wtorek, 21 grudnia 2010

POCZĄTEK WYPRAWY NA SANKI

Tydzień temu, kiedy spadło dużo śniegu, przypomniałem sobie, że ileś tam lat świetlnych do tyłu, jeździłem na sankach z moją kochaną Marylką i dziećmi. Chodziliśmy na wzgórze Kopca Kościuszki, gdzie był jeden dziki tor saneczkowy i kilka ostrych stoków, z których zjeżdżało się krótko, ale szybko. Szybkość i połączone z tym niebezpieczeństwo, bo można było wpaść na drzewa lub wbić się w kopę twardego śniegu, ekscytowały nas.
I gdy spadł śnieg naszła mnie ogromna ochota, żeby pojeździć na sankach. Zadzwoniłem do R.S. i zaproponowałem, żeby poszedł ze mną na sanki. Zapalił się do tego. Gotów był natychmiast ruszyć się z domu i w dodatku sam jeszcze wyszedł z nową inicjatywą, że weźmie na rozgrzewkę butelkę wódki.
- A gdy ją wypijemy - dodał - to po drodze wstąpimy do baru na piwo, później przysiądziemy w restauracji na Kopcu na małego drinka...
- Na Kopcu już od lat nie ma restauracji - przerwałem mu.
- To żaden problem, panie Karolu. Zadzwonimy i taksówkarz przywiezie nam na Kopiec butelkę.
- Panie Ryszardzie, chce pan pić czy jeździć na sankach?
- Jedno i drugie. Śnieg, sanki, gorzałka. Będzie pięknie.
- Wolałbym, żeby pan wybrał tylko jedną z tych możliwości.
- No dobra - rzekł, już bez entuzjazmu. - Wezmę dwie butelki wódki i pójdziemy na spacer. Wie pan, akurat mam ogromną potrzebę ruchu.
Już sobie wyobrażałem te jego ruchy. Kilka razy je widziałem. Do taksówki na ulicy nie mogłem go z mieszkania doprowadzić, takie wspaniałe wykonywał ruchy. Podziękowałem R.S., ale obiecałem, że po sankach wpadnę do niego i zagramy w szachy. Kłamałem. Pijany R.S. do gry w szachy też się nie nadawał. Szachrował wtedy jak małe dziecko. Na przykład gdy poszedłem do ustępu, to po powrocie zastawałem figury na szachownicy tak poprzestawiane, że jemy wystarczyłyby dwa ruchy i dałby mi mata. Jeszcze się obrażał, kiedy pokazywałem, że tej wieży czy królowej nie było w tym miejscu. Mówił: co pan, panie Karolu, myśli, że oszukuję? I stwierdzał autorytatywnie: pisarze nie oszukują, szczerość i czystość myśli mają we krwi. Kochany R.S., ale za dużo pije. Kiedyś mu to wytknąłem, a on mi, że życie jest tak koszmarne i tyle w nim cierpienia, że nie jest w stanie nie upijać się. Co do koszmaru i cierpienia, zgoda. Ale pić przez miesiąc lub dwa? Cóż, pozostaje mi tylko stwierdzić, że niektórzy już tak mają i pogodzić się z tym.

Byłem skazany na własne towarzystwo. Inni znajomi jeszcze mniej niż R.S. nadawali się do zjeżdżania na sankach. Jedni wyjście do kiosku po gazetę przeżywali jak safari. Drudzy sikali co dziesięć minut, a nie ma nic bardziej ohydnego niż bielutki, świeżutki śnieg poznaczony moczem na żółto.
Wyjąłem z pawlacza sanki i poszedłem sam. Stary człowiek ma prawo do odrobiny szaleństwa. Do diabła, domofon...

Nie do diabła. Bardzo dobrze, że domofon. To Kinga. Poznałem ją właśnie tamtego śnieżnego dnia na Kopcu. Pomogła mi się wydostać z nieosłoniętej studzienki kanalizacyjnej, do której wpadłem, gdy wywróciłem się na sankach. Później wzięła mnie do domu, żeby opatrzyć mi rany na policzku i rękach. Wyszedłem od niej po trzech dniach. Nie chciałem uprzedzać faktów, tylko opisać po kolei jak było, ale w tej sytuacji, gdy Kinga przyszła...
Jak było, napiszę jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz