzeba było łatać na gorąco. Było takie specjalne urządzenie do łatania, które trzeba było kupić.
Mniejsza z tym.

Dużo spaceruję, więc wiem gdzie są ścieżki rowerowe. Zawierzyłem powiedzeniu, że pływania i jazdy rowerem się nie nie zapomina. Co do jazdy rowerem, sprawdziło się. Jak jest z pływaniem, jeszcze nie wiem. Wsiadłem na rower i jechałem, jakbym jeździł nieprzerwanie od dziecka. Wybrałem trasę nad Wisłą, wzdłuż bulwarów do tamy koło Łęgu. Jechałem szybko (na liczniku miałem 17 km/h), ale i tak wszyscy mnie wyprzedzali, nawet kobiety. Co prawda mogłem sobie naoglądać pośladków (znacie już tę moją słabość), lecz było stresujące dla mnie, że jestem najpowolniejszym rowerzystą. W końcu kiedyś byłem mistrzem Małopolski w skoku o tyczce, a tu taki dziadyga! No dobrze, tłumaczyłem sobie, musisz potrenować, jesteś po raz pierwszy na rowerze od kilkudziesięciu lat, na ten raz możesz im odpuścić.
Do tamy i z powrotem pod "Jubilat", później do klasztoru Norbertanek, następnie wokół Błoń, razem 16 kilometrów w dwie godziny. Pewnie to nie był jakikolwiek rekord, lecz, przypominam, to pierwszy raz od wielu lat na rowerze. Następnego dnia, postanowiłem sobie, muszę poprawić czas o piętnaście minut.

Niestety, nie dano mi sznasy pobić rekordu trasy. Następnego dnia bolały mnie łydki i pośladki. Mimo to nie nie zrezygnowałem z jazdy, tylko wpierw podjechałem do punktu Toto Lotka na Dolnych Młynów, żeby kupić kupon "Dużego Lotka" i wygrać 18 000 000 zł. Rower zostawiłem pod sklepem, zagrałem w Totka, a gdy wyszedłem na ulicę, roweru już nie było.

Zamierzałem zgłosić kradzież na policji, ale znowu nie chciałem aby "mój" dzielnicowy pomyślał, że jestem starym głupkiem. Bo, dopóki co, traktuje mnie serio. Tylko nie wiem co Tomek sobie o mnie pomyśli. Ten rower chyba kosztował z półtora tysiąca złotych.

poniedziałek, 21 września 2009

DZIEŃ ODWIEDZIN

Rano - Tomek. Przyjechał do Krakowa, bo tutaj zamierza zbudować nowe centrum tenisowe. Słyszał, że Kraków to jedyne miasto w Polsce, w którym ubywa kortów do tenisa, zamiast przybywać. Nawet Nadwiślan Kraków, gdzie uderzały pierwsze zielone piłki Magdalena Grzybowska i siostry Radwańskie, rozwiązał sekcję tenisa. Zdaje się, że na miejscu kortów ma stanąć apartamentowiec i podziemne garaże.

Co rusz to widzę, że budują nowe apartamentowce. Mieszkania w nich sprzedają się jak świeże bułeczki (tak w PRL-u mówiono o chętnie kupowanych towarach). Niedługo to każdy Polak będzie mieszkał w apartamentowcu.

- Ojciec, jak zbuduję korty, zostaniesz dyrektorem tego obiektu - powiedział Tomek. - Ktoś zaufany musi mi pilnować interesu.
- Czemu nie - odrzekłem. - Powiedz tylko, kiedy, i stawię się do pracy.
- Z tego, co dowiedziałem się o krakowskich urzędach, to cztery lata zajmie mi załatwianie zgody na wybudowanie kortów. Plus rok ich budowy.
- Za pięć lat to może będziesz mnie odwiedzał na cmentarzu.
- To trzymaj się, staruszku. Biegaj, jeździj na rowerze, ćwicz na siłowni, patrz na młode dziewuchy- Tomek był najwyraźniej w dobrym nastroju. - Adrenalina przedłuża życie. Chcesz, kupię ci rower.
- Dobra, kup - machnąłem ręką, żeby się odczepił ze swoimi radami.

Po chwili przyszedł Marcjan. Marcjan jest programistą komputerowym. Tomek załatwił mu w Warszawie kilka dobrych zleceń. Polubili się. Cieszy mnie to. Ciekawe, co sobie mówią o mnie, kiedy są z dala ode mnie?

W południe przyszła dziewczyna do pomocy w domu. To drugie jej odwiedziny. Wbrew obietnicom pań z PCK nie jest studentką. Ma około 35 lat i wygląda na kobietę "po przejściach". Gdy zaproponowałem jej lampkę wina, ochoczo zgodziła się i wypiła całą butelkę wina. Opowiadała o swoich dzieciach, ma ich troje, i o mężu, którego co miesiąc odwiedza w więzieniu. Minęły dwie godziny i znowu nie zdążyła umyć garów i wynieść butelek po winach. Ale pogadaliśmy sobie, nie narzekam.

Czwarta po południu - kominiarze z życzeniami świątecznymi, pijani. Tak mnie zaskoczyła i rozbawiła ich wizyta, że dałem im 10 zł.

Po kominiarzach sąsiadka z pierwszej oficyny, niedawno się wprowadziła do kamienica. Piękna kobieta. Dowiedziała się, że "K. Trzaska. Remonty Domowe" to ja. Chciała wymienić baterię w łazience. Umówiliśmy się, że przyjdę do niej jutro.

Szósta - Maciek. Żebym mu pomógł napisać referat o średniowieczu w Europie. Oczywiście, pomogłem. Dyktowałem, a on pisał.
- Dziadek - cieszył się. - Nigdy w życiu nie napisałem tak prędko referatu. Nawet nie wiedziałem, że jestem taki zdolny i mam taki duży zasób wiadomości.
- Moja krew - powiedziałem mu.

Dziewiąta - znajomy literat z kamienicy przy Krupniczej. Chciał, żebym mu pożyczył na piwo. Jasne, nie ma sprawy. Lubię go i podobają się mi jego książki. Mam dwie jego powieści z dedykacjami.

Dziesiąta - znowu Tomek. Z rowerem!
- Chciałeś rower, to masz - oparł rower o ścianę przedpokoju.
- Tomek, ja tylko tak... - byłem zaskoczony. - Nie wiedziałem, że mówisz to poważnie.
Ale rower mi się spodobał. Górski, w kolorze srebra, amortyzatory na przednim kole, licznik kilometrów i prędkościomierz. Właściwie dlaczego miałbym nie jeździć na rowerze? Dokoła Błoń albo wzdłuż Wisły.
- Za każdym przyjazdem do Krakowa będę sprawdzał ile kilometrów zrobiłeś - rzekł Tomek. -Średnio musi to być piętnaście kilometrów dziennie. Powinienem ci jeszcze kupić kask.
- O nie, na pewno nie założę kasku - powiedziałem stanowczo.
- Tak myślałem i nie kupiłem.
Tomek wyglądał na zadowolonego z tego, że sprawił mi prezent. Obaj byliśmy zadowoleni.
Coś się zmienia, pomyślałem, przypominając sobie, że i Katarzyna chce mi zafundować miesięczny pobyt w jakimś ciepłym kraju.
Dobrze byłoby przed śmiercią pogodzić się z dziećmi.

