poniedziałek, 28 grudnia 2009

BYŁBYM LUBIANYM PREZYDENTEM

Napotkałem kilkakrotnie prezydenta Kaczyńskiego. W telewizji, żeby nie było wątpliwości. I zastanawiałem się, dlaczego on nie potrafi sprawić, aby być przez więcej Polaków lubiany niż nie lubiany. Zewnętrznie ma do tego propozycje. Wygląda jak zaspany, trochę nierozgarnięty misiaczek, który nie wie, co się tak naprawdę wokół dzieje. Takich misiaczków ludzie przecież lubią. Prezydent ma żonę, która z wyglądu nie jest gwiazdą ani nie stara się uchodzić za gwiazdę. Powiedzenie "Pierwsza Dama R.P." do niej nie pasuje. Prezydentowa zachowuje się i mówi bez żadnego napuszenia, nie jest nabzdyczona mniemaniem o swej wyjątkowości. Jest wykształcona, lecz to się nie rzuca w oczy. Może również uchodzić za niezbyt wykształconą. Nie jest piękna, ale miła, ma przyjemny ton głosu. Z prezydentową mogłoby się utożsamiać tysiące Polek i sympatia do niej przekładać na sympatię dla prezydenta, ale się nie przekłada. Prezydent ma córkę, która, jak słyszałem, rozwiodła się i ponownie wyszła za mąż za gościa o poglądach lewicowych, raczej odbiegających od poglądów jej ojca. My też mamy problemy z naszymi dziećmi, więc i w tym przypadku prezydent powinien być nam bliski.
Sztab doradców prezydenta powinien uwypuklić te właściwości i kłopoty rodziny Kaczyńskich, które na pierwszy rzut oka wydają się mało ważne, czy nawet w opinii sztabowców uwłaczające osobie na fotelu prezydenta. Usiłują wykreować Lecha Kaczyńskiego na nieskazitelnego i wybitnego męża stanu. Mężem stanu się jest, jeśli jest. Wtedy żadnego kreowania nie potrzeba i mniejsze ma znaczenie to, jak taki mąż wygląda, czy jest lubiany czy nie. Tylko że aby zająć pierwsze miejsce w wyborach nie wystarczy być mężem stanu. Balcerowicz na przykład, choć wybitny finansista, nie zostałby wybrany na prezydenta, bo prywatnie, tak raczej z widzenia, nie jest przez ogół lubiany. Lech Kaczyński co prawda wygrał wybory, wygrał z Donaldem Tuskiem, bo gdzieś w podświadomości Polacy widzieli Kaczyńskiego (jeszcze go nie znali) jako właśnie takiego dającego się polubić misiaczka-swojaka, który ponadto obiecywał, że szybko będzie o wiele lepiej niż było, że zapanuje prawo i sprawiedliwość. Zapanowało Prawo i Sprawiedliwość, lecz nie to, co owe słowa znaczą.

Gdybym ja, w swoim czasie, został prezydentem R.P., postarałbym się, żeby być lubianym przez większość. Wykorzystałbym swoje walory, czyli wybitną, co tu ukrywać, inteligencję, rzucającą się w oczy, też nie ukrywam, dobrą prezencję: szczupły, wysoki, jasne włosy, niebieskie oczy, jednym słowem przystojny. Przecież Polacy zasługują na przystojnego prezydenta, który na salonach Brukseli czy Paryża będzie śmiało patrzył w oko kamery i rozdawał kobietom więcej autografów niż Sarkozy i Berlusconi razem wzięci. Jeszcze jedno ważne na moim, pardon, ważne na stanowisku prezydenta: mam poczucie humoru i nie obrażam się, kiedy ktoś ze mnie żartuje. Chyba że są to niestosowne żarty, w których ktoś, dajmy na to, powiedziałby, że wyglądam jak Winston Churchill, brytyjski mąż stanu (Nagroda Nobla w dziedzinie literatury(!) w 1953 r.). Z Churchillem łączyłoby nas tylko to, że obaj lubimy palić cygara, bo prezydenta Polski byłoby stać na cygara. Potrafię się ubrać odpowiednio do sytuacji. Otaczałbym się pięknymi kobietami i przystojnymi mężczyznami, zaspokajając w ten sposób potrzeby wizyjne i Polaków i Polek. Brzydkich ministrów upychałbym gdzieś na koniec, poza zasięg kamer telewizyjnych, albo, lepiej, w ogóle takich nie przyjmował do pracy w Kancelarii Prezydenta. Głaskałbym dzieci po głowach, dziewczynki brał na kolana, wyprowadzał na spacery dwa pudelki prosto od fryzjera, sadziłbym drzewa, przecinał wstęgi na zbudowanych autostradach, odwiedzał domy dziecka, przytułki dla ubogich i (tak, tak, bo nie jestem obłudnikiem) kasyna gier hazardowych, tam też pracują i bywają normalni ludzie, moi wyborcy. Czasami zbliżyłbym się do granic ekstrawagancji i dał się sfilmować jak wychodzę z toalety z niezapiętym rozporkiem, przez który wydostaje się rąbek koszuli. Naród zrozumiałby, że ich zapracowany prezydent ma prawo do chwili roztargnienia, to takie ludzkie.

Patrząc z zewnątrz na prezydenta Trzaskę, niewiele można by mu było zarzucić. Jeśli do tego dodać chorą, leczącą się w Kobierzynie żonę, którą prezydent regularnie odwiedza od lat, nim jeszcze zamieszkał w pałacu prezydenckim, co potwierdzą lekarze i pielęgniarki, prezydent byłby po prostu wielbiony.

Naprawdę, bycie prezydentem R.P. to niebywała okazja aby dać się polubić milionom Polaków. Oprócz tego, jak się wygląda, zachowuje, prezydent ma wiele instrumentów związanych ze swoim stanowiskiem, żeby przywiązać Polaków do siebie. Jako że z urzędu za nic nie odpowiada, bo nie ma żadnej realnej władzy, za wyjątkiem prawa wetowania uchwał sejmowych, proponowałbym najlepsze rozwiązania trudnych problemów. Wszystko jednak w granicach zdrowego rozsądku rozumnego obywatela.
A więc podwyższenie minimalnego wynagrodzenia za pracę do 2000 zł miesięcznie i mniejsze zróżnicowanie dochodów, tak, żeby nie było iż jeden zarabia 800 zł, a drugi 50.000 lub więcej miesięcznie. Jeżeli ktoś w ramach ubezpieczenia lekarskiego musiałby na wizytę u lekarza specjalisty czekać dłużej niż miesiąc, Fundusz Zdrowia musi zapłacić choremu za prywatną wizytę u lekarza. Wyższe studia bez opłaty. Darmowe przedszkole dla każdego malucha. Rekompensata za poniżające życie dla byłych pracowników PGR-ów, którym kolejne rządy nie zaproponowały nic oprócz dziadowskiej wegetacji z dnia na dzień. 1000 zł dla każdego bezrobotnego, bez względu na to ile miesięcy ostatnio przepracował. Najniższa emerytura w wysokości najniższego wynagrodzenia. I, na koniec, 1550 zł za udział w wyborach prezydenckich (naturalnie dla zwiększenia frekwencji, a nie jako tzw. kiełbasa wyborcza).

Zapisując uchwały, jakie przedłożyłbym Sejmowi do przegłosowania, w pierwszej chwili wydawały się mi one przesadzone, nie do zrealizowania (myślałem, że to będzie śmieszne). Teraz dostrzegam, że wcale nie są to nierealistyczne projekty, a nawet, że te projekty powinny wejść w życie. Wówczas dzisiaj nie jadłbym na śniadanie chleb z masłem i cukrem, a na kolację chleb z masłem i cebulą. Niepotrzebnie okłamałem Marcjana, że mam pełną lodówkę jedzenia, kiedy po Wigilii szykował dla mnie siatkę z mięsiwem i ciastami.
Ale, wracając do mojej prezydentury, to jestem przekonany, że Sejm musiałby zmienić Konstytucję i ustanowić dożywotni etat dla prezydenta Trzaski, bo naród nie chciałby mieć kogo innego za prezydenta.

środa, 23 grudnia 2009

DWA ROZSTANIA

Po raz kolejny nawiedziły mnie dwie panie z PCK.
- Czy to prawda - zapytały - że listopadzie był pan na wycieczce w Egipcie?
- Tak. Córka, która mieszka w Stanach, ufundowała mi ten wyjazd.
- Panie Trzaska, skoro stać pana na wycieczki do Egiptu, to na pewno także stać pana na prywatną pomoc domową. PCK pomaga najbiedniejszym. Pani Marta K. już więcej nie będzie przychodzić do pana.
- Chyba że zapłaci pan jej z własnej kieszeni - powiedziała druga.
- Pani Marty nie było u mnie już od tygodnia - zauważyłem.
- Taak? - zdziwiły się. - Jeszcze nie przekazaliśmy jej, że ma do pana nie przychodzić. Wcześniej chciałyśmy same sprawdzić sprawę, czy to aby nie plotka z tym Egiptem.

Ja nie byłem zdziwiony nieobecnością Marty K. Po wyjściu pań z PCK zadzwoniłem do Marty.
- Pani Marto, dawno pani nie widziałem.
- Córka chora, panie Karolu. Już nie mogę do pana przychodzić.
- Ale proszę mnie jeszcze raz odwiedzić i zwrócić biżuterię mojej żony.
- Jaką biżuterię?
- Ze szkatułki z najniższej szuflady komody.
Przez chwilę milczała, pewnie zastanawiała się jak postąpić, aż podjęła decyzję:
- Dobrze. Ale jeden złoty łańcuszek już sprzedałam w komisie. Musiałam mieć na lekarstwo dla córki.
- Jeżeli będzie brakować tylko jednego łańcuszka...
Już nie chciało mi się gadać iż wiem, że Marta nie ma córki. Było, minęło. Oboje wykorzystywaliśmy siebie. To nie jest zła kobieta, jak mógłby teraz ktoś stwierdzić. Pewnie myślała, że zapomniałem o biżuterii, a skoro zapomniałem, doszła do wniosku, że jest mi niepotrzebna i po co ma się walać w szufladzie.

Rozstanie z Ewą przebiegło zupełnie inaczej. Nie miała poczucia humoru (czego wcześniej nie zauważyłem), albo udając iż nie ma poczucia humoru wykorzystała okazję aby gwałtownie, jednym ruchem, urwać naszą przyjaźń. Być może podczas mojej choroby na grypę przejrzała na oczy: zamiast zadawać się z młodszym mężczyzną, jak przystało na damę w jej wieku, ona się zakochała w staruszku. Ja, na jej miejscu, nie popełniłbym takiego błędu.
Rozmowa nie kleiła się. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to koniec. Chciałem jednak, żeby rozstanie było eleganckie, bez jakichś wypominań, pretensji. Poza tym, jeśli już, niech to będzie rozstanie z uśmiechem, tak, abyśmy później, gdy spotkamy się na ulicy, mogli swobodnie rozmawiać.
Ewa interesowała się parapsychologią, numerologią, tarotem, namiętnie czytała horoskopy. Pomyślałem, że rozśmieszę ją czytając horoskop ze świątecznego specjalnego wydania "Metra", sporządzony przez Stanisława Tyma.
- Ty, Ewa, jesteś spod znaku Barana?
- Tak, a co?
Wziąłem gazetę do ręki.
- Tu mam horoskop opracowany przez jednego z najlepszych polskich psychologów. Jesteś ciekawa, co on napisał o Baranach?
- Oczywiście - ożywiła się. - Przeczytaj.
- Baran to złośliwa małpa i jest ogólnie głupi. Głupi i zarozumiały. Baran dużo czyta, przeważnie gazety, z których nic nie rozumie. Dlatego Baran dzwoni po znajomych, o których wie, że oni rozumieją, co czytają, żeby się od nich dowiedzieć, o czym czytał. Baran jest uparty jak osioł, a w dodatku sam się nie myje i innym też nie da się umyć. Jak Baran posprząta, to robi się jeszcze większy bałagan. Dlatego Baran ma bałagan coraz większy, bo Baran sprząta...
Ewa przerwała mi:
- Więc tak o mnie myślisz!
Wstała i wyszła z mieszkania, nie zamykając drzwi na korytarz. Byłem zaskoczony jej reakcją. Oczekiwałem wybuchu śmiechu, a nie wybuchu gniewu.
Zamknąłem za Ewą drzwi, usiadłem przy stole i przeczytałem mój horoskop, dla Bliźniąt: "Bliźnięta to przede wszystkim zboczeńcy i drobna administracja. Narkotyki u Bliźniąt to rzecz pewna. Poza tym - kazirodztwo: córka z matką do kina, matka z ojcem do łóżka, słowem wszystkie orientacje! Ponad 95 procent Bliźniąt przez całe życie siedzi w więzieniu".

Przeczytałem pozostałe horoskopy Tyma i śmiałem się do rozpuku. Dobrze mi to zrobiło.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

UKOCHANA CÓRKA TATUSIA. KOBIERZYN

Dostałem pismo od administratora kamienicy z wypowiedzeniem użytkowania lokalu na parterze. Nowi współwłaściciele kamienicy postawili na swoim. Teraz będą mieć gdzie trzymać rowery. Mógłbym się odwoływać, odwlekać wypowiedzenie, ale właściwie po co? Już mi niepotrzebna ta kanciapa. To będzie ostateczny koniec firmy "Remonty Domowe. K. Trzaska".Żyłem dzięki niej przez wiele lat, okresami nawet bardzo dobrze. Wszystko jednak ma swój początek i koniec. W moim przypadku już zdecydowanie więcej będzie końców.

Świadomość nieuchronności zupełnego końca w tej fazie istnienia tak naprawdę nie przeraża mnie. Jestem ciekaw co będzie dalej. Przygnębia mnie co innego, że mogę zostawić, i pewnie tak się stanie, nieuporządkowanie w rodzinie. Chodzi mi głównie o Katarzynę, Tomka i wnuków. Pragnąłbym na koniec widzieć, że zmierzają ku lepszemu,że, nim także zbliżą się do końca, będą mieć chwile spokoju, czy nawet szczęścia. No i abyśmy rozstali się pogodzeni.

Nie mogę zapomnieć wyznania młodej kobiety, u której kiedyś wymieniałem parkiet na nowy. Opowiadała mi, że była ukochaną córką tatusia. W ogóle z ojcem było jej dobrze w każdym okresie życia, nigdy jej nie zawiódł, tulił, chwalił, pomagał, był na każde jej zawołanie. Lecz kilka lat po śmierci matki ożenił się powtórnie i tej kobiecie, córce, bardzo się to nie spodobało. Uważała, że zdradził matkę. Pewnego dnia, wypominając ojcu powtórny ożenek, powiedziała do niego kilka ostrych, niemiłych słów, obraźliwych nawet i odłożyła słuchawkę. Mimo to ojciec usiłował się do niej dodzwonić (mieszkali w różnych miastach), ale ona widząc na czytniku, że to dzwoni ojciec, nie odbierała telefonu albo natychmiast, bez słowa, przerywała połączenie. To, mówiła mi, było jej karą za postępek ojca. Za którymś z kolei przerwanym połączeniem z ojcem telefon kobiety przestał działać. W servisie powiedziano jej, że na numerze ktoś bezustannie "wisi". Okazało się, że ojciec telefonował do niej jadąc autem i miał wypadek, zmarł po kilku godzinach po przewiezieniu do szpitala. "Wie pan, nie mogę z tym żyć" - rozpłakała się, ukrywając twarz w mojej koszuli na ramieniu. - "Nie mogę. Ja, ukochana jego córunia...". Wyobrażając sobie ból kobiety na każde wspomnienie ostatniej, nieszczęsnej rozmowy z ojcem, której nie można ani odwołać, ani naprawić kolejną rozmową, przytuliłem kobietę do siebie i też się rozpłakałem. Połączyło nas uczucie żalu, bezsilności. Połączyło psychicznie i fizycznie. Płacząc zaczęliśmy tulić się do siebie, mieszać nasze łzy na twarzach i po chwili rozbierać się wzajemnie. Nie mogliśmy się opanować. Ten ból, żal, krzywdę, można było tylko w taki sposób rozbroić. Później długo leżeliśmy w milczeniu, nie odrywając się od siebie, aż wreszcie ona powiedziała "dziękuję panu" i wstała. Też się ubrałem i zabrałem do wymiany klepek podłogowych.

Nie należę do osób, które, jak można by mniemać, szybko się roztkliwiają. Czasami tylko wilgotnieją mi oczy. Wcześniej tak jawnie płakałem podczas czytania ostatniego tomu "Winetou", kiedy ten wspaniały Indianin schodził ścianą wąwozu i wiedział, że na dole czeka go śmierć. Później, po spotkaniu ukochanej córki tatusia, rozbeczałem się w kinie, oglądając rysunkowy film "Piękna i Bestia", na który poszedłem z małym wówczas Jackiem, wnukiem od Tomka. Gdy w sali kinowej zaświecono żarówki, Jacek spojrzał na mnie i ze zdumieniem zapytał na cały głos: "Dziadek, czemu ty ryczysz?". Ale na pogrzebie siostry i ojca nie płakałem. Już wtedy wiedziałem, że w trumnach są tylko ich ciała, jak stare, niepotrzebne skóry węży, a oni znajdują się zupełnie gdzie indziej.

Wzięło mnie na wspominki. Może to taka wada w moim wieku? Albo urok? Wracam do tego o czym zacząłem, że boję się zostawić nieuporządkowanie w rodzinie. Kochana Marylka. Co do niej, to chciałbym, żeby umarła przede mną. Inaczej zostanie sama. Tomek odwiedzi ją najwyżej raz w miesiącu albo jeszcze rzadziej.
Tomek i Katarzyna kochają matkę, jak wszystkie dzieci, lecz podczas choroby Marylka, gdy jeszcze przebywała w domu, dała im solidnie w kość. Osoby nie mające bliższej styczności z chorymi psychicznie nie zdają sobie sprawy, co taki chory wyrabia. Można, kochając go, znienawidzić jednocześnie. Taki jest właśnie stosunek Tomka i Katarzyny do Marylki i tego się już nie odkręci. Im się wydaje, że matka była (delikatnie ujmując) nie do wytrzymania, a to jej choroba była nie do wytrzymania. Zrobiłem błąd, nie godząc się wcześniej na umieszczenie Marylki w szpitalu.

Często jeżdżę do Kobierzyna. Pielęgniarkom rozdaję cukierki, czekoladki, kawę, herbaty ziołowe. Zgrywam starszego, miłego, nobliwego pana. Zgrywam, a nie, że taki jestem. No, może tylko starszy. Prawię im komplementy, zauważam nową fryzurę, zwracam uwagę na ładne dłonie, kolor pomalowanych paznokci. Nie robię tego bezinteresownie. Chcę aby pielęgniarki lubiły mnie i przez to bardziej dbały o Marylkę,żeby na przykład pamiętały o umyciu jej i uczesaniu na wypadek, gdy ja zjawię się w szpitalu. Nie zawsze jednak pamiętają albo zdążają. Pacjentów jest za dużo na dwie pielęgniarki na zmianie. Czasami Marylka śmierdzi kilkudniowym niemyciem.

Nie mogę wziąć Marylki na święta do domu, bo nie jestem w stanie upilnować jej. Kilka lat temu, pierwszego dnia świąt, Marylka rozstawiła na stole talerze dla sześciu osób.
- Po co? - zapytałem.
- Spodziewam się szykownych gości, Karolu, w mundurach. Trzeba ich ładnie przyjąć. Mamy w domu jakiś alkohol? Mężczyźni w mundurach lubią się napić czegoś mocniejszego.
- Akurat nie mamy.
- To idź do sklepu i kup butelkę dobrej wódki.
Wiedziałem, że to omam Marylki, że coś sobie zwidziała. Nie chciałem perswadować, że nikogo nie zapraszaliśmy, tym bardziej aż sześciu gości w mundurach, bo to mogłoby ją zdenerwować. Lepiej było pójść po wódkę, postawić butelkę na stole i czekać, aż Marylka uzna, że mundurowym coś pilnego wypadło i nie mogli przyjść, albo, że to tępe, nieokrzesane bydlaki, które się nie wywiązują z obietnic.
Ale, wyobraźcie sobie, rzeczywiście przyszli a nawet przybiegli do naszego mieszkania mężczyźni w mundurach i akurat było ich sześciu. To byli strażacy. Pod moją nieobecność Marylka podpaliła choinkę i zadzwoniła do straży pożarnej. Strażacy ugasili choinkę, firankę i tlący się dywan. Na poczęstunek przygotowany przez Marylkę nie dali się zaprosić. Marylka była obrażona.
- Zrozum ich, kotku - usprawiedliwiałem strażaków - oni są na służbie. Gdyby po każdym pożarze zasiadali do picia, nie byliby w stanie ugasić następnego pożaru.
- Masz rację, Karol. Nie pomyślałam o tym. Szkoda, przystojni byli. Może zadzwonimy po policjantów?
Popatrzyłem, czy gdzieś pod ręką Marylki nie leży nóż. Przecież, żeby wezwać policję, też musiałaby znaleźć jakiś pretekst. Szybko dałem Marylce do wypicia jej ulubiony sok malinowy, który na tego rodzaju sytuacje przygotowały, na polecenie doktora Wacka, pielęgniarki z Kobierzyna. W soku był mocny środek nasenny.

sobota, 19 grudnia 2009

TYLE PIĘKNYCH KOBIET NA ŚWIECIE

Marcjan mi powiedział, że Maciek chwali się przed kolegami iż jego dziadek, który urodził się kiedy na świecie nie było jeszcze komputerów, zdobył nagrodę w konkursie "literacki blog roku". Ta nagroda to zasługa Maćka, bo on zgłosił mój blog do konkursu, a teraz dodatkowo zgłosił ten blog do kolejnego konkursu. Sam nie potrafiłbym dokonywać tych wszystkich sztuczek związanych z zapisywaniem się do konkursów. Mimo wszystko komputer i internet to dla mnie obce ciało. Na przykład nie wyobrażam sobie czytania powieści na monitorze. Co innego czytanie krótkich notek, informacji, oglądania fotografii, nawet nie zgadniecie jakich?
Maciek jest dumny ze mnie.
- Dziadku, może ty jesteś najstarszym bloggerem na świecie? Tylko nie musisz pisać takich różnych, no wiesz, rzeczy.
- Jakich? - udałem zdziwionego.
- Że niby ty, to, z kobietami.
- Maćku, ja nie niby. Ja naprawdę kocham kobiety. Uważam, że dla mężczyzny nie ma nic piękniejszego na świecie.
- To dziadek mało na tym świecie widział - stwierdził.
Zaskoczył mnie tą uwagą. Bo rzeczywiście, facet który nie zna świata ( w sensie, że nie widział)nie ma porównania i musi poprzestawać na pięknie znajdującym się blisko niego.
Więc wyobraziłem sobie: Puszcza Brazylijska, Jangcy-Ciang, Kilimandżaro, Andy, Wyspy Hawajskie... Lecz zaraz widziałem Brazylijki, Chinki, Murzynki, Chilijki, Japonki... Boże, tyle pięknych kobiet na świecie! Oddałbym je wszystkie (gdybym mógł dobić takiego targu) za jedną zdrową Marylkę.

wtorek, 15 grudnia 2009

NOWE UZALEŻNIENIE R.S.

Odwiedził mnie R.S. -pisarz, autor powieści historycznych i współczesnych. R.S. poznałem po napisaniu przez niego, dość dawno temu, powieści o Galicji. Zaprosiłem go do liceum na spotkanie autorskie. Miał wtedy około trzydziestu lat, jak to się mówiło tryskał optymizmem, miał wielkie plany twórcze, żywy, wesoły umysł. Polubiliśmy się. Przez wiele lat graliśmy w szachy, na przemian raz u niego w domu, raz u mnie. R.S. mieszkał na ulicy Krupniczej 22, w kamienicy zwanej Domem Literatów. Mieściło się tam biuro Związku Literatów Polskich i mieszkali wyłącznie pisarze i poeci. Przez R.S. poznałem kilkoro piszących. Później, kiedy uruchomiłem firmę "Remonty Domowe", pisarze z Krupniczej wzywali mnie do naprawy różnych awarii. O paru z nich, po latach znanych literatów (a jedna nawet bardzo, bardzo znana dzisiaj poetka), mógłbym napisać trochę śmieszności i złośliwości. Prywatnie, odbiegając od tego co pisali, wydawali się być trochę niezrównoważeni. Ale, jako że przychodziłem do nich służbowo i płacili mi za pracę, czuję się zobowiązany do zachowania w tajemnicy ich spraw z życia domowego.

Z R.S. byłem zaprzyjaźniony, nie brałem od niego pieniędzy, co nie znaczy oczywiście, że o jego życiu mogę tu pisać bez ograniczeń. R.S. nawet w tym swoim środowisku był i pozostał inny. To typ outsidera. Kawaler, samotnik, nie należący do żadnej partii ani grupy literackiej. Jest autorem kilkunastu powieści, lecz trudno powiedzieć o nim, że to zawodowy pisarz. Miewa kilkuletnie przerwy w pisaniu, kiedy to zajmuje się czym innym, najczęściej hołubieniem różnych uzależnień. Uzależniał się od wszystkiego, alkoholu, kobiety, gry w szachy, oglądania telewizji, określonych perfum, liczenia schodów (musiało wyjść parzyście), chodzenia w sobie tylko wiadomy sposób po płytach chodnikowych, tabletek nasennych i spania, gry na ruletce i w pokera na automatach. Nawet od depresji. Gdy fala depresji przemijała, czuł się jeszcze gorzej, bo brakowało mu tamtego uczucia bezsensu życia, beznadziei, bólu niepotrzebnego istnienia. Był urodzonym uzależniowcem, że tak to nazwę. Sam nie wiedział kiedy przechodzi z jednego uzależnienia do drugiego. Takie życie wiele go kosztowało materialnie i psychicznie. Pieniędzy wiecznie mu brakowało, był zadłużony chyba u wszystkich swoich znajomych, u mnie także. R.S., choć młodszy ode mnie o całe pokolenie, wyglądał jak mój dziadek.
Gdy, gdzieś po rocznej przerwie, odwiedził mnie, powiedział niecierpliwie:
- Drogi panie Karolu, muszę mieć szybko trzysta złotych.
- Co się stało?
- Chwycił mróz i spadł śnieg - odrzekł.
- Nie ma pan ciepłego ubrania - do takiego doszedłem wniosku, bo R.S. przyszedł do mnie w dresie i tenisówkach, a na dworze rzeczywiście panowała minusowa temperatura.
- Płaszcz zimowy mam. Ale trafia mi się okazja i mogę kupić opony ze stalowymi kolcami. Facet się uparł i nie zejdzie z trzystu złotych, a ja akurat nie mam ani grosza. Niepotrzebnie wcześniej kupiłem przerzutkę z nagrzewnicą, żeby się nie zapychała śniegiem.
Nie rozumiałem o czym mówi.
-Przerzutka z nagrzewnicą?
- Wie pan, do roweru - wyjaśnił R.S.
- Zima się zaczęła. Kto teraz jeździ na rowerze?
- Ja. W ciągu ostatniego tygodnia zrobiłem ponad osiemset kilometrów. Ledwie zipię. Dzisiaj dwa razy sie wywróciłem na oblodzonej drodze. Bez opon z kolcami nie da się jeździć.
Zaczynałem rozumieć.
- Od kiedy jeździ pan na rowerze?
- Od dwunastego października. Byłem wtedy u lekarza. Powiedział, że muszę się więcej ruszać i mniej jeść tłustego, bo mam za dużo cholesterolu. Poradził, żeby jeździć na rowerze. To zacząłem jeździć dla zdrowia. Pożyczy mi pan, Karolu?

Biedny R.S. Teraz uzależnił się od jazdy na rowerze. Nie miałem pieniędzy. W ogóle do emerytury w styczniu będę musiał poprzestać na chlebie i czymś tanim do chleba. Chyba że Katarzyna przyśle mi coś na święta. Marta K. za dużo mnie kosztowała.
R.S. wyszedł rozzłoszczony. Czas uciekał, a on zamiast pedałować musiał chodzić po znajomych.

Do R.S. nie odnosi się powiedzenie, że w pewnym, zaawansowanym wieku nie ma co liczyć na duże zmiany w życiu. Jemu będzie się odmieniac co kilka miesięcy lub co kilka lat, choć, z drugiej strony, zawsze to będzie jeden i ten sam mechanizm.

W moim życiu, w ostatnich dniach, też się trochę zmieniło. Lecz to osobny temat. Muszę ochłonąć, żeby o tym spokojnie i dystansem napisać.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

KATOLICKI SEX-SHOP

Ulice Krakowa wystrojone na Boże Narodzenie. To święto już całkiem przemieniło się w komercyjne wydarzenie. Grota czy stajenka w Betlejem odchodzi w zapomnienie. Teraz Boże Narodzenie to głównie pretekst do zwiększonych zakupów. Sami księża już nie przypominają o wypędzeniu przez Chrystusa kupców ze świątyni w Jerozolimie, bo sami stali się takimi kupcami.

Wspominałem, że przestałem jeździć do ulubionego przeze mnie klasztoru Benedyktynów w Tyńcu. Benedyktyni otworzyli tam restaurację, hotel, sprzedają benedyktyńskie przetwory owocowe i napoje korzenno-ziołowe (30-40% alkoholu). Kwestia czasu, a otworzą katolicki sex-shop. Jakiś biskup, za odpowiedni procent od dochodu, pozwoli przybijać pieczęć "imprimatur" na różnych gadżetach w takim sklepie.
Można puścić wodze wyobraźni... Ileż mamy pięknych malunków ze świętymi, kobiety i mężczyźni. Wiadomo, że niektórzy z nich, nim zaczęli żyć na miarę świętych, byli takimi samymi grzesznikami jak ja. Wystarczy wspomnieć św. Augustyna, który zanim został biskupem Hippony miał nieślubne dziecko.
"Wyznania" św. Augustyna to jedna z książek, dzięki której stałem się mocno wierzącym w Boga i w wydarzenia opisane w "Ewangeliach". "Kochaj i rób co chcesz" - to słynne powiedzenie św. Augustyna.

Nie jestem ortodoksą religijnym, wręcz przeciwnie. Ale nie chciałbym widzieć katolickiego sex-shopu, a w nim (także można zamówić przez internet): "bicz pokutniczy", "łoże św. Madeja", "skórzane slipy św. Franciszka" (biegał na golasa ulicami Assyżu), czy stringi św. Faustyny. Gdybym chciał się ujawnić jako stary świntuch, wymyśliłbym mocniejsze nazwy. Lecz zastrzegam, że w tej dziedzinie benedyktyni nie mają co liczyć na współpracę ze mną.
Ojcze Leonie, jak mogłeś na to pozwolić? Przecież nie umieraliście z głodu. Benedykt z Nursji w niebie się przewraca.

ŚWIĘTA MIKOŁAJ

Święta Mikołaj - to nie pomyłka literowa.

Po kilku dniach choroby wyszedłem na ulicę, a tam wszystkie dziewczęta przykryte. Zdawało mi się, że mocą jakiegoś nakazu religijnego poukrywały pod ubraniami każdą część ciała za wyjątkiem twarzy. Poza tym wszystkie były w spodniach. Jestem przeciwnikiem nakazywania i zakazywania czegokolwiek (za wyjątkiem tego, co Bóg, na górze Synaj, napisał Mojżeszowi na dwu kamiennych tablicach) ale jednak zakazałbym kobietom chodzić w spodniach. Spodnie zmieniają im płeć. Od chodzenia w spodniach kobietom przybywa testosteronu. Za moich młodych lat dziewczyna w spodniach to była rzadkość, dlatego (to a propos testosteronu, gdyby ktoś roześmiał się) nie rosły im włosy na nogach. Zdumiewa mnie i odpycha, gdy widzę że w podstawowym wyposażeniu trzydziestolatki, oprócz grzebienia, szminki do ust i innych mazideł, znajduje się maszynka do golenia.
Myślę, że nie dożyję, kiedy do dzieci będą przychodzić z prezentami kobiety przebrane za świętych Mikołajów.

piątek, 4 grudnia 2009

PIĘKNY I SPOKOJNY JEST ŚWIAT BEZ KOBIET

Gdy Ewa wychodziła z mieszkania, o pierwszej czy drugiej w nocy, już czułem się źle. Lekki ból z tyłu głowy, zimne dreszcze, w ogóle roztrzepotanie całego ciała. Zażyłem dwie tabletki nasenne z mojego samobójczego zapasu tabletek i usnąłem.

Rano nie miałem siły wstać z łóżka. Gorączka, tak na wyczucie, około 39 stopni. Znam swój organizm i nie muszę sprawdzać termometrem ile mam stopni. Zwlokłem się z łóżka i, wspierając się o ściany, doszedłem do łazienki. Ciemnożółty mocz upewnił mnie, że w moim organiźmie źle się dzieje. Pomyślałem, że przyjdzie Marta i pójdę z nią do mojej lekarki. Kiedy nadeszła pora przyjścia Marty i jej nie było, przypomniałem sobie, że tego dnia Marta nie ma "pracy" u mnie, dopiero jutro. Więc zamówiłem przez telefon wizytę domową. Chyba piętnaście minut musiałem przekonywać biuralistkę z recepcji, że nie mam siły przyjść do przychodni, nim wreszcie łaskawie i ze złością oświadczyła, że pani doktor przyjdzie do mnie za dwie godziny.

Postanowiłem wypić w międzyczasie gorące mleko z miodem. Odkręciłem nakrętkę butelki z mlekiem i natychmiast dobiegł mnie smród skisłego mleka. Inni mają to za kwaśne mleko i lubią je pić. Mnie natomiast smród skisłego mleka przypomina, jak to przed wiekiem moja kochana Marylka była Kleopatrą, a ja Markiem Antoniuszem. Marylka umyśliła sobie, że dla poprawy urody i zdrowia musi wykąpać się w kozim mleku. Że takowego nie było, poprzestała na mleku od krowy. Zamówiła w sklepie dwie aluminiowe banie mleka, które przywiózł i przyniósł do domu syn dozorcy. Podgrzaliśmy mleko w baniach i wlałem je do wanny. Marylka jeszcze chciała, żeby, gdy będziemy siedzieć w wannie, obsługiwał nas syn dozorcy. On się na to chętnie, nawet bardzo chętnie, zgodził, lecz uznałem iż to już przesada i kazałem chłopakowi wyjść. To było niedługo po ślubie i uznałem, że Marylka wymyśliła nową zabawę erotyczną, aby pobudzić nasze zmysły do kochania, bo wtedy ciupcialiśmy się (jeżeli kogoś razi "ciupcianie", trudno, lecz tak to sobie nazywaliśmy) kilka razy w ciągu dnia. Nie zdawałem sobie sprawy, że to był początek choroby Marylki. Ona w wannie z mlekiem przemieniała się w prawdziwą Kleopatrę, gdy ja, Marek Antoniusz, wiedziałem, że jestem nauczycielem historii w liceum Karolem Trzaską. Że poważny profesor historii godził się na takie rzeczy? Byłem tak zakochany w Marylce, że gdyby chciała zgodziłbym się być chłopem pańszczyźnianym i kąpać się z nią w gnojówce. Zresztą, tak na marginesie, dawnymi laty francuscy arystokraci zażywali kąpieli w gnojówce, żeby wyleczyć się z syfilisa. Wysoka temperatura i, widocznie, jakieś inne właściwości gnojówki zabijały bakterie tej choroby wenerycznej.

Mleko w wannie stało dwa dni. Później Marek Antoniusz musiał się zająć usuwaniem skisłego mleka, które w połączeniu z płynami do kąpieli, szamponami, przybrało postać błota. Rury trzeba było kręciołkiem przetykać. W domu przez dwa tygodnie śmierdziało skisłym mlekiem. Od tego czasu nie piję kwaśnego mleka.

Doktor Bełtowska zbadała mnie i stwierdziła:
- Grypa, panie Karolu. Trzeba poleżeć kilka dni.
- Zwykła czy świńska? - zapytałem.
- Tego nie mogę orzec. Na wszelki wypadek zapiszę panu antybiotyk. Gdy będzie pan miał gorączkę czterdzieści stopni, trzeba wezwać pogotowie. Ma panu kto kupić lekarstwa?
- Tak - niedługo miała przyjść, jak codziennie od mojego powrotu z Egiptu, Ilona Małkowska.

Po wyjściu lekarki na myśl, że za chwilę przyjdzie Ilona i, zanim się zacznie..., będzie hałasować myjąc gary i odkurzając (miała fioła na punkcie porządków; przeszkadzało jej, na przykład, kiedy krzesła były nierówno dosunięte do stołu), poczułem się jeszcze bardziej chory.
Szybko do niej zatelefonowałem. Na szczęście jeszcze nie wyszła z domu.
- Ilona, przed chwilą była u mnie lekarka. Mam grypę. Nie przychodź do mnie bo się zarazisz.
- W tym roku już chorowałam na grypę. Jestem uodporniona.
- Ale to może być świńska grypa. Lekarka powiedziała, że jeśli gorączka nie zejdzie w ciągu kilku godzin - kłamałem -muszę wezwać pogotowie i zabiorą mnie do szpitala.
- To tym bardziej powinnam być przy tobie.
- Nie. Jeszcze przeniesiesz zarazki na Foksi. Słyszałem, że psy łatwo łapią świńską grypę i źle się to dla nich kończy.
- Taak? - Ilona przestraszyła się.
- Zdychają... - Szybko poprawiłem - umierają w ciągu doby.
- A taką miałam dzisiaj ochotę.

I zaraz telefon do Ewy z wiadomością o grypie.
- Kupiłam maseczki na twarz - odpowiedziała bagatelizującym tonem.
- W maseczkach będziemy to robić?
- Karolu, ty jak dziecko, maseczki będziemy mieć na twarzy.
- Nie, Ewa. Będziesz mi przypominać pracownicę służby zdrowia, a opowiadałem ci, co jedna z takich pracownic, pani psycholog, robiła ze mną, kiedy mnie poraził prąd. To nie było przyjemne doświadczenie - znowu skłamałem.
- Przestanę cię pociągać?
- Właśnie. Tak się może stać.
To Ewę przestraszyło. Nie przyjdzie.

Ciężej było z Martą.
- Panie Karolu (cały czas byliśmy per "pani", "pan", bo mimo pewnej zażyłości pozostajemy jednak w stosunku pracobiorca - pracodawca; trochę dokładam do stawki godzinowej PCK), pieprzę grypę.
Upierała się, że przyjdzie mimo wszystko. Musiałem stanowczo, trochę podnosząc głos, sprzeciwić się temu.
- Ale podpisze mi pan, że byłam w pracy?
- Oczywiście, podpiszę.

Zadzwoniłem do taxi, żeby zrealizować recepty. Bez problemu.

Dwa dni siedzę sam w domu. Na przemian oglądam telewizję, czytam książkę, słucham muzyki. Właśnie w tej chwili, gdy to piszę, słyszę lato z "Czterech pór roku". Świat bez kobiet jest piękny i spokojny.

poniedziałek, 30 listopada 2009

CÓRKA ZNALEZIONA W ZBOŻU?

Marcjan, mój drugi syn, którego poznałem kiedy miał już 42 lata, jest mężczyzną przytomnie patrzącym na świat. Miał mądrą matkę i mądrego ojca (nie mogę zmarłego P. nazywać inaczej, mimo że nie był biologicznym ojcem Marcjana). P. i Jasia Perkusistka zadbali o wykształcenie Marcjana i z tego, co mi Marcjan opowiadał, jego dzieciństwo było szczęśliwe. Żył w normalnej, kochającej się rodzinie. Maciek, syn Marcjana i mój wnuk, żyje w podobnie dobrej rodzinie. Takie rzeczy się widzi i wyczuwa. Chłopiec jest wesoły, pewny siebie pewnością wywodzącą się z poczucia własnej wartości, bo dobrze się uczy, należy do towarzystwa ekologicznego, które obserwuje i liczy ptaki pozostające pod ochroną, ma wykształconych, normalnych rodziców.

Nie bez powodu podkreślam: normalnych. Na naszym (Marylki, moim, Katarzyny i Tomka) życiu domowym zaważyła, w sensie, że zdominowała, choroba Marylki. Był czas, z czego dopiero później zdałem sobie sprawę, że i ja byłem bliski odlotu od rzeczywistości. Za bardzo pragnąłem zaspokajać wszystkie zachcianki (czytać: szaleństwa) Marylki. To było, z mojej strony, coś w rodzaju ślepej miłości. Nieświadomie zaczarowała mnie swoim pięknym ciałem i wyobraźnią. Przez długi czas nie widziałem, że to była chora wyobraźnia. Tomek i Katarzyna patrzyli na to wszystko i mogli się pogubić. Ich dzieciństwo było pokręcone, nie zawsze wiedzieli, co jest dobre i prawdziwe, a co zabawą, żartem i, później, wynikiem choroby matki. Dlatego teraz gmatwa się im życie, Tomka bardziej niż Katarzyny, a ja jestem tego bezwolnym świadkiem. Nie potrafię im pomóc. Liczę, że czas to załatwi. Bardzo nad tym boleję i pewnie z tego powodu uciekam w różne, że nazwę to delikatnie, fobie.

O tym wszystkim przypomniał mi wczorajszy telefon od Katarzyny. Na koniec rozmowy o Egipcie Katarzyna nieoczekiwanie powiedziała:
- Ojciec, jesteśmy dorosłymi ludźmi.
- Licząc lata, jesteśmy. Choć, gdyby zajrzeć do mojej głowy, można mieć wątpliwości - odrzekłem ze śmiechem.
- Ojciec, powiedz mi prawdę, ale tak, żebym uwierzyła na dwieście procent... - zaczęła bardzo poważnym tonem i urwała.
- Kasiu, cokolwiek to będzie, powiem ci prawdę - nie wiedziałem do czego zmierza i byłem trochę przestraszony, mimo że w moim życiu nie było nic takiego, co musiałbym ukrywać przed dorosłymi dziećmi. - Mów Kasiu - ponagliłem.
- Czy ja jestem twoim i mamy naturalnym dzieckiem? Czy mama nosiła mnie w swoim brzuchu przez dziewięć miesięcy? Czy ja jestem z twojego plemnika? - pytała nienaturalnie szybko.
- Kasiu... - Określić, że zdębiałem, to o wiele za słabo. Słuchawki telefonu mało nie wgniotłem w czaszkę, do teraz boli mnie ucho i mam na nim siniaka. - Skąd ci przyszło do głowy, że może być inaczej?
- Pamiętasz jak ty i mama opowiadaliście, że będąc na wsi znaleźliście mnie w zbożu?
Pamiętam. To był głupi żart, który Marylka i ja uważaliśmy za zabawny. Katarzyna miała wtedy około dziesięciu lat, sądziliśmy, że i ona traktuje to jako żart. I niby tak traktowała, ale jakaś część jej myśli dopuszczała iż naprawdę mogło być, że znaleźliśmy ją w zbożu. Później kilkakrotnie wracała do tej opowieści. Tym razem znowu!

Marylka lubowała się w absurdalnych opowieściach, a ja za nią. Poza tym Marylkę bawiły bardzo proste zdarzenia, jak, na przykład, gdy ktoś na chodniku potknął się i wywrócił. Wówczas nie mogła się powstrzymać od chichotu. Pomagała temu komuś powstać i jednocześnie śmiała się. W domu pokazywała dzieciom jak ten ktoś upadał i dalej się śmiała, a ja za nią.
Kochana Marylka była zaraźliwa. Dobrze, że w porę wyzwoliłem się spod jej wpływu. Inaczej, kto wie, cała czwórka Trzasków leczyłaby się w Kobierzynie, a raczej wegetowała tam.

Marylka opowiadała: Idziemy z tatą na spacer drogą przez pola, patrzymy, a tu w zbożu coś białego się rusza. Podchodzimy bliżej i widzimy, że to piękny półroczny bobasek, który siedzi na ręczniku w łanie pszenicy i objada się pędrakami wydłubanymi z ziemi. Nieopodal pracowali chłopi, mężczyźni kosili żyto, a kobiety wiązały je w snopy. To na pewno oni ukryli dziecko w zbożu, żeby go nie porwał jastrząb. Bobas był prześliczny, akurat z ust zwisała mu dorodna dżdżownica. Śmiał się do nas i wyciągał ręce, żeby go wziąć stamtąd. Więc wzięliśmy bobaska, tato schował go za koszulę i szybko odjechaliśmy ze wsi. I już zostałaś u nas na stałe.

- To prawda, Kasiu, opowiadaliśmy coś takiego, lecz do głowy by mi nie przyszło, że mogłaś brać na serio, że znaleźliśmy cię w zbożu.
- Nie chodzi mi konkretnie o zboże - mówiła Katarzyna zdenerwowanym głosem. - Równie dobrze mogło to być w kartoflisku.
- Kasiu, w kartoflisku jastrzębie szybko wypatrzyłyby dziecko - też, jak widać, byłem podenerwowany i palnąłem głupotę. - Nigdzie cię nie znaleźliśmy, ani w zbożu, ani w kartoflisku, ani w sianie - zaraz się poprawiłem.
- W sianie? - zastanowiło Katarzynę. - Tego nie brałam pod uwagę.
- Tam nie było żadnego siana!
- Aha. Tylko zboże rosło.
- Zboża też nie było. Ani kartofli - niemal krzyczałem.
- Jakaś dziwna wieś. To z czego ci chłopi żyli?
- Kasiu, mącisz mi rozum! - teraz już krzyczałem na całego. - Wszystko odbyło się normalnie. Mój plemnik połączył się z jajeczkiem mamy i z tego zrodziłaś się ty. Mama przez dziewięć miesięcy nosiła cię we własnym brzuchu, później urodziła cię w szpitalu na Kopernika. Tam są dokumenty na to, przyleć do Krakowa i sprawdź. A jeśli ci to będzie za mało, zrób badania genetyczne (rety! - jednocześnie myślałem, to będzie drugie moje dziecko, które musi być potwierdzone badaniami DNA!), chcesz, to przyślę ci moje i mamy włosy do badań DNA.
- Uważa ojciec, że włosy wystarczą?
- To wyślę palec!
- Naprawdę ojciec odciąłby sobie palec?
- Tak - potwierdziłem, ale przerażony, że ona powie: dobrze, to niech ojciec wyśle palec. Nie miałbym wyjścia, musiałbym wysłać.
Katarzyna roześmiała się.
- Niech się ojciec nie boi. Nie chcę palca. Włosy wystarczą.

Katarzyna jest podobna do Marylki ze zdjęć sprzed lat. Tego się boję bardziej niż odrąbania palca.

czwartek, 26 listopada 2009

ODRODZIĆ SIĘ JAK EGIPT PO PLAGACH

Jest powiedzenie: odrodzić się jak Feniks z popiołów. Mnie przyszło do głowy inne, mocniejsze: odrodzić się jak Egipt po plagach (rzuconych na ten kraj przez Boga Mojżesza i ludu Izraela).

Faraon nie chciał wypuścić synów izraelskich z ziemi egipskiej, gdzie Izraelici pracowali jako niewolnicy przy wyrobie cegieł z gliny przemieszanej ze słomą. Mojżesz, przywódca Izraelitów, otrzymał pomoc od Boga, który zesłał plagi na Egipt. Tylko że zsyłając coraz to potworniejsze plagi, Bóg jednocześnie coraz bardziej znieczulał i doprowadzał do zatwardziałości serce faraona, żeby ten nie chciał wypuścić z kraju Izraelitów. Nie było to zagranie fair, a można nawet określić, że było to perfidne posunięcie. Cierpieli niewinni Egipcjanie.
Było tak, po kolei:
- Woda Nilu zamieniona w krew, wszystkie ryby wyginęły i w kraju okropnie cuchnęło.
- Plaga żab. W pałacu faraona i w każdym egipskim domu rozpełzły się żaby. Nie dało się spać, bo żaby wskakiwały do łóżek Egipcjan.
- Plaga komarów. To było coś o wiele gorszego niż sierpniowa noc nad mazurskim jeziorem.
- Plaga much. Nie dało się zjeść chleba, żeby przy tym nie połykać much.
- Plaga wyginięcia bydła. Zaraza padła na konie, osły, wielbłądy, krowy i owce, wszystkie wyginęły. Ocalało tylko bydło Izraelitów.
- Plaga wrzodów. Bez komentarza. Na pewno nie był to trądzik młodzieńczy.
- Plaga gradu. Zniszczone wszystko co rosło na polach, połamane drzewa. Tylko w ziemi Goszen, gdzie mieszkali synowie izraelscy, nie spadł grad.
- Plaga szarańczy. Nie było widać ziemi spod szarańczy. Nie dotyczyło to jednak Goszen.
- Plaga ciemności trzy doby na okrągło.
- Ostatnia plaga: śmierć wszystkich pierworodnych, poczynając od syna niewolnicy egipskiej do syna faraona, który miał zasiąść na tronie.
Dopiero wtedy Bóg zdjął zatwardziałość z serca faraona i po upływie czterystu trzydziestu lat niewoli Izraelici mogli wyjść z ziemi egipskiej.
Dzielny i pracowity naród ci Egipcjanie, że po tych wszystkich plagach potrafili się jeszcze odkuć. Za czasów Kleopatry Egipt był znowu bogatym krajem.

Ja też muszę się otrząsnąć i dojść do siebie po ostatnich dniach i nocach. Marta, Ilona i Ewa wykorzystują moją "przypadłość" do granic swoich możliwości. Nie wiem, czy to halny nadchodzi, czy to co innego, jakaś zaraza, może poboczny efekt świńskiej grypy, ale to, jak one się zrobiły nienasycone, przyprawia mnie już o znieczulicę uczuciową. A jeszcze całkiem niedawno były to urocze, miłe kobiety, z którymi można było pogawędzić, pójść na spacer, obejrzeć film w telewizji. Każda z nich, co prawda, myśli, że jest tylko jedna, lecz nawet w takiej sytuacji już byłoby tego za dużo. Nie mam czasu na nic innego, a przecież planowałem, żeby jeszcze dokonać czegoś w życiu.

Zastanawiam się, czy nie uciąć tego radykalnie i doprowadzić do konfrontacji, a następnie odrodzić się jak Egipt i zabrać się do pisania powieści. Tylko, hmm, nie wiem czy później nie będzie mi ich brakować.

wtorek, 24 listopada 2009

STARE - NOWE MARZENIA

Nie jestem zadowolony z wycieczki do Egiptu, ale ten wyjazd coś odmienił w moim szarym, monotonnym i w gruncie rzeczy beznadziejnym życiu. Nie, nie idzie mi o to, że tam poznałem Ewę, a po powrocie z Egiptu Ilona uzmysłowiła sobie i mnie, że łączy nas coś więcej niż tylko przyjaźń wynikająca z długoletniej znajomości, i że w czasie mojego pobytu w Egipcie Marta stała się jeszcze młodsza i piękniejsza. To cudowne kobiety, wewnątrz i zewnątrz.
Tak, na marginesie, dzięki nim coraz bardziej lubię Egipt i zastanawiam się, czy tam nie polecieć jeszcze raz, lecz nie do pięciogwiazdkowego hotelu na piaskach, tylko do Kairu, czy, lepiej, do jakiegoś mniejszego miasta i pobyć wśród zwyczajnych Egipcjan.

Pisząc o odmianie w moim życiu, miałem na myśli, że przypominają się mi dawne pragnienia, aby dokonać czegoś wielkiego, a przynajmniej czegoś znaczącego, na przykład napisać podręcznik do historii, który sprawiłby iż uczniowie polubiliby historię, lub napisać powieść. Wcześniej, kiedy czynnie uprawiałem sport, biegałem i skakałem o tyczce, chciałem zdobyć medal na olimpiadzie i później zostać trenerem, żeby innym pomagać w zdobywaniu medali. Później, po odejściu z pracy w liceum, myślałem o utworzeniu dużej firmy, gdzie pracownicy będą dużo zarabiać i z przyjemnością przychodzić do pracy.

Rzeczywistość była jednak taka, że dzieci, że choroba kochanej Marylki, że wieczny brak pieniędzy na naukę dzieci i na lekarstwa dla Marylki. Gdy materialnie stanąłem na nogi, dzięki mojej firemce "Remonty Domowe", dzieci już pokończyły studia i poszły sobie z domu, Marylka wylądowała na stałe w szpitalu psychiatrycznym, a mnie przestało się chcieć czegokolwiek.

Cały czas doskwierało mi uczucie, że moje życie to niekończąca się prowizorka, że na razie jest tak, lecz niedługo będzie inaczej, lepiej. No i ta prowizorka już się na fest utrwaliła. Teraz zastanawiam się, czy jednak nie zostało mi jeszcze trochę życia, żeby zrealizować swoje marzenia o dokonaniu czegoś wielkiego. Tylko, właśnie, co tym wielkim miałoby być?

Zazdroszczę artystom, takim jak malarze, pisarze. Wiek nie jest dla nich żadnym ograniczeniem, niektórzy właśnie w późnym wieku tworzą swe najlepsze dzieła. Wymieniam pisarzy, bo (buńczucznie) wydaje się mi, że powieść mógłbym spróbować napisać. Układać zdania potrafię, życie znam z wielu stron, z wyobraźnią też nie jest najgorzej i jakąś historyjkę dałbym radę wydumać. Fajnie byłoby otrzymać pod koniec życia Nagrodę Nobla i milion dolarów przeznaczyć na wybudowanie domu starości dla psychicznie chorych. Tylko, drobiazg, czy mam talent w dziedzinie literackiej? Nie chciałbym pisać, pisać i stworzyć chłam, o którym wyłącznie ja będę myślał, że to wartościowe dzieło. Wystarczy, że żyję jak grafoman, nie wnosząc nic ładnego i wartościowego w świat.

------------------------------------------------------------------------------------------------

Pani Ania napisała w komentarzu, że nie wierzy we mnie jako emeryta. Sprawiła mi tym dużą przyjemność, bo ja sam także w to nie wierzę. Gdy myślę ile mam lat, to wydaje się mi, że ktoś sfałszował metrykę urodzenia albo że jestem efektem jakiejś pomyłki biologicznej. W środku siebie dalej jestem mistrzem Małopolski w skoku o tyczce. Gdyby jeszcze nie było luster...

piątek, 20 listopada 2009

CZYŻBY TO COŚ NAGANNEGO?

Pojechałem do Marylki do Kobierzyna i powiedziałem, że jeszcze wczoraj byłem w Egipcie. Na to ona stwierdziła:
- Wygnali cię kapłani.
- Tak - przyznałem.
- Z nimi nie wygrasz.
- Dlatego wyjechałem stamtąd.
- Dobrze zrobiłeś - powiedziała. - Inaczej zabiliby cię.
Marylka wiedziała co mówi. W swojej "karierze chorobowej" kilkakrotnie była Kleopatrą.
- Rzymianie dalej tam są? - zapytała po chwili.
- Nie tylko oni.
- Muszę wrócić i utopić ich wszystkich w Nilu.
I na tym się skończyło zainteresowanie Marylki Egiptem. Jest bardzo blada i chuda. Dr Wacek żalił się, że szpital ma kłopoty z utrzymywaniem pacjentów, którzy są nieuleczalnie chorzy. Fundusz Zdrowia nie chce dawać pieniędzy na utrzymywanie w szpitalu tego rodzaju pacjentów. Będę musiał poszukać pensjonatu dla Marylki. Boję się umieścić ją gdzie indziej. W Kobierzynie ma dobrą opiekę lekarską. W prywatnych pensjonatach, nastawionych głównie na zysk, różnie z tym bywa.

Jeszcze siedzi mi w pamięci Egipt. Powinienem napisać nazwę tego państwa w cudzysłowie, bo przecież to, co ja widziałem, to nie był żaden Egipt, za wyjątkiem kawałka morza, kawałka rafy koralowej, kilku wielbłądów i piramid. Dobrze za to poznałem elegancki, wygodny i z miłą obsługą hotel, jakich jednak setki na świecie. Dlatego nie podobają się mi wyjazdy organizowane przez biura podróży.

Skoro tak, to co właściwie stoi mi na przeszkodzie, żeby skrzyknąć paru znajomych i wybrać się gdzieś w podróż na dziko? Sądzę, że na taką wyprawę pojechałyby ze mną Ilona, Ewa i Marta.

Marta dalej przychodzi do mnie służbowo, jako pracownica PCK, ale zupełnie nie zajmuje się tym, co powinna, czyli sprzątaniem i robieniem zakupów. Mała poprawka, bo byłbym niesprawiedliwy: kupuje wino Sophia. Przed wylotem do Egiptu zostawiłem Marcie klucze do mieszkania. Obiecała gruntownie wysprzątać, włącznie z wytrzepaniem dywanów i umyciem i wypastowaniem podłóg. Lecz nie miała czasu tego zrobić, bo jej córeczka zachorowała na grypę i lekarze podejrzewali, że może to być świńska grypa. Na szczęście, nie była.
- Ale, panie Karolu, strachu się najadłam, tak, że później musiałam się odstresować i poszłam do fryzjera i kosmetyczki - powiedziała. - Sprawiłam sobie trochę nowych ciuchów.
Rzeczywiście, nowa fryzura, nowe umalowanie, przyjemny zapach jakichś nowych perfum. Odmłodniała fizycznie i psychicznie. I erotycznie, a ja przy niej. Już się nie kończy tylko na myciu pleców, ale zawsze się tak zaczyna. Niby niewinnie, jak dawniej, że niby chodzi tylko o higienę...
Marta po wizycie u fryzjera i kosmetyczki, oprócz tego, że wypiękniała, to jeszcze przybyło jej radości, optymizmu. Zaczęła bardziej wierzyć w siebie. Mówiła, że szuka pracy, która by ją satysfakcjonowała. Bardzo by jej odpowiadała praca sekretarki (dzisiaj to chyba się mówi: asystentki) szefa jakiejś dużej firmy.
- Wie pan, panie Karolu, umawianie wizyt, towarzyszenie szefowi w podróżach, drobne prace biurowe.
I ona nadawałaby się do tego, naprawdę. Muszę się rozejrzeć, czy wśród moich znajomych nie ma jakiegoś szefa firmy. W międzyczasie któryś z moich uczniów albo klientów mógł się dorobić i utworzyć firmę.
Na początku, zaraz po przyjeździe z Egiptu, przyznam, miałem ochotę zapytać, skąd Marta miała pieniądze na kosmetyczkę i nowe ubrania. Zdecydowałem, że nie będę małostkowy. Nie zabrała mi wszystkich pieniędzy z szuflady, tylko tyle ile potrzebowała, żeby wyglądać ładnie. Ostatecznie, jak mi się wydaje, upiększyła się dla mnie. Dlaczego mam w to nie wierzyć?

Ilona Małkowska, gdy zobaczyliśmy się po raz pierwszy po moim powrocie z Egiptu, przytuliła się do mnie jak żona witająca męża, pocałowała w usta i powiedziała, że już się nie mogła doczekać, bo przez czas naszego niewidzenia się zrozumiała, że łączy nas coś więcej niż tylko stosunek przyjacielski. Podczas przytulania się dotknęła mojej "przypadłości" (niektórzy z czytających wiedzą, jakiej przypadłości się nabawiłem podczas naprawiania żyrandola, pisałem o tym) i, nie powiem, żeby zrozumiała nieopatrznie, bo przypadłość przypadłością, ale i prawdziwa ochota była. Więc, po małżeńskim powitaniu, zaczęliśmy się miotać na kanapie jak mąż z żoną.

Ilona musi na noc wracać do Skawiny, bo jej jamniczka Foksi zwariowałby z samotności i strachu. Wieczorem przychodzi Ewa. To dalszy ciąg naszej znajomości z Egiptu. Opiekowała się tam mną, mam wobec niej zobowiązania. Poza tym to atrakcyjna kobieta, z rodzaju tych, o których się mówi "światowa".

