piątek, 24 grudnia 2010

W DOMU NA SALWATORZE

Kinga mieszka sama w dużym, przedwojennym domu na Salwatorze. Antyki, stare obrazy, dużo bibelotów, parkiet poukładany we wzory. Wnętrze robi wrażenie, mimo że jest, ale ze smakiem, zabałaganione. Widać i czuć bogactwo, na które pracowało kilka pokoleń. Bogactwo w dobrym guście. W przeciwieństwie do polskich nuworyszy, którzy wzbogacili się w ostatnich dwudziestu latach. U nuworysza czuć pieniądze, a nie bogactwo. Ma wszystko to, co najdroższe, a mieszkanie umeblowane jak z żurnala, nie widać osobowości właściciela.

Byłem pod wrażeniem domu Kingi. Gdy przemyła i opatrzyła mi rany, usiedliśmy w fotelach przy niskim, tureckim stole (tak Kinga nazwała) i zaczęliśmy rozmawiać.
- Co pan robi? - zapytała Kinga. - Tak w ogóle.
Widok starego piękna i starych pieniędzy onieśmielał mnie. Dotąd wydawało się mi, że jestem na nie odporny. A tu, z moją emeryturką, z dwupokojowym mieszkaniem i meblami z czasów PRL-u, poczułem się malutki. Do tego sama Kinga, ładna, elegancka, szczupła, wiotka. A ja jeszcze byłem w swetrze z rozprutym szwem pod pachą, bo wybierając się na sanki nie myślałem, że będę musiał zdjąć kurtkę. Koniecznie chciałem wyjść w oczach Kingi na kogoś choć trochę nietuzinkowego, aby nie czuła się rozczarowana, że uratowała życie jakiemuś prostakowi i, co gorsze, jeszcze zaprosiła do do swego rajskiego domu.
Odpowiedziałem:
- Buduję największy na świecie pomnik myszy i piszę książkę o Jezusie Chrystusie.
Kinga z wrażenia aż wstała z fotela. Wyglądała na zachwyconą tym, co usłyszała.
- Największy na świecie pomnik myszy? - patrzyła na mnie jak na zmartwychwstałego Thorvaldsena.
- Tak - potwierdziłem.
- I książka o Jezusie Chrystusie? - teraz, dla odmiany, jakby widziała we mnie św. Łukasza, tego od Ewangelii.
- Tak. Już mam kilka początków tej powieści.
- To cudowne. Jeszcze nigdy nie czytałam powieści z kilkoma początkami.
Nie wiedziałem: żartuje, czy mówi serio?
- Mam kilka wersji początków - wyjaśniłem. - Później, oczywiście, wybiorę jeden z nich.
- Kochany, jesteś wielki - nagle przeszła na "ty". - Mysz i Chrystus. Będziesz sławny. Od razu to poczułam, jak tylko zobaczyłam twoje stopy wystające z tamtej dziury koło fortu.
Zacząłem skłaniać się ku temu, że jednak żarty sobie stroi.
- Boże, jak ja bym chciała być z tobą i widzieć, jak realizujesz te wielkie projekty. Powiedz, że ty też chcesz tego, a wszystko zrobię dla ciebie. Oddam ci ciało i duszę.
To już ewidentnie był teatr. Więc żeby nie wyjść na zrobionego w bambuko, postanowiłem też grać.
- Kłamiesz, że wszystko zrobisz dla mnie - powiedziałem.
- Przysięgam. Ciało, dusza, majątek. Jutro pójdziemy do notariusza i wszystko przepiszę na ciebie.
- Dobrze. Ale tymczasem ciało. Rozbierz się.
Byłem gotowy na wybuch jej śmiechu, z tego, że taką sobie nietypową urządziliśmy zabawę. Ale Kinga zaczęła szybko zdejmować ubrania, aż została naga, tylko z biżuterią na rękach i szyi.
Czyżby to wszystko było serio? Albo żart do kwadratu?
Patrzyła na mnie z wyczekiwaniem i tak, jakbym teraz był Thorvaldsenem i św. Łukaszem w jednej osobie. Rzadko dopada mnie ogłupienie. Tym razem dopadło. Siedziałem wbity w fotel i patrzyłem na ładne nagie ciało z dziewczęcymi piersiami. Ona czekała. Czy to był żart, czy serio, to teraz inicjatywa należała do mnie. Ostatecznie akt miłosny też może być w tonacji serio lub żartobliwej. Nie byłem pewien, czy nie wybiegam za daleko w myślach.
To, że kobieta stoi przede mną naga, wcale nie musi oznaczać tego, o czym w takiej sytuacji myśli prawie każdy mężczyzna. A ja należę do prawie każdych. Może ona, poprzez nagość, chce tylko pokazać, że jest niewinna jak Ewa zanim zerwała jabłko. Przypomniały mi się słowa R.S., też przecież artysty, że pisarze mają we krwi szczerość i czystość myśli. A jeśli to prawda?
- Powiedz, że tego chcesz - Kinga ponagliła.

Domofon...

Kinga przyszła. Po raz trzeci próbuję i nie mogę opowiedzieć do końca, jak przebiegały nasze pierwsze godziny po poznaniu się. I zawsze wtedy Kinga. Nie jestem przesądny, ale może to jakiś znak, żeby o tym nie pisać?

środa, 22 grudnia 2010

W STUDZIENCE KANALIZACYJNEJ

Skoro już zdradziłem, że poznałem Kingę i że jesteśmy razem od kilku dni, wypadałoby powiedzieć o niej coś więcej. Rozumiem, że w pierwszym rzędzie rodzi się zaciekawienie (w moim przypadku tak by było) ile ma lat. No bo, w końcu, emeryt, więc ciekawe jak wiekową kobitkę sobie przygruchał (przepraszam za to gruchanie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy). Kinga nie jest stara, bo dwadzieścia osiem lat młodsza ode mnie. Urodziła się już po ostatniej wojnie światowej. Normalnie, gdybym się z nią znalazł gdzieś w większym towarzystwie, nie widziałbym w niej partnerki do czułej, erotycznej przyjaźni. Do niedawna moją uwagę, spojrzenia, chuć, przyciągały dwudziestolatki. Do niedawna, bo ostatnio częściej niż dwudziestolatkom przyglądam się szesnastolatkom. Boję się, że jeśli pożyję jeszcze kilkanaście lat, to będę zaglądał do wózków dziecięcych. Zaś co do Kingi, to po pierwszych godzinach znajomości zaczynałem odnosić wrażenie, że urodziła się nie po ostatniej wojnie, tylko po stanie wojennym ogłoszonym przez generała Jaruzelskiego. Głównie dlatego, że jest bardzo a bardzo bezpretensjonalna. Artystka. Maluje obrazy, kwiaty przede wszystkim. Namalowane przez nią kwiaty są piękniejsze i bardziej żywe niż prawdziwe kwiaty, jeżeli to możliwe.
Chociaż (teraz się nad tym zastanawiam) może to nie jest bezpretensjonalność, tylko egzaltacja. Nie wiem. A właściwie dlaczego się nad tym zastanawiam? Wiem jedno: Kinga prawdopodobnie uratowała mi życie.

Zjeżdżałem na sankach po wąskich schodach, które zaczynały się u podnóża fortu, od strony gdzie jest hotel i radio RMF. Po tych samych schodach jeździłem z moją Marylką. Ona uwielbiała, gdy sankami trzęsło, aż piszczała z zadowolenia. Chciałem sobie przypomnieć tamte chwile z Marylką. Jadę, jadę, nawet nie bardzo trzęsie, bo dużo śniegu, i w pewnym momencie stop! Przód sanek wbił się w nawiany śnieg, ja poleciałem głową do przodu, prosto do niezabezpieczonej przykrywą studzienki kanalizacyjnej. Uderzyłem w coś twarzą i zawisłem na udach. Byłem w szoku, niepotrzebnie wyprostowałem nogi i wpadłem głębiej, ale jeszcze zdążyłem wyciągnąć ręce przed siebie. Gdyby nie to, uderzyłbym głową w gruz zalegający na dnie studzienki.
Studzienka była wąska. Nie mogłem zmienić pozycji na głową do góry i wyjść. Czułem, że moje stopy wystają na zewnątrz studzienki i w związku z tym liczyłem, że ktoś będzie tędy przechodził i pomoże mi się wydostać. Tylko że ten ktoś mógłby iść dopiero za dwie godziny, a wtedy krew pewnie by mi się już uszami i oczami wylewała.
Miałem szczęście. Już po kilkunastu minutach poczułem dotyk ludzkiej ręki na łydce i usłyszałem kobiecy głos:
- Halo, jest tam ktoś?
Mimo mojej sytuacji pomyślałem, że na pomoc od takiej idiotki nie mogę liczyć. Ale myliłem się.
- Jestem - odrzekłem.
- Co pan tam robi? Dlaczego pan nie wychodzi?
- Nie mogę. Niech mnie pani wyciągnie.
- Jak?
- Za nogi.
Próbowała. Jednak osiemdziesiąt kilogramów to było dla niej za wiele.
- Niech pan zaczeka! - krzyknęła.
Pomyślałem, że pobiegła do fortu aby zawołać ludzi. To byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie. Ale ona znalazła lepszy sposób. Po kilku długich minutach usłyszałem ten sam głos:
- Wsadzę pan kij.
- Gdzie? - przestraszyłem się.
- Wkładam. Proszę uważać.
Mimo woli zacisnąłem uda. Po chwili dostrzegłem drąg grubości ramienia przesuwający się obok mojej twarzy. To był naprawdę genialny pomysł, sam bym na to nie wpadł. Przeprosiłem w myśli kobietę, że podejrzewałem ją o debilizm.
Na drągu, wspartym o dno studzienki, zacząłem się wspinać w kierunku nieba. Tu mi się przydały wieloletnie treningi, gdy skakałem o tyczce. Kiedy byłem na zewnątrz na wysokości brzucha, kobieta objęła rękami moje uda i ciągnęła do góry.
Byłem uratowany.
- Pan krwawi! - krzyknęła, gdy stanąłem przed nią. - Wezwę pogotowie - wyjęła telefon.
- Nie trzeba - powstrzymałem ją, bo nie czułem żadnego prawie bólu, oprócz pieczenia na twarzy i dłoniach.
- W takim razie pójdziemy do mnie. Mieszkam niedaleko. Obmyję panu twarz i zdezynfekuję.
- Gdzie moje sanki?

Domofon...

To Kinga. Znowu nie dokończę. Zrobię to jutro.

wtorek, 21 grudnia 2010

POCZĄTEK WYPRAWY NA SANKI

Tydzień temu, kiedy spadło dużo śniegu, przypomniałem sobie, że ileś tam lat świetlnych do tyłu, jeździłem na sankach z moją kochaną Marylką i dziećmi. Chodziliśmy na wzgórze Kopca Kościuszki, gdzie był jeden dziki tor saneczkowy i kilka ostrych stoków, z których zjeżdżało się krótko, ale szybko. Szybkość i połączone z tym niebezpieczeństwo, bo można było wpaść na drzewa lub wbić się w kopę twardego śniegu, ekscytowały nas.
I gdy spadł śnieg naszła mnie ogromna ochota, żeby pojeździć na sankach. Zadzwoniłem do R.S. i zaproponowałem, żeby poszedł ze mną na sanki. Zapalił się do tego. Gotów był natychmiast ruszyć się z domu i w dodatku sam jeszcze wyszedł z nową inicjatywą, że weźmie na rozgrzewkę butelkę wódki.
- A gdy ją wypijemy - dodał - to po drodze wstąpimy do baru na piwo, później przysiądziemy w restauracji na Kopcu na małego drinka...
- Na Kopcu już od lat nie ma restauracji - przerwałem mu.
- To żaden problem, panie Karolu. Zadzwonimy i taksówkarz przywiezie nam na Kopiec butelkę.
- Panie Ryszardzie, chce pan pić czy jeździć na sankach?
- Jedno i drugie. Śnieg, sanki, gorzałka. Będzie pięknie.
- Wolałbym, żeby pan wybrał tylko jedną z tych możliwości.
- No dobra - rzekł, już bez entuzjazmu. - Wezmę dwie butelki wódki i pójdziemy na spacer. Wie pan, akurat mam ogromną potrzebę ruchu.
Już sobie wyobrażałem te jego ruchy. Kilka razy je widziałem. Do taksówki na ulicy nie mogłem go z mieszkania doprowadzić, takie wspaniałe wykonywał ruchy. Podziękowałem R.S., ale obiecałem, że po sankach wpadnę do niego i zagramy w szachy. Kłamałem. Pijany R.S. do gry w szachy też się nie nadawał. Szachrował wtedy jak małe dziecko. Na przykład gdy poszedłem do ustępu, to po powrocie zastawałem figury na szachownicy tak poprzestawiane, że jemy wystarczyłyby dwa ruchy i dałby mi mata. Jeszcze się obrażał, kiedy pokazywałem, że tej wieży czy królowej nie było w tym miejscu. Mówił: co pan, panie Karolu, myśli, że oszukuję? I stwierdzał autorytatywnie: pisarze nie oszukują, szczerość i czystość myśli mają we krwi. Kochany R.S., ale za dużo pije. Kiedyś mu to wytknąłem, a on mi, że życie jest tak koszmarne i tyle w nim cierpienia, że nie jest w stanie nie upijać się. Co do koszmaru i cierpienia, zgoda. Ale pić przez miesiąc lub dwa? Cóż, pozostaje mi tylko stwierdzić, że niektórzy już tak mają i pogodzić się z tym.

Byłem skazany na własne towarzystwo. Inni znajomi jeszcze mniej niż R.S. nadawali się do zjeżdżania na sankach. Jedni wyjście do kiosku po gazetę przeżywali jak safari. Drudzy sikali co dziesięć minut, a nie ma nic bardziej ohydnego niż bielutki, świeżutki śnieg poznaczony moczem na żółto.
Wyjąłem z pawlacza sanki i poszedłem sam. Stary człowiek ma prawo do odrobiny szaleństwa. Do diabła, domofon...

Nie do diabła. Bardzo dobrze, że domofon. To Kinga. Poznałem ją właśnie tamtego śnieżnego dnia na Kopcu. Pomogła mi się wydostać z nieosłoniętej studzienki kanalizacyjnej, do której wpadłem, gdy wywróciłem się na sankach. Później wzięła mnie do domu, żeby opatrzyć mi rany na policzku i rękach. Wyszedłem od niej po trzech dniach. Nie chciałem uprzedzać faktów, tylko opisać po kolei jak było, ale w tej sytuacji, gdy Kinga przyszła...
Jak było, napiszę jutro.

sobota, 11 grudnia 2010

OSTATNIO NAPISANY POCZĄTEK POWIEŚCI O CHRYSTUSIE

Miotam się pomiędzy realizacją budowy największego w Polsce, pewnie i na świecie, pomnika myszy, a zamysłem, żeby napisać powieść o Chrystusie we współczesnym Krakowie. Pierwsze wydaje się mi łatwiejsze. Trzeba skrzyknąć grupę osób, utworzyć Towarzystwo Budowy Pomnika Myszy, wybrać miejsce pod pomnik i ogłosić konkurs na projekt pomnika, następnie wypromować w mediach ideę budowy tego pomnika i, oczywiście, poszukać sponsorów z pieniędzmi. Jestem przekonany, że w ciągu trzech lat wielka mysz stanęłaby na jakimś miejskim placu lub na wzniesieniu poza miastem (do uzgodnienia). Trzeba się tylko energicznie zabrać za realizację tego pomysłu.
I z tym jest problem. Energię, żeby skrzyknąć ludzi i zainicjować budowę pomnika myszy (następnie prace przekazałbym młodszym), jeszcze bym z siebie wykrzesił. Tylko mam przeciwnika tego pomysłu. Jest nim mocno siedząca mi w głowie książka o Chrystusie. Pisać powieść i zajmować się pomnikiem nie jest możliwe. Wiem, z mojej znajomości z R.S., ile czasu, wysiłku, nerwów (setki godzin siedzenia na dupie, jak mawia R.S.) wymaga praca nad książką. Nie da się pisać i dodatkowo zajmować czymś innym.

Czytelnicy tego bloga wiedzą, że od dawna nęci mnie napisanie powieści o Jezusie Chrystusie, który z dnia na dzień pojawił się w Krakowie. Pewnie mierzę siły na zamiary. Jeśli, no to co? Poza tym przyjemnie jest sobie marzyć, że tę książkę już napisałem i: ogromne uznanie czytelników i krytyków, sława, młode redaktorki zabiegające o wywiady, paparazzi podpatrujący moje życie prywatne, wpierw Nagroda Nike, później Nobel, nieśmiertelność!

Już kilka razy, a nawet kilkanaście, zaczynałem tę powieść. Ostatni początek napisałem wczoraj. Przepisuję go z zeszytu:

"Po raz pierwszy zauważono go na Plantach. Jedni mówili, że to było pod koniec kwietnia, inni, że z początkiem maja. W każdym razie co do jednego była zgoda: kasztany jeszcze nie zakwitły. Tyle dowiedział się starszy posterunkowy Wojciech Farba, jeśli chodzi o moment pojawienia się tego człowieka w Krakowie.
Niektórzy widzieli go raz, niektórzy kilka razy, jak samotnie przemierzał Planty, które biegły dokoła Starego Miasta, centrum Krakowa. Pierwsze, na co przypadkowi obserwatorzy zwracali uwagę, to to, że na stopach miał sandały i był bez skarpet. O tej porze roku nikt jeszcze nie chodził w sandałach, a co dopiero w sandałach i bez skarpet.
W Krakowie można napotkać wielu dziwaków, czy osób psychicznie pokręconych, którzy ubierali się w sposób przyciągający uwagę. Jeden z nich, dobrze znany krakusom mieszkającym w centrum miasta, jeździł na rowerze, ubrany w bermudy jak na plażę, do pierwszych większych śniegów. Po zachowaniu tych ludzi, wyglądzie, mimice, można się było łatwo domyślić, że mają niepoukładane w głowach jak trzeba. Na przykład mężczyzna w bermudach zawsze się uśmiechał i patrzył w oczy ludziom idącym z naprzeciwka, tak, że niektórzy bezwiednie odpowiadali uśmiechem, myśląc, że to jakiś znajomy, którego jednak nie potrafią sobie przypomnieć.
Ale mężczyzna w sandałach i bez skarpet nie należał do tego rodzaju ludzi, których można podejrzewać o jakieś skrzywienie psychiczne. Jeśli sandały na gołych stopach w pierwszej chwili coś niepokojącego lub złego sugerowały, to obejrzenie całej postaci i twarzy eliminowały niedobre wyobrażenie.
Mężczyzna był wysoki, ale nie aż tak, aby przychodziło na myśl, że gra w koszykówkę. Miał długie do ramion jasne włosy. Był ubrany w długi do pół łydki jasny prochowiec zapinany na rząd guzików. Na ramieniu, przewieszony przez piersi i plecy, trzymał chlebak z grubego, zielonego płótna, jaki dawniej nosili harcerze. Wyglądał na około trzydzieści lat i był podobny do Jezusa Chrystusa z obrazów w kościołach i polskich domach. Na podobieństwo mężczyzny do Chrystusa wszyscy zwrócili uwagę.
Sam starszy posterunkowy Farba dostrzegł go po raz pierwszy w dniach, kiedy na Plantach już kwitły kasztany, i też pomyślał o nim, że jest podobny do Jezusa. W domu rodzinnym Farby, w Ruszczy, wisiały dwa obrazy z Chrystusem: Chrystus z gorejącym sercem i Chrystus w czasie ostatniej wieczerzy. Mężczyzna w sandałach i bez skarpet zupełnie przypominał Chrystusa z tamtych obrazów."

Podczas przepisywania powyższego tekstu pomyślałem, że jednak będę musiał zrobić inny początek. Wczoraj mi się podobał, dzisiaj już nie. Albo wziąć się za pomnik myszy. Że też nie mam nikogo, kto by mógł mi coś poradzić. R.S. odpada, nie tylko dlatego, że ma teraz dni picia. Jakiś czas temu powiedziałem mu, że się przymierzam do powieści o Chrystusie, a on odparł ze śmiechem: "to chyba będzie pańska autobiografia, panie Karolu". Sukinkot, ale go lubię.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

KARMIONY KARPIAMI

Leżę od kilku dni. To nie choroba, ale zwyczajne niechcenie wszystkiego. Coraz częściej mnie to dopada. Nawet jeść mi się nie chce, to znaczy nie chce mi się wykonywać tych wszystkich czynności związanych z jedzeniem, od krojenia chleba po gryzienie. "Gorące kubki", tym się ostatnio żywię.

Ktoś musiał powiadomić moich znajomych (podejrzewam, że syn, ten nieślubny), że jestem chory i nie wychodzę z domu, bo od wczoraj mam serię gości, z Iloną Małkowską na czele. Każdy z nich, jak tylko wszedł, od razu narzekał, że śnieg. że mróz, że w ogóle zima jest! Tak, jakby się urodzili w Egipcie.

Piętnaście, dwadzieścia centymetrów śniegu i dziesięć, czy nawet kilkanaście stopni mrozu, to wcale nie jest ciężka zima. Pamiętam zimę z dzieciństwa, gdy mieszkałem na wsi pod Sandomierzem u dziadków. Dwór był zasypany śniegiem po górne framugi okna. Po wsi, od domu do domu, chodziło się tunelami o śnieżnych brzegach wysokich niekiedy na kilka metrów. Dziadek i chłopi nie robili z tego wielkiej tragedii. A nawet, jeśli chodziło o jedzenie, ciężka zima miała swoje dobre strony. Chłopi już jesienią przygotowywali się do zimy. Opał, wiadomo, to podstawa. Oni poza tym budowali blisko wsi paśniki dla dzikich zwierząt. Sarny i dziki przyzwyczajały się, że w tym i tym miejscu zawsze mogą coś znaleźć do jedzenia. Dziadek dawał ze spichrza siano i kolby kukurydzy. I takiej zimy, jak opisałem, chłopi szli do paśników i znajdowali zamarznięte zwierzęta. Nigdy nie najedli się tyle dziczyzny co podczas ostrej zimy. I to legalnie, bo zbieranie zamarzniętych zwierząt to nie było kłusownictwo. A wiosną, kiedy zelżał mróz i zeszły śniegi, chłopi szli do stawów hodowlanych, które były zamarznięte do dna. Granatami (było to w czasie wojny) kruszyli lód i wydobywali z niego karpie. Od tamtego czasu jakoś nie przepadam za karpiami. Babka dwa razy dziennie karmiła mnie nimi.