piątek, 18 września 2009

ŹLE ULOKOWANE UCZUCIA MAŁKOWSKIEJ

Rano obudził mnie domofon. Patrzę na zegarek: siódma. O tej porze nawet śmieciarze po kubły nie przyjeżdżają. Pomyślałem, że ktoś pomylił przyciski domofonu i nie wstaję z łóżka. Ale znowu sygnał domofonu.
- Słucham.
- Otwieraj, Karol.
Głos Ilony Małkowskiej. No tak, znowu chce zostawić u mnie jamnika. Raz biedne psisko siedziało u mnie cały dzień i narobiło smrodu. Później Małkowska miała pretensje, że nie przyszło mi do głowy aby pójść na spacer z Foksi. Do głowy mi to przyszło, ale gdy sobie wyobraziłem mnie, 182 cm wzrostu, z jamnikiem miniaturką na złotej (chodzi o kolor) smyczy, wolałem się nie wystawiać na pośmiewisko.
Ale do mieszkania Ilona weszła bez psa.
- Co się stało? - zapytałem.
Myślałem, że w odpowiedzi usłyszę o strasznej burzy gradowej w Skawinie (grad będzie wielkości piłek futbolowych), albo o katastrofie lotniczej nad jej wiejskim domem (oderwana od samolotu kabina z pilotami wpadła do ogrodu), albo o napadzie na dom (bandytami byli znani aktorzy Teatru Wielkiego), albo że Foksi zatrzasnęła się w zamrażarce i spędziła tam całą noc, a mimo to żyje, tylko trudno nawiązać z nią kontakt. Ilonie nie przydarzały się rzeczy zwykłe, banalne, jak innym śmiertelnikom. Dlatego byłem zaskoczony, gdy usłyszałem wypowiedziane obolałym głosem oświadczenie:
- Karol, zakochałam się.
No nie, pomyślałem rozczarowany, takie uczucia przydarzają się prawie wszystkim kobietom, bez względu na wiek, urodę i pochodzenie. Ale żeby komuś tak wyjątkowemu jak Małkowska? Poza tym cztery razy wychodziła za mąż i tyle samo razy rozwodziła się. W międzyczasie miała paru narzeczonych, między innymi księdza katechetę (dopiero w trakcie narzeczeństwa z nim dowiedziała się, że to kapłan). Zdziwiłem się że coś takiego, jak zakochanie się, Ilona traktuje poważnie.
- Zakochałam się w kimś nieodpowiednim - dodała.
- Jesteś wolna i dorosła - powiedziałem - masz prawo zakochać się w kim chcesz.
- Ale ja się zakochałam w mężu mojej najlepszej przyjaciółki. Razem studiowałyśmy i do dzisiaj przynajmniej raz w tygodniu się spotykamy. Przez te wszystkie lata ani raz nie pokłóciłyśmy się.
- To rzeczywiście problem - przyznałem.
- W dodatku ona jest jak święta. Co miesiąc wysyła pięćdziesiąt złotych na wykształcenie swojego syna, Murzynka, który mieszka w Afryce, w Rwandzie czy gdzieś tam.
- Święta i ma dziecko z Murzynem? - nie rozumiałem.
- Nie. To taki przybrany syn. Pieniądze wysyła zakonnicom, misjonarkom, które się opiekują dziećmi w Afryce.
- Aha.
- Ona jest z tych, co to każdemu żebrakowi dają złotówkę, obojętnie nie przejdą obok leżącego na ulicy, choćby ten miał pod głową butelkę z niedopitym winem i śmierdział na pięć metrów.
- Jak ona taka dobra, to może podzieli się z tobą swoim mężem - zażartowałem.
- Zwariowałeś! Ona go kocha bardziej niż ja swoją Foksi. Poza tym ja nie chciałabym dzielić się nim z kimkolwiek.
- To musi być jakiś wyjątkowy chłop, skoro dwie taakie kobiety pragną go mieć.
- Gdzie tam, to zero - ze złością prychnęła Małkowska. - Tylko śpi, pije, gra w kasynie, i podejrzewam, że to nie wszystko.
- W takim razie musi być bardzo przystojny - do takiego doszedłem wniosku, bo jak inaczej to wytłumaczyć. - I młody - dodałem, uświadomiwszy sobie, że i ja nienormalnie reaguję na młode kobiety.
Niektórzy mężczyźni zakochują się w prostytutkach.
- Ani jedno, ani drugie - odrzekła. - Facet po pięćdziesiątce, łysy, siwy, w okularach ze szkłami grubymi na centymetr, że ledwie oczy mu widać. Do tego po domu chodzi w kalesonach, wyobrażasz sobie?
- Jak znam i widzę ciebie - spojrzałem na ciuchy Małkowskiej, wszystkie z najlepszych, markowych sklepów - to nie wyobrażam sobie, żebyś się mogła zakochać w tego rodzaju mężczyźnie.
- Właśnie, Karol, ja też sobie czegoś takiego nie wyobrażałam - rozpaczała Ilona, nie zauważając, że już z pięć minut miesza długopisem herbatę.
- Pozostaje tylko jedno, jest bardzo bogaty - wydawało się mi, że trafiłem, bo dużo pieniędzy na koncie czyni atrakcyjnym nawet utykającego garbusa.
- Akurat. Nigdy nie ma ani grosza. Wykorzystuje materialnie moją przyjaciółkę. Ona utrzymuje dom, płaci wszystkie rachunki, a on jeszcze naciąga ją na papierosy, gazety i w dodatku bezczelnie domaga się, kiedy ma kaca, żeby mu kupić piwo.
To jakiś niezwykły gość, pomyślałem. I nie mogłem nie zapytać:
- To kim on jest, co w ogóle robi?
- Nic nie robi, poza tym, co mówiłam. Najwyżej czasami, raz na parę lat, napisze jakąś książkę.
No to już wiedziałem, zdawało mi się.
- Ilona, pozostaje tylko jedno wytłumaczenie - powiedziałem. - Zakochałaś się nie w nim, tylko w jego książkach. Inaczej nie da się tego wyjaśnić.
- Nie, Karol. Nie przeczytałam ani jednej jego powieści. Nie wierzę, aby on potrafił napisać coś dobrego. Prawdziwi pisarze nie zachowują się i nie żyją tak, jak on. Raz, gdy byłam u przyjaciółki, on wrócił do domu pijany jak bydlę i porzygał się w przedpokoju.
- I to cię nie odstręczyło od niego?
Ilona chwilę milczała, po czym rzekła:
- Sama, zamiast jego żony a mojej przyjaciółki, zebrałam w szmatę te rzygowiny. Później u siebie w domu, a kąpałam się wtedy, gdy sobie uświadomiłam co zrobiłam, i przypomniał się mi widok i smród jego rzygowin, sama zwymiotowałam do wody w wannie. Myślałam, że zwariuję, ale pocieszałam się, że już mi przeszła ochota na niego, bo jak nie patrzyć bez odrazy na takiego faceta.
- No i co? - zaczęło mnie to coraz bardziej zaciekawiać.
- Następnego dnia, w południe, pojechałam do Krakowa na zakupy, i zaraz znalazłam się u mojej przyjaciółki. Pomyślałam, że ona jest tak wściekła na niego, za to co wczoraj zrobił, że mu nawet herbaty nie poda. Po drodze kupiłam butelkę piwa i ukradkiem, żeby przyjaciółka nie widziała, wsunęłam mu pod poduszkę. On szepnął: jesteś kochana. Wówczas mało co, a weszłabym do niego pod kołdrę.
- Ilonko, ty chyba zwariowałaś - powiedziałem, bo to rzeczywiście wyglądało mi na chorobę.
- Karol, dłużej nie wytrzymam - Małkowska zaczęła płakać. - Dłużej nie wytrzymam. Albo ja, albo ona. W końcu do tego doszło.
- To znaczy, w końcu pokłóciłyście się? - zapytałem, bo wydawało się mi logiczne, że wcześniej czy później musiało dojść do konfrontacji.
- Tak pewnie byłoby najlepiej. Powinna mi zakazać wstępu do domu, lecz ona nie jest do tego zdolna. Nawet nie wiem, czy w ogóle zauważa, co się ze mną dzieje.
- A on?
- On ma wszystko w dupie. Za wyjątkiem, oczywiście, wódki i ruletki, bo pić i grać uwielbia. Kiedyś ukradkiem weszłam za nim do kasyna w hotelu Cracovia. Gdyby tak ode mnie nie odrywał wzroku, jak nie odrywał od tej głupiej kulki...
- Ilona, musisz iść do psychologa - powiedziałem stanowczo. - To jest jakieś chorobliwe zauroczenie.
- Boję się, Karol - Małkowskiej nie przestawały lecieć łzy.
- Wizyta u psychologa nie boli, przynajmniej w sensie fizycznym. Chcesz, zaprowadzę cię - zaproponowałem.
- Nie psychologa się boję. Przedwczoraj byłam z przyjaciółką w Tatrach. Lubimy chodzić po górach, a on nigdy z nami nie pojedzie. W drodze nad Czarny Staw miałam ochotę zepchnąć ją ze ścieżki. Ledwie się powstrzymałam. Tego się boję.
- Tym bardziej musisz pójść do psychologa - nalegałem.
- Tak, pójdę.
- Znam jednego. Mówią, że jest dobry. Uczyłem w liceum jego syna. Chcesz, to teraz zadzwonię i umówię cię na wizytę. Nie ma co zwlekać, skoro takie myśli cię nawiedzają.
- Nie dzisiaj, Karol. Już zadzwoniłam do przyjaciółki, że jestem w drodze do niej.
- To zadzwoń, że nie przyjdziesz. Nie przeciągaj struny - ostrzegłem, ale bez wiary, że Małkowska mnie posłucha.
- Nie mogę. Ona czeka na mnie.
- Myślisz o niej, czy o nim?
- Karol, nie dręcz mnie.
- A możesz mi powiedzieć, jak ten pisarz się nazywa? Może czytałem jego książki.
- Nie. I nie bądź wścibski - Ilona rozzłościła się i wstała od stołu, nie wypiwszy nawet łyka herbaty.
- To kup temu biedakowi puszkę piwa - też się rozzłościłem.
- A żebyś wiedział, kupię - trzasnęła drzwiami.
Po wyjściu Małkowskiej cały dzień, aż do późnej nocy, słuchałem wiadomości z rozgłośni krakowskich, czy nie będą mówić o zamordowaniu jakiejś kobiety. Nie słyszałem.

wtorek, 15 września 2009

TELEFON OD KATARZYNY

Nieoczekiwanie zatelefonowała Katarzyna. Zazwyczaj to pisała e-mailem, zdawkowo, że była tu, tam, pytała jak zdrowie mamy, czy czegoś nie potrzebuję. A dzisiaj telefon.
- Ojciec - zaczęła stanowczo - postanowiłam zafundować ci miesięczną wycieczkę do dowolnego, wybranego przez ciebie miejsca.
- Wiesz, że nie lubię się przemieszczać - powiedziałem.
- Nigdy nie byłeś gdzieś, gdzie jest całkiem inaczej niż w Polsce. Nigdy nie podróżowałeś, więc tak naprawdę to nie wiesz, czy lubisz się przemieszczać, czy nie lubisz. Żeby powiedzieć, że się czegoś nie lubi, trzeba to coś poznać. - Katarzyna potrafiła logicznie myśleć.
Fakt. Nie podróżowałem, bo my, wychowani i żyjący w PRL-u, nie podróżowaliśmy. Byłem w NRD i na Węgrzech, w Budapeszcie, ale to nie była żadna zagranica. Kraje Układu Warszawskiego niezbyt się różniły od siebie, za wyjątkiem ZSRR. Wszędzie było szaro, biednie, brudno i beznadziejnie. A w Rosji to już czarna rozpacz, tak źle, że dla Rosjan to my, Węgry, Polska, byliśmy bogatym i wolnym Zachodem, jak dla nas były RFN, Francja, Austria.

Od dwudziestu lat, odkąd przekraczanie przez Polaków europejskich granic stało się możliwe bez błagania o paszport i wizy, moje pokolenie zostało wyłączone z przyjemności jeżdżenia do innych państw. Nie nauczyliśmy się angielskiego, nie mieliśmy pieniędzy i nie byliśmy na tyle młodzi, żeby jeździć do Anglii czy Włoch na zarobek.
Teraz, gdy czasami myślę o podróżach, to chciałbym odbywać je w super wygodnych warunkach, samolot, dobre hotele, ciepłe kraje, gotówka w kieszeni. Lecz to jest niemożliwe. Poza tym to już nie są prawdziwe podróże. Do Ameryki osiem, dziesięć godzin, do Afryki trzy, cztery godziny. A tam, na miejscu, wszędzie podobne do siebie hotele, takie samo jedzenie i jakby jedni i ci sami ludzie. Przecież w egipskich kurortach nie poznam Egipcjan, w Meksyku nie wypiję piwa z Meksykaninem z małego miasteczka. Tubylcy są jakby drutem kolczastym odgrodzeni od turystów.
Dwutygodniowa podróż statkiem, później wyprawa piechotą, pirogą, ostatecznie autem terenowym, w jakieś trudno dostępne miejsce, to rozumiem. Ale kto się teraz tak przemieszcza? Jeśli ktoś ma pieniądze i pragnie zobaczyć coś odleglejszego i mniej banalnego od tego, co proponują biura turystyczne, proszę bardzo, jest do wynajęcia awionetka i śmigłowiec.

Prawdziwe podróże już się skończyły. Wszystko zostało odkryte, zadeptane i zaśmiecone, nawet niedostępne do niedawna Himalaje. Niedawno zorganizowano akcję oczyszczania tych gór z butelek po wodzie mineralnej, z puszek po coca coli, z toreb foliowych, z tego wszystkiego, czego natura nie jest w stanie przetrawić. Zebrano wiele ton śmieci. Z najbardziej znanych i najpiękniejszych plaż codziennie o świcie ekipy śmieciarzy sprzątają po wczorajszych plażowiczach. Nie ma już dziewiczych miejsc.
Ludziom z pokolenia po mnie mało co zostało do odkrycia. Ot, gdzieś tam, jakiś jeszcze nie splądrowany grobowiec, czy jaskinia z kośćmi naszego przodka, który, okazało się, już posługiwał się kołem, a nie, jak dotąd naukowcy uważali, że koło to wynalazek Forda.
Trochę mi żal obecnych młodych. Pod względem odkryć najbliższe lata będą jałowe. Dopiero ich wnuki będą eksplorować kosmos i ludzki mózg. W jednym i drugim są niesamowite miejsca do odkrycia. Aż ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę, że odkryjemy w kosmosie inną cywilizację, a w nas samych, na przykład, możliwość przemieszczania się w czasie.

Wracam do propozycji Katarzyny.
- Gdzie, uważasz, powinienem pojechać? - zapytałem.
- Ojciec, gdziekolwiek. Przecież nigdzie nie byłeś - rzekła ze złością. - Nie chciałbyś, dajmy na to, zobaczyć Paryża?
- Kasiu, znam Paryż. Luwr, Wieża Eiffla, katedra Notre Dame, Łuk Triumfalny.
- Co innego znać z książek i fotografii, a co innego zobaczyć na własne oczy - denerwowała się Katarzyna.
- Kiedy na fotografiach wszystko jest ładniejsze - stwierdziłem. - Po co mi oglądać brzydsze oryginały?
- Dobrze, dobrze. Wszystko wiesz, wszystko znasz. Jak dawniej - Katarzyna nawiązała do naszych rozmów, a raczej kłótni, w Polsce. - To poleć na jakąś tropikalną wyspę - zaproponowała. - Będziesz się przez miesiąc wylegiwał pod palmą, służba cię będzie obsługiwać. To chyba lubisz?
- Ja się tutaj, w Krakowie, wyleguję do woli.
- Wiesz co, ojciec, ja do ciebie z sercem, mimo wszystko, a ty cały czas jakbyś mi łaskę robił.
Coś jakby trzask odkładanej słuchawki, tak mi to w uszach zabrzmiało. Głupio mi się zrobiło. Bo rzeczywiście, Katarzyna chce coś miłego sprawić dla mnie, a ja tak jak ona właśnie powiedziała. Postanowiłem natychmiast do niej zatelefonować i przeprosić, ale nim to zrobiłem, Katarzyna znowu zadzwoniła.
- Coś nam przerwało - skłamała. - Wiesz co, staruszku, przemyśl, co ci powiedziałam, wybierz sobie jakieś miejsce na miesiąc pobytu. Ja wszystko za ciebie załatwie, ty tylko wsiądziesz do samolotu. Odezwę się za tydzień. Zgoda?
- Zgoda.
Dlaczego nie zaproponowała, żebym przyleciał do niej, do Chicago? Albo dlaczego ona nie chce się wybrać ze mną na rajską wyspę?
Oto odpowiedź: znamy się. Z Chicago wróciłbym po tygodniu, a rajska wyspa szybko przemieniłaby się w piekielną wyspę.

niedziela, 13 września 2009

ZŁODZIEJKI I PANIE Z PCK

Przyszły dwie panie z PCK. W pierwszej chwili pomyślałem, że to znowu złodziejki. Raz zostałem perfidnie okradziony. Też przyszły dwie kobiety, ale o wiele młodsze i ładniejsze niż te z PCK. Przedstawiły się, że są z "pomocy społecznej" i powiedziały, że każdemu emerytowi w dzielnicy dają sto złotych bezwrotnego zasiłku.
- Rząd wydał takie rozporządzenie - dodały. - Na pewno pan o tym słyszał.
Radośnie się uśmiechały, cieszyły, jakby to one były emerytkami, którym nagle stówka spadła z nieba. Jedna z nich, młodsza, ładniejsza i w krótszej minispódnicy, trzymała w ręku banknot dwustuzłotowy. I ten banknot wypadł jej z dłoni. Schyliła się, aby go podnieść z podłogi przedpokoju, i tak rozdziawiła uda, że miałem do wglądu jej półprzeźroczyste majtki. Zamgliło mnie, w tym momencie gotów byłem uwierzyć, że rząd daje wszystkim emerytom po pięćset złotych.
- Tak, oczywiście, słyszałem. Proszę wejść - zaprosiłem je do pokoju i pokazałem na kanapę, żeby usiadły.
Gdy usiadły na kanapie, to też tak, że widziałem dwie pary ud i przody majtek. Jedne majtki czerwone, drugie białe. Teraz się zastanawiam, czy, oprócz działania na zmysły, nie było to także oddziaływanie na uczucia patriotyczne.
- Zrobić herbatę, kawę? - zapytałem.
- Dziękujemy, nie mamy czasu. Jeszcze dzisiaj musimy odwiedzić dwudziestu emerytów. Proszę nam tylko pokwitować odbiór stu złotych - podsunęły mi kartkę z jakąś pieczątką. - No i musi nam pan wydać sto złotych - położyły na stole banknot dwustuzłotowy.
- Oczywiście.
Pokwitowałem, po czym otworzyłem szufladę komody, wyjąłem z niej sto złotych i z jedną z kobiet wymieniliśmy sie banknotami. Ona mi dała dwieście złotych, ja jej sto. Wówczas odezwała się druga:
- A wie pan, ja bym się jednak napiła herbaty, jeśli nie sprawi to panu kłopotu.
- Żaden kłopot.
Poszedłem do kuchni, ucieszony, że będę mógł sobie dłużej pooglądać młode, gładkie udka, majteczki, a może i coś więcej będzie prześwitywać przez majteczki?
Zboczony staruch! A co jest gorsze od zboczonego starucha? Głupi staruch.
Woda w czajniku jeszcze się nie zaczęła gotować, gdy z pokoju wyszły kobiety i oznajmiły, że już nie zdążą wypić herbaty.
- Rozumie pan, inni emeryci na nas czekają. Życzymy przyjemnego dnia. Do widzenia panu - szybko wyszły.
Szybko, za szybko wyszły. Jakby się mnie przestraszyły, a nie dałem im do tego żadnego powodu. To mnie zaniepokoiło. Intuicja mi podpowiadała, że coś tu nie jest tak, jak powinno być. Ale co? W pokoju na stole leżał banknot dwustuzłotowy, więc pod tym względem wszystko w porządku. Tak tylko, dla formalności, otworzyłem szufladę komody, gdzie trzymałem pieniądze. Nie było ich. Stałem się biedniejszy o 700 złotych. W pierwszym odruchu zamierzałem zatelefonować na policję i zgłosić kradzież, ale wyobrażając sobie co o mnie pomyślą policjanci, gdy im opowiem jak dałem się podejść, zrezygnowałem. Dzielnicowy uważa, że jestem inteligentnym facetem. Niech dalej ma dobre mniemanie o mnie. Szkoda mi tylko było innych emerytów, którzy "czekali" na dwie ładne kobiety z rządową "pomocą społeczną".