Pomyślicie, że jestem... Właściwie to nie wiem co możecie pomyśleć. W każdym razie mogę zapewnić, że nie jestem.... cokolwiek pomyślicie. Taki los po prostu. Tylko żeby się nie okazało, że to Klątwa Faraona.
Boję się, że któregoś dnia mogą się naraz zejść u mnie i coś podejrzewać. Nie wiem dlaczego, ale mam jakieś dziwne poczucie, że robię coś nagannego.

czwartek, 19 listopada 2009

EGIPT - FOTO

Śmiał się ze mnie, kiedy leżałem na piachu z rozbitą wargą.
Nas tą zatoką mieszkałem.
Ten sam!
Też tu jest.
Z powodu takiego zwierzątka musiałem wydać 60$.
Tu staliśmy z Ewą.
W jednym z tych bungalowów mieszkałem.
Tam dalej jestem ja.
Na koniec zrobiłem zdjęcie z mojego apartamentu.

niedziela, 15 listopada 2009

KLĄTWA FARAONA?

Wróciłem z Egiptu. Koszmar!
Zapowiadało się pięknie. Panisko z Polski leci do biednego Egiptu (za dolary córki z Ameryki). Ilona Małkowska, która już była w Egipcie, kupiła mi ubranie nadające się do tamtego klimatu (28 stopni C. w powietrzu, w woda 25 stopni, cały dzień słońce) i przestrzegała, żeby tamtejszej wody z kranu nie używać nawet do mycia zębów, nie jeść poza hotelem, nie wystawiać skóry na słońce, na plaży i wodzie nie zdejmować sandałów, nie jeść poza hotelem, mieć jednodolarowe banknoty na bakszysz, takie pierdoły.
Ale przecież ja wiedziałem, co trzeba, a co nie. Stary, cwany chłop, który już bywał w Bułgarii i RFN. Nie będzie mnie baba uczyć.

Dolary, jak należy, porozmieszczałem w różnych miejscach. Dwie setki w butach, jedna w prawym, druga w lewym bucie. W samolocie, gdzieś po dwóch godzinach lotu, tak mi zaczęły puchnąć stopy, że musiałem zdjąć buty. Tylko że zapomniałem o tych setkach i na oczach stewardesy i współpasażerów wywijałem nogami z dolarami przyczepionymi do spodu skarpet. Żeby wyjść z twarzą z tej głupiej sytuacji, powiedziałem, że podkładam banknoty, bo pomagają na reumatyzm.
- I naprawdę pomagają? - zapytała jakaś stara debilka.
- Zazwyczaj tak, ale dzisiaj nie - odrzekłem.
- Może trzeba było więcej dolarów podłożyć - stwierdziło to truchło, a ignoranci w samolocie zaczęli się śmiać.
Wiadomo, towarzystwo od razu nie przypadło mi do gustu, i powiedziałem stewardesie, że dziękuję, dalej nie jadę, proszę mnie tu gdzieś wysadzić. I wtedy jeszcze głośniejszy śmiech, ale już z sympatią dla mnie, bo pasażerowie myśleli, że sobie dowcipkuję, a ja rzeczywiście zapomniałem, że znajduję się w samolocie na wysokości 10 kilometrów. Wówczas poprosiłem stewardesę o kieliszek wódki. Przyniosła, lecz nie chciała przyjąć zapłaty setką odklejoną od skarpety. Zrobiła taką minę, jakby ją brzydziły pieniądze. Nie mogłem jednak zapłacić innym banknotem, bo pozostałe miałem schowane w kieszonce majtek, zaszyte w podszewce kurtki, a jedną setkę przemyślnie ukrytą w gilzie papierosowej, z której wytrząsnąłem tytoń. W końcu stewardesa wzięła banknot w dwa palce i, trzymając go daleko od twarzy, poszła do kasy czy gdzieś tam. Reszty zapomniała mi wydać, a ja zapomniałem upomnieć się.

Gdy tylko wylądowaliśmy w Hurgadzie, wzięła mnie nieprzemożna chęć aby zapalić papierosa. Nie mogłem wypatrzeć palarni, więc wszedłem do kabiny w toalecie i szybko zapaliłem. Papieros dziwnie się palił i smakował inaczej niż zwykle. Pomyślałem, że to z powodu zmian ciśnienia i klimatu, że w związku z tym moje moje kubki smakowe jeszcze się nie przestawiły. Dopiero gdy zaciągnąłem się po raz drugi i mało się nie zadławiłem gryzącym dymem, uzmysłowiłem sobie, że palę studolarówkę. Jeszcze teraz, gdy to piszę, trzęsie mnie. Stracone dwie setki!

Z Hurgady jechaliśmy pół godziny autobusem do hotelu, który był usytuowany między morzem a pustynią. Nie było tam nic więcej, żadnego miasteczka, osady. Dostałem apartament w okrągłym bungalowie i, że była jeszcze noc, od razu położyłem się spać.
Rano pilotka rozdała nam zielone, plastikowe opaski, które mieliśmy cały czas nosić na przegubie, aby służba hotelowa wiedziała, że jesteśmy gośćmi. Po śniadaniu (szwedzki bufet) w restauracji wielkości niemal Rynku Głównego w Krakowie, poszedłem zwiedzać obiekt: baseny, bary, sklepy z pamiątkami, plaża długości trzech kilometrów. Miło, wiele ładnych kobiet. Po drodze piłem drinki w barach (in clusive) i rozglądałem się za jakimś towarzystwem, żeby przez tydzień pobytu w Egipcie nie pozostać samemu. Trafiłem na panią Ewę, akurat też się rozglądającą i akurat też z Krakowa. I ona, Ewa, to właściwie moje jedyne przyjemne wspomnienie z Egiptu.
I na tym powinienem zakończyć, aby nie wyjść na masochistę. Niech wyjdę.

Pierwszego dnia tak mnie spaliło słońce na karku, ramionach i rękach, że musiałem zadzwonić po lekarza. Dał mi maść znieczulającą ból i cały drugi dzień przeleżałem w bungalowie. Trzeciego dnia wypożyczyłem płetwy, maskę, fajkę (nurkowanie z ich pomocą nazywa się snorkelling), żeby z Ewą oglądać mieszkańców rafy koralowej, która tam znajdowała się tuż pod powierzchnią wody. Ledwie rozpocząłem podwodną przygodę, oparzyła mnie meduza czy coś podobnego. Zaczęło boleć jak diabli, zdrętwiał mi brzuch i pośladki. Znowu lekarz, zastrzyk (60$) i dwa dni
leżenia.Piątego dnia pojechaliśmy zobaczyć piramidy. Ewa koniecznie chciała wsiąść na wielbłąda, żeby mieć na nim zdjęcie. Zrobiłem jej kilka fotek. Następnie namówiła mnie, żebym wsiadł na to paskudne zwierzę. Usiadłem. Gdy wielbłąd wstawał z ziemi, spadłem przez jego pysk na piasek. Rozciąłem sobie wargę, krew zalała mi koszulę. Pomyśleć, że jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej byłem mistrzem Małopolski w skoku o tyczce, spadałem z wyższa niż garb wielbłąda i nic.
Ze zwiedzania Kairu zrezygnowałem w obawie, że mnie tam zaatakują terroryści (jest coś takiego jak prawo serii, w tym wypadku serii nieszczęść). Ewa też nie poszła zwiedzać miasta, została ze mną w autobusie.
Wystarczy?

Dalej, Karolku, skoro już zacząłeś.
W drodze powrotnej, z Hurkady do Krakowa, żeby się uchronić przed niespodziankami podczas lotu, przed wejściem do samolotu wypiłem piersiówkę miejscowej wódki. I dobrze zrobiłem, jak sie okazało. Szczęśliwie nic nie pamiętam, tylko Ewa mi powiedziała, że obrzygałem sąsiadów z lewa i prawa. Z samolotu wynieśli mnie na noszach i dalej już Ewa zaopiekowała się mną.
Dziękuję ci, Ewo, jeszcze raz. I nie namawiaj mnie na wycieczkę do Sri Lanki.

Zdjęć z Egiptu nie chce mi się oglądać. Lecz skoro obiecałem, że pokazę na blogu, więc pokazuję (w osobnym wpisie). Mam nadzieję, że gdy je będę tu umieszczał, nie stanie się nic złego, bo może padłem ofiarą Klątwy Faraona?

poniedziałek, 26 października 2009

CÓRKA WYPRAWIA MNIE DO EGIPTU

Nie znoszę podróży. Cywilizowany człowiek, za jakiego się uważam, zna mniej więcej cały świat. Chodzi mi o to, że na przykład wyprawa do Paryża, aby obejrzeć wieżę Eiffel'a, zupełnie nie ma sensu. Wszyscy wiemy jak ta wieża wygląda.

Rzadko wyjeżdżam z Krakowa. W młodości, co prawda, dużo podróżowałem po Polsce, autostopem i normalnie, czyli pociągami i autobusami. Za granicę też jeździłem, najczęściej oczywiście do krajów Układu Warszawskiego, ale byłem i w RFN (młodzi pewnie nie wiedzą co to za kraj. Niemcy Zachodnie). Wówczas to był rzeczywiście wyjazd za prawdziwą granicę, strzeżoną przez uzbrojonych żołnierzy, ze szlabanami, z kolczatkami, z rewizjami i tak dalej. A wcześniej (już zapomniałem o tym) wielomiesięczne i nawet wieloletnie oczekiwanie na paszport. Później, w RFN, to był naprawdę inny świat, na o wiele wyższym poziomie pod każdym względem. Na mnie zrobiło wrażenie, że piwa można się było napić w każdym miejscu i o każdej porze, i to dowolnie jakiego, nawet polskiego, gdy w Krakowie podawano je w "Hawełce"dopiero od godziny 13-tej, wyłącznie Okocim, i musowo trzeba było zamawiać ze śledziem lub jajkiem w majonezie. O 16-tej piwo się kończyło.
Aa, dobra, ćmoje boje, wspominki starucha.

W każdym razie nie znoszę podróży. Myślałem, że już do końca tego życia nigdzie się dalej nie ruszę, a tu córka się postawiła i, wyobraźcie sobie, ekspediuje mnie do Egiptu.
Siedzę sobie bezpiecznie i wygodnie w domu. Przypominam sobie tyłek Marty K. podczas mycia.
Dzwonek domofonu.
- Słucham.
Kobiecy głos:
- Jestem z biura turystycznego... (lepiej na razie nie zdradzę nazwy).
- To pomyłka. Nie spodziewam się nikogo z waszego biura.
- Mam dla pana bilet lotniczy na wycieczkę do Egiptu.
Domyśliłem się. Katarzyna niejako przymusiła mnie do wyjazdu do ciepłego kraju. Bo skoro już mam bilet lotniczy i opłacony hotel (pięciogwiazdkowy, jak się okazało) i wszystko inne, all inclusive, co mi pozostaje? Tydzień w Egipcie wytrzymam. Ciekawe, czy zobaczę tam polskie bociany?
Odlot za trzy dni.
Muszę kupić aparat cyfrowy. Zamieszczę tutaj kilka zdjęć z Egiptu. Trochę jestem podniecony tą wyprawą. Jakoś nigdy nie przytrafiło się mi być w Afryce, a to przecież kolebka cywilizacji, tam się wszystko zaczęło, stamtąd my wszyscy.
Spokojnie, Karolku, bo w dniu odlotu możesz dostać takiego rozwolnienia, że do ustępu nie zdążysz, a co dopiero na lotnisko.

Jak powiedzieć Marylce, że będę leciał samolotem? Ona chorobliwie boi się samolotów. Raz, za naszych dobrych lat, mieliśmy z Krakowa lecieć samolotem do Gdańska, stamtąd na wczasy w Kołobrzegu. Byliśmy już na płycie lotniska, przed schodami do samolotu, i Marylka, spanikowana, uciekła. Nie mogła uwierzyć, że taka wielka maszyna z żelaza, w dodatku z wieloma ludźmi i bagażami, może się unosić w powietrzu jak ptak.
- Karol - powtarzała później w domu - to jest wielkie oszustwo. Nic tak ciężkiego i wielkiego nie może latać.
Przyznałem jej rację, no bo, ostatecznie, auta są dużo mniejsze, a przecież nie latają.
Wczasy w Kołobrzegu przepadły. Pojechaliśmy na tydzień do Myślenic, na Zarabie. Pięknie było. Nawet to było piękne, że Marylka codziennie rano szła nad Rabę i przeganiała wędkarzy, perswadując:
- Kochany panie, gdyby pan w restauracji jadł kotleta, który w środku miałby ostry haczyk, spodobałoby się to panu?

poniedziałek, 19 października 2009

WYGRAŁEM TURNIEJ SZACHOWY

Nim wziąłem udział w turnieju szachowym, byłem przerażony. Ale nie z powodu szachów.

Od lat rozwiązuję krzyżówkę "Jolka" w Dużym Formacie Gazety Wyborczej. Raz mi idzie lepiej i po kilku godzinach krzyżówka jest rozwiązana, raz gorzej, dwa dni muszę nad nią siedzieć. W ubiegły czwartek zaczęły się dla mnie ciężkie dni. Siedziałem nad "Jolką" do niedzieli i nic. Zaledwie dziesięć haseł wpisałem w kratki. Głowa mi pękała z wysiłku.
Wiadomo, człowiek nie głupieje pod względem intelektualnym z tygodnia na tydzień. A jeśli tak się dzieje (a tak właśnie się działo), to znaczy, że jakaś choroba. A w tym wypadku jakaś choroba to oczywiście Alzheimer. W wyobraźni już widziałem swój mózg w stanie galaretowatym, a w uszach, zdawało się mi, słyszę chlupotanie tej coraz bardziej rozwodnionej galarety uwięzionej w mojej czaszce. Wyjąłem z szuflady tabletki nasenne (wciąż jednak mam ich za mało, znowu muszę pójść do mojej doktor po receptę), żeby je mieć na widoku i nie zapomnieć o nich.

Zaalarmowałem Marcjana, żeby natychmiast przyszedł, i powiedziałem mu o gwałtownie postępującej amnezji, nie zdradzając jednak szczegółów, czyli, że chodzi konkretnie o niemożność rozwiązania "Jolki".
- Lepiej przyjdź od razu -dodałem - bo jutro mogę cię już nie rozpoznać.
- Niech ojciec nie przesadza - roześmiał się Marcjan. - Czyta ojciec książki i zapamiętuje ich treść, nie mieszają się mu dni tygodnia, rozpoznaje polityków, pamięta daty historyczne, rozwiązuje krzyżówki... - (tu się pomylił!). - No i dobrze gra w szachy - zakończył.
- Już nie gram - odrzekłem. - Nie mam z kim. Moi partnerzy od szachów poumierali albo zapomnieli jak się gra w szachy. Kilka lat jak nie otworzyłem szachownicy. Może też już nie potrafię.

Marcjan nie potraktował poważnie mojego strachu przed Alzheimerem, ale wieczorem zatelefonował i oznajmił, że zapisał mnie do turnieju szachowego, który organizuje jedna z większych galerii handlowych w Krakowie. Miałem się tam zgłosić w piątek o jedenastej.
- Jeżeli ojciec zajmie miejsce powyżej dziesiątego w kategorii senior - rzekł - wtedy postaram się, żeby ojcu szybko zrobiono badania na obecność Alzheimera.
Zgodziłem się.

Dzień przed turniejem szachowym, w czwartek, kupiłem Duży Format z "Jolką", a tam czarno na białym było napisane nad krzyżówką, że w ubiegłym tygodniu wydrukowano niewłaściwy diagram "Jolki" i bardzo przepraszają. Mało mnie szlag nie trafił, że się wyrażę. To ja byłem bliski łyknięcia garści tabletek usypiających, a oni spokojnie, po tygodniu, informują... Dla redakcji to mało znacząca pomyłka, a dla mnie, i pewnie innych jolkowiczów, to była wielce denerwująca sprawa.
Teraz nigdy nie będę miał pewności, czy to ja jestem w słabej kondycji intelektualnej, czy znowu coś źle wydrukowano.

Natychmiast zabrałem się do rozwiązywania nowej "jolki". Rekord: dwie godziny i dziesięć minut i krzyżówka rozwiązana. Poczułem się zdecydowanie lepiej i z powrotem schowałem tabletki do szuflady.

W piątek, mimo to, poszedłem na turniej szachowy do Galerii. W kategorii senior były tylko trzy zgłoszenia, trzech mężczyzn w moim mniej więcej wieku. Każdy miał grać z każdym, czyli po dwa mecze. Wygrałem o wiele szybciej niż rozwiązałem ostatnią "Jolkę".
Pierwszemu z zawodników co rusz myliły się szachy z warcabami i sędzia go zdyskwalifikował. Drugi z zawodników usnął przy stoliku pod koniec rozgrywki, w której i tak byłem blisko dania mu mata.
Otrzymałem nagrodę: buty do wspinaczki wysokogórskiej. Podarowałem je Maćkowi, bardzo się ucieszył.

W sumie, dobrze. No bo na dodatek Marcie K. umyłem większą powierzchnię ciała niż zazwyczaj, a Ilona Małkowska zaczęła przychodzić z butelką czerwonego wina. Żebym z kolei nie popadł w alkoholizm.

piątek, 16 października 2009

MARTA K. Z PCK - 2

Marta K. od razu spostrzegła, że w zlewie nie ma brudnych naczyń.
- Panie Karolu, po co się pan męczył? Przecież umyłabym te gary, od tego tu jestem.
- Pani Ilona umyła.
- To ta, co ją poprzednim razem spotkałam? - zapytała Marta.
- Tak.
- A to franca! Niech pan na nią uważa. Ona chce się dobrać do pana.
- W jakim sensie?
- Jak to w jakim? To jasne. Wpierw fiku miku, później wprowadzi się do pana, mieszkanie przepisze na siebie, następnie wyjmie pieniądze z pana konta, a na koniec pana otruje.
- Przesadza pani.
- Źle jej z oczu patrzy
- Ona nie potrzebuje mieszkania i pieniędzy. Ma jedno i drugie. Poza tym do dobra dziewczyna.
- Taka z niej dziewczyna, jak ze mnie nastolatka.
Marta po raz pierwszy nie umyła u mnie głowy i nie kąpała się. Solennie odkurzyła mieszkanie, wyniosła wszystkie butelki, zrobiła zakupy (tylko jedna butelka czerwonego wina).
- Następnym razem wytrzepię dywan - zapowiedziała, wychodząc.
Prawdę mówiąc, to wolałbym, żeby Marta kąpała się niż trzepała dywan. Jestem zły na Małkowską. Sama się nie wykąpie i drugiej w tym przeszkadza. To przypomina zachowanie psa ogrodnika. Ale, z drugiej strony, wygląda na to, że dwie kobiety starają się o mnie. Pochlebia mi to, bo (stary to zaraz musi liczyć lata!) one dwie mają razem niewiele lat mniej niż ja jeden.

czwartek, 8 października 2009

MARTA K. Z PCK

Zadzwoniła do mnie pracownica PCK i zapytała, czy jestem zadowolony z pracy pani Marty K. Powiedziałem, że tak. Zełgałem, lecz nie całkiem.
Marta K. była już kilka razy u mnie, ale ani raz nie umyła naczyń, nie wyniosła śmieci, nie wyniosła butelek, ani raz nie odkurzyła mieszkania. Muszę jednak przyznać, że ochoczo wyruszała do sklepu po zakupy. Zaraz po wejściu do mieszkania, pytała:
- Panie Karolu, co trzeba kupić, bo za dwadzieścia minut leci "Na dobre i złe" i chciałabym zdążyć obejrzeć od początku.
Zaglądam do lodówki, mówię, że żółty ser, jakąś wędlinę, pomidory i coś tam jeszcze, na co akurat mam ochotę. Daję Marcie pieniądze.
- Wino pan jeszcze ma? - dopytuje, jakby to był artykuł najpierwszej potrzeby.
Ostatnio nie mam, więc mówię, żeby kupiła butelkę półsłodkiej Sophii. W sklepie 8,50 zł.
Marta wraca zdyszana jeszcze nim rozpoczął się serial i powiada, że zdążyła kupić tylko wino, na wszelki wypadek dwie butelki, bo do kasy z jedzeniem była długa kolejka i nie zdążyłaby na "Na dobre i złe", a ona jeszcze nie opuściła ani jednego odcinka.
- Kupię później - kończyła, podając mi otwieracz do korków.
Ale później to musiała umyć głowę, jeśli jej pozwolę (to było pierwszego dnia), albo wykąpać się, jeśli nie mam nic przeciwko temu.
Pozwalałem i nie miałem, bo kiedy się kąpała, wołała mnie, żebym jej umył plecy. W moim wieku przyjemnie jest myć plecy trzydziestopięcioletniej kobiety, zahaczając trochę o pośladki i mając nadzieję, że lada dzień będę mył całą Martę, z przodu i tyłu. Cóż, każdy ma jakieś słabości.
W ciągu dwu godzin pobytu Marty opróżnialiśmy dwie butelki wina.
- Upił mnie pan, panie Karolu. Już nie mam siły na żadne sprzątanie, proszę mi wierzyć.
- Wierzę, pani Marto - odpowiadałem, bo co, mnie też szumiało w głowie i nie tylko.
- Z pana jest zbereźnik, panie Karolu - mówiła, patrząc na moje krocze.
Od razu, pierwszego dnia, dostrzegła przypadłość, której się nabawiłem przed laty, kiedy poraził mnie prąd podczas zawieszania żyrandola. Ona myśli, że to jest wyłącznie reakcja na jej obecność i wykorzystuje to. Przecież nie jestem całkiem głupi. Właściwie to wykorzystujemy się wzajemnie. Marta też nie jest głupia.
Wychodząc użala się, że nie ma pieniędzy na tramwaj i musi kawał drogi pokonać piechotą. Więc daję jej piątkę na bilet.

Dzisiaj, gdy Marta wychodziła, przyszła Ilona Małkowska. Obrzuciły się spojrzeniami i od razu znielubiły. Wyraźnie było to widać, a właściwie "czuć". Marta w drzwiach cmoknęła mnie w policzek.
- Do widzenia, panie Karolu. Najlepiej jak sie pan zaraz położy spać - powiedziała, czyniąc aluzję do wypitego wina, a tak naprawdę była to uwaga przeznaczona dla Małkowskiej, że jestem w niedyspozycji i lepiej, żeby Ilona zaraz wyszła.
Małkowska była zaskoczona.
- Karol, co to za kobieta? - zapytała i spojrzała na mnie uważnie, jakby odkrywając, że w gruncie rzeczy nie muszę być facetem, który służy tylko do użalania się na innych facetów.
Zdaje się, że Ilona, po tylu latach znajomości, po raz pierwszy dostrzegła we mnie mężczyznę. Przesadzę, jeśli napiszę, że atrakcyjnego (mężczyźni w moim wieku nie są atrakcyjni), ale, przynajmniej, jeszcze do rzeczy i z którym nie wstyd pokazać się na ulicy. Też spojrzała na moje krocze.
- Cho, cho - pokręciła głową.
- To jest kobieta z PCK - wyjaśniłem. - Pomaga mi. Wiesz, sprzątanie, zakupy. Niech ci, Ilonko, nic innego nie przychodzi do głowy.
- Sprzątanie, zakupy - rzekła Małkowska ironicznie, spoglądając na rekordowo wysoki stos brudnych naczyń w zlewozmywaku i na dwie puste butelki na stole. - Przecież ona jest młodsza ode mnie - nagle sobie to uświadomiła. - I od Marylki.
- Marylka nalega, żebym sobie znalazł jakąś kobietę.
- Wiem. Ona jest święta.
- Ja nie jestem - bezradnie rozłożyłem ręce.
- Widzę - znowu jej spojrzenie w krocze, po czym, stojąc do mnie przodem, ręką odrzuciła włosy do tyłu.
Kiedyś czytałem książkę o mowie ciała i pamiętam, co oznacza taki odruch u kobiety.
- Co ten mokry ręcznik robi na fotelu? - zapytała z naganą.
- Marta się kąpała.
- To ona, zamiast tu sprzątać, jeszcze bardziej bałagani. Musisz o tym powiadomić PCK, niech przyślą kogoś innego.
- Chcesz pozbawić tę kobietę środków do życia? Ona u mnie zarabia. Marne grosze zresztą.
- A kto jej płaci? Chyba nie ty?
- PCK.
- Muszę tu chociaż umyć gary - rzekła Małkowska. - Przecież za chwilę spadną na podłogę.
I wzięła i umyła je. Ja w tym czasie usnąłem. Zmorzyło mnie wino.

środa, 30 września 2009

ŻEBRACY W KRAKOWIE

W centrum Krakowa trudno przejść ulicą, żeby nie widzieć żebraka z puszką na pieniądze lub nie być nagabywany o pieniądze. Znam tych żebrzących z widzenia. Jeśli mam jakieś drobne, daję im. Nie martwię się, że oni, zamiast na jedzenie, jak zapewniają, przeznaczą wyproszone pieniądze na alkohol. Jedzenie to oni mogą dostać u braci Albertynów, sióstr Sercanek, sióstr Felicjanek i jeszcze w kilku innych miejscach. Tylko że zupa i chleb nie dadzą im chwili zapomnienia o swoim losie. Przecież statusu bezdomnych i bezrobotnych nie wybrali świadomie. Wpakował ich w to jakiś nałóg albo pech, albo lekkomyślność, albo po prostu niemożność poradzenia sobie z życiem. Wypicie piwa czy wina to dla nich jedyna dostępna przyjemność.

Na Plantach, przy murze klasztornym Reformatów, od wielu miesięcy okupuje ławki jedna i ta sama grupa bezdomnych. Z jednym z nich rozmawiałem kiedyś. Klasyczny przypadek wpadania w bezdomność. Przed laty powodziło się mu dobrze. Mieszkał wtedy w Rzeszowie. Pracował, kupił auto, regularnie płacił czynsz, ot, zwykłe życie przeciętnego Polaka. Aż stracił pracę i zaczęło się spadanie. Z początku miał nadzieję, że znalezienie nowej pracy jest tylko kwestią czasu i zadłużył się w jakiejś podejrzanej, z czego wówczas nie zdawał sobie sprawy, instytucji finansowej. Wpierw stracił auto, później obrazy, które mu zostały po rodzinie pochodzącej ze Lwowa (jeden obraz namalowany był przez Jerzego Kossaka), następnie srebrne i złote precjoza, a dług mu rósł w tempie 100% miesięcznie. Stał się niewypłacalny, grożono mu pobiciem, i uciekł z Rzeszowa do Krakowa. Znalazł się na ławce na Plantach, a z tego miejsca trudno się wyrwać. Człowiek staje się coraz bardziej zaniedbany, śmierdzi, nabiera wyraźnych cech bezdomności i biedy. Takiego nikt nie weźmie do pracy.

Piszę o bezdomnych, bo właśnie dzisiaj miałem do czynienia z tą grupą z Plant.
- Panie, poratuje nas pan kilkoma złotymi? - zagadnął mnie jeden z nich.
- Na co? - zapytałem i włożyłem rękę do kieszeni, jakby po pieniądze.
- Na dżem do chleba.
- Ee - udałem rozczarowanie i wyjąłem rękę z kieszeni. - Myślałem, że na alkohol.
- Bo na alkohol! Kłamałem, że na dżem.
- Na piwo to bym dał - powiedziałem. - Ale wy mnie oszukacie i później, zamiast piwa, nakupicie sobie dżemu.
- Jak Boga kocham! Kupimy piwo! - zapewniał gość z ławki.
Pozostali gwałtownie zaczęli go wspierać:
- Przysięgamy, że na piwo.
- Nie oszukamy pana, co do grosza wydamy na piwo.
- No. nie wiem - wahałem się.
- Dżemem, szanowny panie, to my już sramy.
Więc dałem im dziesiątkę.
- Stary, jesteś porządny człowiek.
Gdy to usłyszałem, natychmiast pożałowałem, że im dałem pieniądze. Ja do nich z sercem, a oni do mnie "stary".

niedziela, 27 września 2009

W MIARĘ DOBRZE

Tomkowi powiedziałem, że mi rower ukradli. Wcale się tym nie przejął. Raczej odwrotnie, ucieszył się. Powiedział:
- To dobrze, ojciec. Wolę, żeby ci ukradli rower, niż miałbyś się na nim zabić. Wcześniej nie wziąłem pod uwagę takiej możliwości.
Stary pierdziel. Kupię rower za własne pieniądze i pościgamy się. Zobaczymy, kto się zabije.

Ilona Małkowska wyleczyła się z miłości do literata. Przyszła do niego pod nieobecność żony, a swojej przyjaciółki, i oświadczyła bez ogródek:
- Zakochałam się w tobie. Musisz wybrać pomiędzy mną a Z. (to żona pisarza).
- Jesteś pewna, że mnie kochasz? - on zapytał.
- Jestem pewna, jak tego, że żyję - ona.
- To zdejmuj majtki i kładź się -on.
Była zdumiona. Takiej chamskiej odzywki nie spodziewała się usłyszeć. Myślała, że to będzie bardziej romantycznie, że, poza romantycznością, on jeszcze będzie się wahał, czy ona, czy Z. Oczekiwała dramatycznych chwil. Lecz, mimo to, tak była ucieszona, że w pierwszym odruchu zdjęła majtki. A on:
- Jesteś nieogolona.
Ta odzywka Ilonę zupełnie otrzeźwiła i w jednej sekundzie wyleczyła z miłości do niego.

No cóż, krucha to musiała być miłość. A facet, ten pisarz, jest na pewno dobrym psychologiem. Domyślił się, że ma z nimfomanką do czynienia.

Jasio Cz. przylatuje za kilka dni z Ameryki, żeby umierać w Polsce. Znając jego fantazję, no i to, że nie jest biedny, trochę się obawiam jego umierania. On umiera, bo musi, a ja mogę umrzeć z nadmiaru jego swawoli, jeżeli będę w nich uczestniczył.

Byłem u mojej kochanej Marylki. Zastałem ją w dobrym, a nawet bardzo dobrym stanie psychicznym.
- Karolku - powiedziała (nie po raz pierwszy) - znajdź sobie wreszcie jakąś babę na żonę.
- Marylko, ty jesteś moją żoną i zawsze nią będziesz.
Poprzytulaliśmy się, popłakali. Nie chce mi się tego powtarzać, ale świat nie jest ani dobry, ani sprawiedliwy, ani rozsądny. Ja i Maryla zasłużyliśmy sobie na inne życie.

piątek, 25 września 2009

MIAŁEM ROWER

Kiedy ostatni raz jeździłem na rowerze? W dzieciństwie, czyli w innej epoce, w innym wieku. Pamiętam, że z mojego pierwszego roweru dla dorosłych co chwila spadał łańcuch i co jakiś czas wypadały szprychy z koła. A kiedy przebiłem dętkę, to była robota na kilka godzin i w dodatku bardzo kosztowna. Nie opłacało się, jak dzisiaj, kupić nową dętkę za sześć złotych (powiedział mi Maciek, że tyle kosztuje), tylko trzeba było łatać na gorąco. Było takie specjalne urządzenie do łatania, które trzeba było kupić.
Mniejsza z tym.

Dużo spaceruję, więc wiem gdzie są ścieżki rowerowe. Zawierzyłem powiedzeniu, że pływania i jazdy rowerem się nie nie zapomina. Co do jazdy rowerem, sprawdziło się. Jak jest z pływaniem, jeszcze nie wiem. Wsiadłem na rower i jechałem, jakbym jeździł nieprzerwanie od dziecka. Wybrałem trasę nad Wisłą, wzdłuż bulwarów do tamy koło Łęgu. Jechałem szybko (na liczniku miałem 17 km/h), ale i tak wszyscy mnie wyprzedzali, nawet kobiety. Co prawda mogłem sobie naoglądać pośladków (znacie już tę moją słabość), lecz było stresujące dla mnie, że jestem najpowolniejszym rowerzystą. W końcu kiedyś byłem mistrzem Małopolski w skoku o tyczce, a tu taki dziadyga! No dobrze, tłumaczyłem sobie, musisz potrenować, jesteś po raz pierwszy na rowerze od kilkudziesięciu lat, na ten raz możesz im odpuścić.
Do tamy i z powrotem pod "Jubilat", później do klasztoru Norbertanek, następnie wokół Błoń, razem 16 kilometrów w dwie godziny. Pewnie to nie był jakikolwiek rekord, lecz, przypominam, to pierwszy raz od wielu lat na rowerze. Następnego dnia, postanowiłem sobie, muszę poprawić czas o piętnaście minut.

Niestety, nie dano mi sznasy pobić rekordu trasy. Następnego dnia bolały mnie łydki i pośladki. Mimo to nie nie zrezygnowałem z jazdy, tylko wpierw podjechałem do punktu Toto Lotka na Dolnych Młynów, żeby kupić kupon "Dużego Lotka" i wygrać 18 000 000 zł. Rower zostawiłem pod sklepem, zagrałem w Totka, a gdy wyszedłem na ulicę, roweru już nie było.

Zamierzałem zgłosić kradzież na policji, ale znowu nie chciałem aby "mój" dzielnicowy pomyślał, że jestem starym głupkiem. Bo, dopóki co, traktuje mnie serio. Tylko nie wiem co Tomek sobie o mnie pomyśli. Ten rower chyba kosztował z półtora tysiąca złotych.

poniedziałek, 21 września 2009

DZIEŃ ODWIEDZIN

Rano - Tomek. Przyjechał do Krakowa, bo tutaj zamierza zbudować nowe centrum tenisowe. Słyszał, że Kraków to jedyne miasto w Polsce, w którym ubywa kortów do tenisa, zamiast przybywać. Nawet Nadwiślan Kraków, gdzie uderzały pierwsze zielone piłki Magdalena Grzybowska i siostry Radwańskie, rozwiązał sekcję tenisa. Zdaje się, że na miejscu kortów ma stanąć apartamentowiec i podziemne garaże.

Co rusz to widzę, że budują nowe apartamentowce. Mieszkania w nich sprzedają się jak świeże bułeczki (tak w PRL-u mówiono o chętnie kupowanych towarach). Niedługo to każdy Polak będzie mieszkał w apartamentowcu.

- Ojciec, jak zbuduję korty, zostaniesz dyrektorem tego obiektu - powiedział Tomek. - Ktoś zaufany musi mi pilnować interesu.
- Czemu nie - odrzekłem. - Powiedz tylko, kiedy, i stawię się do pracy.
- Z tego, co dowiedziałem się o krakowskich urzędach, to cztery lata zajmie mi załatwianie zgody na wybudowanie kortów. Plus rok ich budowy.
- Za pięć lat to może będziesz mnie odwiedzał na cmentarzu.
- To trzymaj się, staruszku. Biegaj, jeździj na rowerze, ćwicz na siłowni, patrz na młode dziewuchy- Tomek był najwyraźniej w dobrym nastroju. - Adrenalina przedłuża życie. Chcesz, kupię ci rower.
- Dobra, kup - machnąłem ręką, żeby się odczepił ze swoimi radami.

Po chwili przyszedł Marcjan. Marcjan jest programistą komputerowym. Tomek załatwił mu w Warszawie kilka dobrych zleceń. Polubili się. Cieszy mnie to. Ciekawe, co sobie mówią o mnie, kiedy są z dala ode mnie?

W południe przyszła dziewczyna do pomocy w domu. To drugie jej odwiedziny. Wbrew obietnicom pań z PCK nie jest studentką. Ma około 35 lat i wygląda na kobietę "po przejściach". Gdy zaproponowałem jej lampkę wina, ochoczo zgodziła się i wypiła całą butelkę wina. Opowiadała o swoich dzieciach, ma ich troje, i o mężu, którego co miesiąc odwiedza w więzieniu. Minęły dwie godziny i znowu nie zdążyła umyć garów i wynieść butelek po winach. Ale pogadaliśmy sobie, nie narzekam.

Czwarta po południu - kominiarze z życzeniami świątecznymi, pijani. Tak mnie zaskoczyła i rozbawiła ich wizyta, że dałem im 10 zł.

Po kominiarzach sąsiadka z pierwszej oficyny, niedawno się wprowadziła do kamienica. Piękna kobieta. Dowiedziała się, że "K. Trzaska. Remonty Domowe" to ja. Chciała wymienić baterię w łazience. Umówiliśmy się, że przyjdę do niej jutro.

Szósta - Maciek. Żebym mu pomógł napisać referat o średniowieczu w Europie. Oczywiście, pomogłem. Dyktowałem, a on pisał.
- Dziadek - cieszył się. - Nigdy w życiu nie napisałem tak prędko referatu. Nawet nie wiedziałem, że jestem taki zdolny i mam taki duży zasób wiadomości.
- Moja krew - powiedziałem mu.

Dziewiąta - znajomy literat z kamienicy przy Krupniczej. Chciał, żebym mu pożyczył na piwo. Jasne, nie ma sprawy. Lubię go i podobają się mi jego książki. Mam dwie jego powieści z dedykacjami.

Dziesiąta - znowu Tomek. Z rowerem!
- Chciałeś rower, to masz - oparł rower o ścianę przedpokoju.
- Tomek, ja tylko tak... - byłem zaskoczony. - Nie wiedziałem, że mówisz to poważnie.
Ale rower mi się spodobał. Górski, w kolorze srebra, amortyzatory na przednim kole, licznik kilometrów i prędkościomierz. Właściwie dlaczego miałbym nie jeździć na rowerze? Dokoła Błoń albo wzdłuż Wisły.
- Za każdym przyjazdem do Krakowa będę sprawdzał ile kilometrów zrobiłeś - rzekł Tomek. -Średnio musi to być piętnaście kilometrów dziennie. Powinienem ci jeszcze kupić kask.
- O nie, na pewno nie założę kasku - powiedziałem stanowczo.
- Tak myślałem i nie kupiłem.
Tomek wyglądał na zadowolonego z tego, że sprawił mi prezent. Obaj byliśmy zadowoleni.
Coś się zmienia, pomyślałem, przypominając sobie, że i Katarzyna chce mi zafundować miesięczny pobyt w jakimś ciepłym kraju.
Dobrze byłoby przed śmiercią pogodzić się z dziećmi.

piątek, 18 września 2009

ŹLE ULOKOWANE UCZUCIA MAŁKOWSKIEJ

Rano obudził mnie domofon. Patrzę na zegarek: siódma. O tej porze nawet śmieciarze po kubły nie przyjeżdżają. Pomyślałem, że ktoś pomylił przyciski domofonu i nie wstaję z łóżka. Ale znowu sygnał domofonu.
- Słucham.
- Otwieraj, Karol.
Głos Ilony Małkowskiej. No tak, znowu chce zostawić u mnie jamnika. Raz biedne psisko siedziało u mnie cały dzień i narobiło smrodu. Później Małkowska miała pretensje, że nie przyszło mi do głowy aby pójść na spacer z Foksi. Do głowy mi to przyszło, ale gdy sobie wyobraziłem mnie, 182 cm wzrostu, z jamnikiem miniaturką na złotej (chodzi o kolor) smyczy, wolałem się nie wystawiać na pośmiewisko.
Ale do mieszkania Ilona weszła bez psa.
- Co się stało? - zapytałem.
Myślałem, że w odpowiedzi usłyszę o strasznej burzy gradowej w Skawinie (grad będzie wielkości piłek futbolowych), albo o katastrofie lotniczej nad jej wiejskim domem (oderwana od samolotu kabina z pilotami wpadła do ogrodu), albo o napadzie na dom (bandytami byli znani aktorzy Teatru Wielkiego), albo że Foksi zatrzasnęła się w zamrażarce i spędziła tam całą noc, a mimo to żyje, tylko trudno nawiązać z nią kontakt. Ilonie nie przydarzały się rzeczy zwykłe, banalne, jak innym śmiertelnikom. Dlatego byłem zaskoczony, gdy usłyszałem wypowiedziane obolałym głosem oświadczenie:
- Karol, zakochałam się.
No nie, pomyślałem rozczarowany, takie uczucia przydarzają się prawie wszystkim kobietom, bez względu na wiek, urodę i pochodzenie. Ale żeby komuś tak wyjątkowemu jak Małkowska? Poza tym cztery razy wychodziła za mąż i tyle samo razy rozwodziła się. W międzyczasie miała paru narzeczonych, między innymi księdza katechetę (dopiero w trakcie narzeczeństwa z nim dowiedziała się, że to kapłan). Zdziwiłem się że coś takiego, jak zakochanie się, Ilona traktuje poważnie.
- Zakochałam się w kimś nieodpowiednim - dodała.
- Jesteś wolna i dorosła - powiedziałem - masz prawo zakochać się w kim chcesz.
- Ale ja się zakochałam w mężu mojej najlepszej przyjaciółki. Razem studiowałyśmy i do dzisiaj przynajmniej raz w tygodniu się spotykamy. Przez te wszystkie lata ani raz nie pokłóciłyśmy się.
- To rzeczywiście problem - przyznałem.
- W dodatku ona jest jak święta. Co miesiąc wysyła pięćdziesiąt złotych na wykształcenie swojego syna, Murzynka, który mieszka w Afryce, w Rwandzie czy gdzieś tam.
- Święta i ma dziecko z Murzynem? - nie rozumiałem.
- Nie. To taki przybrany syn. Pieniądze wysyła zakonnicom, misjonarkom, które się opiekują dziećmi w Afryce.
- Aha.
- Ona jest z tych, co to każdemu żebrakowi dają złotówkę, obojętnie nie przejdą obok leżącego na ulicy, choćby ten miał pod głową butelkę z niedopitym winem i śmierdział na pięć metrów.
- Jak ona taka dobra, to może podzieli się z tobą swoim mężem - zażartowałem.
- Zwariowałeś! Ona go kocha bardziej niż ja swoją Foksi. Poza tym ja nie chciałabym dzielić się nim z kimkolwiek.
- To musi być jakiś wyjątkowy chłop, skoro dwie taakie kobiety pragną go mieć.
- Gdzie tam, to zero - ze złością prychnęła Małkowska. - Tylko śpi, pije, gra w kasynie, i podejrzewam, że to nie wszystko.
- W takim razie musi być bardzo przystojny - do takiego doszedłem wniosku, bo jak inaczej to wytłumaczyć. - I młody - dodałem, uświadomiwszy sobie, że i ja nienormalnie reaguję na młode kobiety.
Niektórzy mężczyźni zakochują się w prostytutkach.
- Ani jedno, ani drugie - odrzekła. - Facet po pięćdziesiątce, łysy, siwy, w okularach ze szkłami grubymi na centymetr, że ledwie oczy mu widać. Do tego po domu chodzi w kalesonach, wyobrażasz sobie?
- Jak znam i widzę ciebie - spojrzałem na ciuchy Małkowskiej, wszystkie z najlepszych, markowych sklepów - to nie wyobrażam sobie, żebyś się mogła zakochać w tego rodzaju mężczyźnie.
- Właśnie, Karol, ja też sobie czegoś takiego nie wyobrażałam - rozpaczała Ilona, nie zauważając, że już z pięć minut miesza długopisem herbatę.
- Pozostaje tylko jedno, jest bardzo bogaty - wydawało się mi, że trafiłem, bo dużo pieniędzy na koncie czyni atrakcyjnym nawet utykającego garbusa.
- Akurat. Nigdy nie ma ani grosza. Wykorzystuje materialnie moją przyjaciółkę. Ona utrzymuje dom, płaci wszystkie rachunki, a on jeszcze naciąga ją na papierosy, gazety i w dodatku bezczelnie domaga się, kiedy ma kaca, żeby mu kupić piwo.
To jakiś niezwykły gość, pomyślałem. I nie mogłem nie zapytać:
- To kim on jest, co w ogóle robi?
- Nic nie robi, poza tym, co mówiłam. Najwyżej czasami, raz na parę lat, napisze jakąś książkę.
No to już wiedziałem, zdawało mi się.
- Ilona, pozostaje tylko jedno wytłumaczenie - powiedziałem. - Zakochałaś się nie w nim, tylko w jego książkach. Inaczej nie da się tego wyjaśnić.
- Nie, Karol. Nie przeczytałam ani jednej jego powieści. Nie wierzę, aby on potrafił napisać coś dobrego. Prawdziwi pisarze nie zachowują się i nie żyją tak, jak on. Raz, gdy byłam u przyjaciółki, on wrócił do domu pijany jak bydlę i porzygał się w przedpokoju.
- I to cię nie odstręczyło od niego?
Ilona chwilę milczała, po czym rzekła:
- Sama, zamiast jego żony a mojej przyjaciółki, zebrałam w szmatę te rzygowiny. Później u siebie w domu, a kąpałam się wtedy, gdy sobie uświadomiłam co zrobiłam, i przypomniał się mi widok i smród jego rzygowin, sama zwymiotowałam do wody w wannie. Myślałam, że zwariuję, ale pocieszałam się, że już mi przeszła ochota na niego, bo jak nie patrzyć bez odrazy na takiego faceta.
- No i co? - zaczęło mnie to coraz bardziej zaciekawiać.
- Następnego dnia, w południe, pojechałam do Krakowa na zakupy, i zaraz znalazłam się u mojej przyjaciółki. Pomyślałam, że ona jest tak wściekła na niego, za to co wczoraj zrobił, że mu nawet herbaty nie poda. Po drodze kupiłam butelkę piwa i ukradkiem, żeby przyjaciółka nie widziała, wsunęłam mu pod poduszkę. On szepnął: jesteś kochana. Wówczas mało co, a weszłabym do niego pod kołdrę.
- Ilonko, ty chyba zwariowałaś - powiedziałem, bo to rzeczywiście wyglądało mi na chorobę.
- Karol, dłużej nie wytrzymam - Małkowska zaczęła płakać. - Dłużej nie wytrzymam. Albo ja, albo ona. W końcu do tego doszło.
- To znaczy, w końcu pokłóciłyście się? - zapytałem, bo wydawało się mi logiczne, że wcześniej czy później musiało dojść do konfrontacji.
- Tak pewnie byłoby najlepiej. Powinna mi zakazać wstępu do domu, lecz ona nie jest do tego zdolna. Nawet nie wiem, czy w ogóle zauważa, co się ze mną dzieje.
- A on?
- On ma wszystko w dupie. Za wyjątkiem, oczywiście, wódki i ruletki, bo pić i grać uwielbia. Kiedyś ukradkiem weszłam za nim do kasyna w hotelu Cracovia. Gdyby tak ode mnie nie odrywał wzroku, jak nie odrywał od tej głupiej kulki...
- Ilona, musisz iść do psychologa - powiedziałem stanowczo. - To jest jakieś chorobliwe zauroczenie.
- Boję się, Karol - Małkowskiej nie przestawały lecieć łzy.
- Wizyta u psychologa nie boli, przynajmniej w sensie fizycznym. Chcesz, zaprowadzę cię - zaproponowałem.
- Nie psychologa się boję. Przedwczoraj byłam z przyjaciółką w Tatrach. Lubimy chodzić po górach, a on nigdy z nami nie pojedzie. W drodze nad Czarny Staw miałam ochotę zepchnąć ją ze ścieżki. Ledwie się powstrzymałam. Tego się boję.
- Tym bardziej musisz pójść do psychologa - nalegałem.
- Tak, pójdę.
- Znam jednego. Mówią, że jest dobry. Uczyłem w liceum jego syna. Chcesz, to teraz zadzwonię i umówię cię na wizytę. Nie ma co zwlekać, skoro takie myśli cię nawiedzają.
- Nie dzisiaj, Karol. Już zadzwoniłam do przyjaciółki, że jestem w drodze do niej.
- To zadzwoń, że nie przyjdziesz. Nie przeciągaj struny - ostrzegłem, ale bez wiary, że Małkowska mnie posłucha.
- Nie mogę. Ona czeka na mnie.
- Myślisz o niej, czy o nim?
- Karol, nie dręcz mnie.
- A możesz mi powiedzieć, jak ten pisarz się nazywa? Może czytałem jego książki.
- Nie. I nie bądź wścibski - Ilona rozzłościła się i wstała od stołu, nie wypiwszy nawet łyka herbaty.
- To kup temu biedakowi puszkę piwa - też się rozzłościłem.
- A żebyś wiedział, kupię - trzasnęła drzwiami.
Po wyjściu Małkowskiej cały dzień, aż do późnej nocy, słuchałem wiadomości z rozgłośni krakowskich, czy nie będą mówić o zamordowaniu jakiejś kobiety. Nie słyszałem.

wtorek, 15 września 2009

TELEFON OD KATARZYNY

Nieoczekiwanie zatelefonowała Katarzyna. Zazwyczaj to pisała e-mailem, zdawkowo, że była tu, tam, pytała jak zdrowie mamy, czy czegoś nie potrzebuję. A dzisiaj telefon.
- Ojciec - zaczęła stanowczo - postanowiłam zafundować ci miesięczną wycieczkę do dowolnego, wybranego przez ciebie miejsca.
- Wiesz, że nie lubię się przemieszczać - powiedziałem.
- Nigdy nie byłeś gdzieś, gdzie jest całkiem inaczej niż w Polsce. Nigdy nie podróżowałeś, więc tak naprawdę to nie wiesz, czy lubisz się przemieszczać, czy nie lubisz. Żeby powiedzieć, że się czegoś nie lubi, trzeba to coś poznać. - Katarzyna potrafiła logicznie myśleć.
Fakt. Nie podróżowałem, bo my, wychowani i żyjący w PRL-u, nie podróżowaliśmy. Byłem w NRD i na Węgrzech, w Budapeszcie, ale to nie była żadna zagranica. Kraje Układu Warszawskiego niezbyt się różniły od siebie, za wyjątkiem ZSRR. Wszędzie było szaro, biednie, brudno i beznadziejnie. A w Rosji to już czarna rozpacz, tak źle, że dla Rosjan to my, Węgry, Polska, byliśmy bogatym i wolnym Zachodem, jak dla nas były RFN, Francja, Austria.

Od dwudziestu lat, odkąd przekraczanie przez Polaków europejskich granic stało się możliwe bez błagania o paszport i wizy, moje pokolenie zostało wyłączone z przyjemności jeżdżenia do innych państw. Nie nauczyliśmy się angielskiego, nie mieliśmy pieniędzy i nie byliśmy na tyle młodzi, żeby jeździć do Anglii czy Włoch na zarobek.
Teraz, gdy czasami myślę o podróżach, to chciałbym odbywać je w super wygodnych warunkach, samolot, dobre hotele, ciepłe kraje, gotówka w kieszeni. Lecz to jest niemożliwe. Poza tym to już nie są prawdziwe podróże. Do Ameryki osiem, dziesięć godzin, do Afryki trzy, cztery godziny. A tam, na miejscu, wszędzie podobne do siebie hotele, takie samo jedzenie i jakby jedni i ci sami ludzie. Przecież w egipskich kurortach nie poznam Egipcjan, w Meksyku nie wypiję piwa z Meksykaninem z małego miasteczka. Tubylcy są jakby drutem kolczastym odgrodzeni od turystów.
Dwutygodniowa podróż statkiem, później wyprawa piechotą, pirogą, ostatecznie autem terenowym, w jakieś trudno dostępne miejsce, to rozumiem. Ale kto się teraz tak przemieszcza? Jeśli ktoś ma pieniądze i pragnie zobaczyć coś odleglejszego i mniej banalnego od tego, co proponują biura turystyczne, proszę bardzo, jest do wynajęcia awionetka i śmigłowiec.

Prawdziwe podróże już się skończyły. Wszystko zostało odkryte, zadeptane i zaśmiecone, nawet niedostępne do niedawna Himalaje. Niedawno zorganizowano akcję oczyszczania tych gór z butelek po wodzie mineralnej, z puszek po coca coli, z toreb foliowych, z tego wszystkiego, czego natura nie jest w stanie przetrawić. Zebrano wiele ton śmieci. Z najbardziej znanych i najpiękniejszych plaż codziennie o świcie ekipy śmieciarzy sprzątają po wczorajszych plażowiczach. Nie ma już dziewiczych miejsc.
Ludziom z pokolenia po mnie mało co zostało do odkrycia. Ot, gdzieś tam, jakiś jeszcze nie splądrowany grobowiec, czy jaskinia z kośćmi naszego przodka, który, okazało się, już posługiwał się kołem, a nie, jak dotąd naukowcy uważali, że koło to wynalazek Forda.
Trochę mi żal obecnych młodych. Pod względem odkryć najbliższe lata będą jałowe. Dopiero ich wnuki będą eksplorować kosmos i ludzki mózg. W jednym i drugim są niesamowite miejsca do odkrycia. Aż ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę, że odkryjemy w kosmosie inną cywilizację, a w nas samych, na przykład, możliwość przemieszczania się w czasie.

Wracam do propozycji Katarzyny.
- Gdzie, uważasz, powinienem pojechać? - zapytałem.
- Ojciec, gdziekolwiek. Przecież nigdzie nie byłeś - rzekła ze złością. - Nie chciałbyś, dajmy na to, zobaczyć Paryża?
- Kasiu, znam Paryż. Luwr, Wieża Eiffla, katedra Notre Dame, Łuk Triumfalny.
- Co innego znać z książek i fotografii, a co innego zobaczyć na własne oczy - denerwowała się Katarzyna.
- Kiedy na fotografiach wszystko jest ładniejsze - stwierdziłem. - Po co mi oglądać brzydsze oryginały?
- Dobrze, dobrze. Wszystko wiesz, wszystko znasz. Jak dawniej - Katarzyna nawiązała do naszych rozmów, a raczej kłótni, w Polsce. - To poleć na jakąś tropikalną wyspę - zaproponowała. - Będziesz się przez miesiąc wylegiwał pod palmą, służba cię będzie obsługiwać. To chyba lubisz?
- Ja się tutaj, w Krakowie, wyleguję do woli.
- Wiesz co, ojciec, ja do ciebie z sercem, mimo wszystko, a ty cały czas jakbyś mi łaskę robił.
Coś jakby trzask odkładanej słuchawki, tak mi to w uszach zabrzmiało. Głupio mi się zrobiło. Bo rzeczywiście, Katarzyna chce coś miłego sprawić dla mnie, a ja tak jak ona właśnie powiedziała. Postanowiłem natychmiast do niej zatelefonować i przeprosić, ale nim to zrobiłem, Katarzyna znowu zadzwoniła.
- Coś nam przerwało - skłamała. - Wiesz co, staruszku, przemyśl, co ci powiedziałam, wybierz sobie jakieś miejsce na miesiąc pobytu. Ja wszystko za ciebie załatwie, ty tylko wsiądziesz do samolotu. Odezwę się za tydzień. Zgoda?
- Zgoda.
Dlaczego nie zaproponowała, żebym przyleciał do niej, do Chicago? Albo dlaczego ona nie chce się wybrać ze mną na rajską wyspę?
Oto odpowiedź: znamy się. Z Chicago wróciłbym po tygodniu, a rajska wyspa szybko przemieniłaby się w piekielną wyspę.

niedziela, 13 września 2009

ZŁODZIEJKI I PANIE Z PCK

Przyszły dwie panie z PCK. W pierwszej chwili pomyślałem, że to znowu złodziejki. Raz zostałem perfidnie okradziony. Też przyszły dwie kobiety, ale o wiele młodsze i ładniejsze niż te z PCK. Przedstawiły się, że są z "pomocy społecznej" i powiedziały, że każdemu emerytowi w dzielnicy dają sto złotych bezwrotnego zasiłku.
- Rząd wydał takie rozporządzenie - dodały. - Na pewno pan o tym słyszał.
Radośnie się uśmiechały, cieszyły, jakby to one były emerytkami, którym nagle stówka spadła z nieba. Jedna z nich, młodsza, ładniejsza i w krótszej minispódnicy, trzymała w ręku banknot dwustuzłotowy. I ten banknot wypadł jej z dłoni. Schyliła się, aby go podnieść z podłogi przedpokoju, i tak rozdziawiła uda, że miałem do wglądu jej półprzeźroczyste majtki. Zamgliło mnie, w tym momencie gotów byłem uwierzyć, że rząd daje wszystkim emerytom po pięćset złotych.
- Tak, oczywiście, słyszałem. Proszę wejść - zaprosiłem je do pokoju i pokazałem na kanapę, żeby usiadły.
Gdy usiadły na kanapie, to też tak, że widziałem dwie pary ud i przody majtek. Jedne majtki czerwone, drugie białe. Teraz się zastanawiam, czy, oprócz działania na zmysły, nie było to także oddziaływanie na uczucia patriotyczne.
- Zrobić herbatę, kawę? - zapytałem.
- Dziękujemy, nie mamy czasu. Jeszcze dzisiaj musimy odwiedzić dwudziestu emerytów. Proszę nam tylko pokwitować odbiór stu złotych - podsunęły mi kartkę z jakąś pieczątką. - No i musi nam pan wydać sto złotych - położyły na stole banknot dwustuzłotowy.
- Oczywiście.
Pokwitowałem, po czym otworzyłem szufladę komody, wyjąłem z niej sto złotych i z jedną z kobiet wymieniliśmy sie banknotami. Ona mi dała dwieście złotych, ja jej sto. Wówczas odezwała się druga:
- A wie pan, ja bym się jednak napiła herbaty, jeśli nie sprawi to panu kłopotu.
- Żaden kłopot.
Poszedłem do kuchni, ucieszony, że będę mógł sobie dłużej pooglądać młode, gładkie udka, majteczki, a może i coś więcej będzie prześwitywać przez majteczki?
Zboczony staruch! A co jest gorsze od zboczonego starucha? Głupi staruch.
Woda w czajniku jeszcze się nie zaczęła gotować, gdy z pokoju wyszły kobiety i oznajmiły, że już nie zdążą wypić herbaty.
- Rozumie pan, inni emeryci na nas czekają. Życzymy przyjemnego dnia. Do widzenia panu - szybko wyszły.
Szybko, za szybko wyszły. Jakby się mnie przestraszyły, a nie dałem im do tego żadnego powodu. To mnie zaniepokoiło. Intuicja mi podpowiadała, że coś tu nie jest tak, jak powinno być. Ale co? W pokoju na stole leżał banknot dwustuzłotowy, więc pod tym względem wszystko w porządku. Tak tylko, dla formalności, otworzyłem szufladę komody, gdzie trzymałem pieniądze. Nie było ich. Stałem się biedniejszy o 700 złotych. W pierwszym odruchu zamierzałem zatelefonować na policję i zgłosić kradzież, ale wyobrażając sobie co o mnie pomyślą policjanci, gdy im opowiem jak dałem się podejść, zrezygnowałem. Dzielnicowy uważa, że jestem inteligentnym facetem. Niech dalej ma dobre mniemanie o mnie. Szkoda mi tylko było innych emerytów, którzy "czekali" na dwie ładne kobiety z rządową "pomocą społeczną".

Panie z PCK pokazały mi legitymację. Miały przy tym poważne i ważne miny.
- Otrzymałyśmy zgłoszenie, że jest pan samotną osobą, która potrzebuje pomocy.
Na wszelki wypadek zapytałem:
- Chcecie mi panie zaofiarować jakieś pieniądze?
- Nie. PCK nie daje pieniędzy - odrzekły. - Możemy pana wspomóc ubraniami, produktami do jedzenia, lub raz czy dwa razy w tygodniu przysyłać do pana studentkę, żeby posprzątała mieszkanie, zrobiła zakupy, wyszła z panem na spacer.
- Chodzę o własnych siłach, nie trzeba mnie podtrzymywać - powiedziałem z gniewem.
- No ale naczyń do mycia trochę się panu uzbierało - kobieta omiotła spojrzeniem zlewozmywak, gdzie rzeczywiście piętrzył się stos garnków i talerzy.
- Butelek także - dodała druga z wyrzutem.
- Lubię czerwone wino - starałem się uśmiechnąć. - Poza tym jest zdrowe.
- Odwiedza ktoś pana?
- Tak.
- Tym bardziej powinien pan dbać o porządek, przynajmniej nie trzymać na widoku pustych butelek po winie - skarciły mnie.
- Ma pani na myśli, że powinny to być pełne butelki?
Kobiety wreszcie uśmiechnęły się.
Tak żeśmy sobie gadali, trochę przekomarzając się, aż wreszcie przekonały mnie, że będzie dobrze, jeśli raz w tygodniu będzie przychodzić do mnie studentka, na dwie, trzy godziny.
- Pomoże panu utrzymać porządek. Pogadacie sobie.
Właściwie to czemu nie, pomyślałem i od razu brudne myśli zaczęły mi przychodzić do głowy. Nigdy się z tego nie wyleczę. Wybacz, Marylko.

Studentka ma przyjść pojutrze.