Panie z PCK pokazały mi legitymację. Miały przy tym poważne i ważne miny.
- Otrzymałyśmy zgłoszenie, że jest pan samotną osobą, która potrzebuje pomocy.
Na wszelki wypadek zapytałem:
- Chcecie mi panie zaofiarować jakieś pieniądze?
- Nie. PCK nie daje pieniędzy - odrzekły. - Możemy pana wspomóc ubraniami, produktami do jedzenia, lub raz czy dwa razy w tygodniu przysyłać do pana studentkę, żeby posprzątała mieszkanie, zrobiła zakupy, wyszła z panem na spacer.
- Chodzę o własnych siłach, nie trzeba mnie podtrzymywać - powiedziałem z gniewem.
- No ale naczyń do mycia trochę się panu uzbierało - kobieta omiotła spojrzeniem zlewozmywak, gdzie rzeczywiście piętrzył się stos garnków i talerzy.
- Butelek także - dodała druga z wyrzutem.
- Lubię czerwone wino - starałem się uśmiechnąć. - Poza tym jest zdrowe.
- Odwiedza ktoś pana?
- Tak.
- Tym bardziej powinien pan dbać o porządek, przynajmniej nie trzymać na widoku pustych butelek po winie - skarciły mnie.
- Ma pani na myśli, że powinny to być pełne butelki?
Kobiety wreszcie uśmiechnęły się.
Tak żeśmy sobie gadali, trochę przekomarzając się, aż wreszcie przekonały mnie, że będzie dobrze, jeśli raz w tygodniu będzie przychodzić do mnie studentka, na dwie, trzy godziny.
- Pomoże panu utrzymać porządek. Pogadacie sobie.
Właściwie to czemu nie, pomyślałem i od razu brudne myśli zaczęły mi przychodzić do głowy. Nigdy się z tego nie wyleczę. Wybacz, Marylko.

Studentka ma przyjść pojutrze.

środa, 9 września 2009

WYKRYWACZ GRZECHÓW

Dzisiaj odezwało się echo z pikniku w Tyńcu, gdzie bawiłem u znajomych i gdzie młodzi wzięli mnie za matuzalema. Przypomnę dwudziestoparoletnim szczeniaczkom (piszę "przypomnę" przez kurtuazję, bo pewnie dopiero w tej chwili się dowiedzą), że prawdziwy, znany z księgi Genesis patriarcha Matuzalem, żył 969 lat, a w 195. roku życia został ojcem Lamecha. Młodzi dziwili się, że mają obok siebie faceta, który żył, gdy żył jeszcze Stalin, Mao Ce-Tung, kiedy Indie były jeszcze angielską kolonią, a na Mont Everest-cie nie stanęła ludzka stopa. Dziwili się, ale ostatecznie uwierzyli, że wtedy żyłem, po przeliczeniu lat i porównaniu na komputerowym kalkulatorze. Natomiast wątpili, gdy powiedziałem, że widziałem cesarza Franciszka Józefa I na balu w Sukiennicach krakowskich w 1880 roku. Niedowiarki!

To dygresja, bo echo z pikniku dotyczyło zupełnie czego innego. Gospodarz domku letniego w Tyńcu, Stasinek, z wyrzutem powiedział mi przez telefon, że jego posunięta w latach ciotka przestała chodzić na msze do kościoła Benedyktynów, i że, bo to tutaj najważniejsze, przestała chodzić na msze przeze mnie.
- Przeze mnie? - byłem zdumiony.
Nie znajdowałem związku pomiędzy mną a uczestnictwem lub nie uczestnictwem ciotki Stasinka w nabożeństwach religijnych.
- A tak, Karol. Przez ciebie - potwierdził Stasinek. - Powiedziałeś ciotce, że Benedyktyni przesadzają z przystosowywaniem się do reguł życia kapitalistycznego, bo nie dość, że w budynkach klasztornych otworzyli restaurację i hotel, to na dodatek w bramie kościoła umieścili psychoelektroniczny wykrywacz grzechów.
- Tak powiedziałem? - zdumiałem sie jeszcze bardziej (czerwone wino!).
- Mówiłeś, że sam padłeś ofiarą tego wynalazku. Wchodziłeś do kościoła, a tu głośne "pii, pii, pii" i jednocześnie obok otworzyła się furtka, która prowadziła wprost do konfesjonału.
- To trzeba było wytłumaczyć ciotce, że jeśli nawet tam jest wykrywacz grzechów, to jej to nie dotyczy, bo ten wykrywacz wykrywa tylko grzeszników. Przecież ona cały wieczór przesuwała paciorki różańca i mruczała zdrowaśki.
- Ona się boi, że ten automat się zepsuje i zacznie na nią piszczeć i co ludzie, a zwłaszcza jej ukochany ojciec Leon, sobie pomyślą. Chce natychmiast wracać do domu. Aleś, Karol, narobił.
- Zaraz, zaraz, mój drogi. - Coś mi się przypomniało. - Przecież narzekałeś, że ciotka siedzi u ciebie już cały miesiąc i odstrasza znajomych. Powinieneś mi podziękować, a nie mieć pretensje.
- Niby tak, ale ona... Pamiętasz, co ci mówiłem?
- O testamencie ciotki?
- Właśnie. Nie chciałbym aby odjeżdżała ze złymi wspomnieniami z pobytu u nas.
- To weź ją do kościoła i przy niej przejdź przez drzwi kilka razy tam i z powrotem. Sama się przekona, że nic nie piszczy, a na pewno nie myśli o tobie, że jesteś świętym.
- Wręcz przeciwnie.
- Wtedy będzie mieć pewność, że nie ma tam żadnego wykrywacza grzechów.
- Ale jesteś przekonany na sto procent, że nie ma? Bo ci Benedyktyni rzeczywiście zrobili sie bardzo nowocześni. Słyszałem, że mają w klasztorze pracownię komputerową, siłownię, basen, takie rzeczy.

Co miałem na to odpowiedzieć? Przysięgać na Boga, że nie mają? A jakby sie okazało, że jednak mają? Wyszedłbym na krzywoprzysiężcę. Więc powiedziałem mu po prostu:
- Stasinek, nie bądź głupi.

niedziela, 6 września 2009

CZARNO WIDZĘ

Dopadła mnie chandra. Leżę, czytam, słucham i oglądam wiadomości tv na różnych stacjach, piję czerwone wino, usypiam, jem, leżę, słucham i oglądam, piję czytam, usypiam... Tak od kilku dni.

Doktor Wacek powiedział przez telefon, że Marylka znowu odeszła w swój świat i w najbliższym czasie nie mam po co przyjeżdżać do Kobierzyna. Pocieszeniem dla mnie jest to, że (według doktora Wacka) świat Marylki jest coraz mniej okrutny, ma coraz mniej związków ze współczesnymi realiami, a więcej w nim baśni z już nie czytanych książek dla dzieci. Rycerze, księżniczki, złe i dobre czarownice.

W mojej najbliższej rodzinie (Tomek, Katarzyna, Marcjan, wnukowie) wszyscy żyją w osobnych i raczej osamotnionych światach. Kiedyś myślałem, że będzie inaczej, że utworzymy wielopokoleniową rodzinę i jakoś tam, ale bardziej lepiej niż gorzej, będziemy razem funkcjonować. Nie wyszło. Czasami widuję takie rodziny, w których, tak mi się przynajmniej wydaje, jest coś więcej niż tylko związek krwi. Sama wspólnota krwi nie tworzy przecież żadnego związku. Nie chodzi mi o to, żeby było idealnie, miłość i oddanie od rana do wieczora, gładkie i ciepłe słówka, obiadki przy jednym stole itp., tylko abym wiedział, że po kilku dniach niewidzenia się, ktoś przestraszył się, czy mi się coś złego nie przytrafiło i przyszedł mnie odwiedzić. Tak, jak jest teraz, to mogę zdechnąć i dopiero smród rozkładającego się ciała zmusi kogoś, aby się zainteresować co się dzieje za zamkniętymi drzwiami Karola Trzaski. Wcześniej, gdy żyła Stykowa, mogłem liczyć, że ona przynajmniej zainteresuje się... Teraz mi jej brakuje, a myślałem, głupi, że jej nie lubię.

To nie starość jest straszna, jak ktoś mógłby sobie pomyśleć. Niedobrze może być i w młodości, i w średnim wieku, kiedykolwiek. Samotność jest straszna.
Pamiętam taką historię (zdaje się, że z jednej z książek Bukowskiego, amerykańskiego pisarza polskiego pochodzenia), kiedy to bohater opowieści słyszy przez ścianę mieszkania, jak przez wiele dni sąsiad psychicznie maltretuje swoją żonę i bije ją. Którejś nocy bohater nie wytrzymuje i zabija sąsiada. I to było najgorsze co mógł zrobić dla tamtej kobiety, bo ona wolała być bita, poniewierana, poniżana, niż pozostać sama.

Czekam na przylot z Ameryki Jasia Cz. Napisał mi przez internet, że przylatuje do Polski aby umrzeć. Jest w moim mniej więcej wieku. Jak go znam, jego umieranie będzie bardzo pomysłowe. To rozrywkowy gość. Dwa lata temu, gdy był w Polsce, obaj mało nie umarliśmy od nadmiaru rozrywek, a wtedy jeszcze nie miał w planie umierania.
Jasio Cz. ma raka płuc, z przerzutami. Poza tym nic mu nie dolega.