poniedziałek, 30 listopada 2009

CÓRKA ZNALEZIONA W ZBOŻU?

Marcjan, mój drugi syn, którego poznałem kiedy miał już 42 lata, jest mężczyzną przytomnie patrzącym na świat. Miał mądrą matkę i mądrego ojca (nie mogę zmarłego P. nazywać inaczej, mimo że nie był biologicznym ojcem Marcjana). P. i Jasia Perkusistka zadbali o wykształcenie Marcjana i z tego, co mi Marcjan opowiadał, jego dzieciństwo było szczęśliwe. Żył w normalnej, kochającej się rodzinie. Maciek, syn Marcjana i mój wnuk, żyje w podobnie dobrej rodzinie. Takie rzeczy się widzi i wyczuwa. Chłopiec jest wesoły, pewny siebie pewnością wywodzącą się z poczucia własnej wartości, bo dobrze się uczy, należy do towarzystwa ekologicznego, które obserwuje i liczy ptaki pozostające pod ochroną, ma wykształconych, normalnych rodziców.

Nie bez powodu podkreślam: normalnych. Na naszym (Marylki, moim, Katarzyny i Tomka) życiu domowym zaważyła, w sensie, że zdominowała, choroba Marylki. Był czas, z czego dopiero później zdałem sobie sprawę, że i ja byłem bliski odlotu od rzeczywistości. Za bardzo pragnąłem zaspokajać wszystkie zachcianki (czytać: szaleństwa) Marylki. To było, z mojej strony, coś w rodzaju ślepej miłości. Nieświadomie zaczarowała mnie swoim pięknym ciałem i wyobraźnią. Przez długi czas nie widziałem, że to była chora wyobraźnia. Tomek i Katarzyna patrzyli na to wszystko i mogli się pogubić. Ich dzieciństwo było pokręcone, nie zawsze wiedzieli, co jest dobre i prawdziwe, a co zabawą, żartem i, później, wynikiem choroby matki. Dlatego teraz gmatwa się im życie, Tomka bardziej niż Katarzyny, a ja jestem tego bezwolnym świadkiem. Nie potrafię im pomóc. Liczę, że czas to załatwi. Bardzo nad tym boleję i pewnie z tego powodu uciekam w różne, że nazwę to delikatnie, fobie.

O tym wszystkim przypomniał mi wczorajszy telefon od Katarzyny. Na koniec rozmowy o Egipcie Katarzyna nieoczekiwanie powiedziała:
- Ojciec, jesteśmy dorosłymi ludźmi.
- Licząc lata, jesteśmy. Choć, gdyby zajrzeć do mojej głowy, można mieć wątpliwości - odrzekłem ze śmiechem.
- Ojciec, powiedz mi prawdę, ale tak, żebym uwierzyła na dwieście procent... - zaczęła bardzo poważnym tonem i urwała.
- Kasiu, cokolwiek to będzie, powiem ci prawdę - nie wiedziałem do czego zmierza i byłem trochę przestraszony, mimo że w moim życiu nie było nic takiego, co musiałbym ukrywać przed dorosłymi dziećmi. - Mów Kasiu - ponagliłem.
- Czy ja jestem twoim i mamy naturalnym dzieckiem? Czy mama nosiła mnie w swoim brzuchu przez dziewięć miesięcy? Czy ja jestem z twojego plemnika? - pytała nienaturalnie szybko.
- Kasiu... - Określić, że zdębiałem, to o wiele za słabo. Słuchawki telefonu mało nie wgniotłem w czaszkę, do teraz boli mnie ucho i mam na nim siniaka. - Skąd ci przyszło do głowy, że może być inaczej?
- Pamiętasz jak ty i mama opowiadaliście, że będąc na wsi znaleźliście mnie w zbożu?
Pamiętam. To był głupi żart, który Marylka i ja uważaliśmy za zabawny. Katarzyna miała wtedy około dziesięciu lat, sądziliśmy, że i ona traktuje to jako żart. I niby tak traktowała, ale jakaś część jej myśli dopuszczała iż naprawdę mogło być, że znaleźliśmy ją w zbożu. Później kilkakrotnie wracała do tej opowieści. Tym razem znowu!

Marylka lubowała się w absurdalnych opowieściach, a ja za nią. Poza tym Marylkę bawiły bardzo proste zdarzenia, jak, na przykład, gdy ktoś na chodniku potknął się i wywrócił. Wówczas nie mogła się powstrzymać od chichotu. Pomagała temu komuś powstać i jednocześnie śmiała się. W domu pokazywała dzieciom jak ten ktoś upadał i dalej się śmiała, a ja za nią.
Kochana Marylka była zaraźliwa. Dobrze, że w porę wyzwoliłem się spod jej wpływu. Inaczej, kto wie, cała czwórka Trzasków leczyłaby się w Kobierzynie, a raczej wegetowała tam.

Marylka opowiadała: Idziemy z tatą na spacer drogą przez pola, patrzymy, a tu w zbożu coś białego się rusza. Podchodzimy bliżej i widzimy, że to piękny półroczny bobasek, który siedzi na ręczniku w łanie pszenicy i objada się pędrakami wydłubanymi z ziemi. Nieopodal pracowali chłopi, mężczyźni kosili żyto, a kobiety wiązały je w snopy. To na pewno oni ukryli dziecko w zbożu, żeby go nie porwał jastrząb. Bobas był prześliczny, akurat z ust zwisała mu dorodna dżdżownica. Śmiał się do nas i wyciągał ręce, żeby go wziąć stamtąd. Więc wzięliśmy bobaska, tato schował go za koszulę i szybko odjechaliśmy ze wsi. I już zostałaś u nas na stałe.

- To prawda, Kasiu, opowiadaliśmy coś takiego, lecz do głowy by mi nie przyszło, że mogłaś brać na serio, że znaleźliśmy cię w zbożu.
- Nie chodzi mi konkretnie o zboże - mówiła Katarzyna zdenerwowanym głosem. - Równie dobrze mogło to być w kartoflisku.
- Kasiu, w kartoflisku jastrzębie szybko wypatrzyłyby dziecko - też, jak widać, byłem podenerwowany i palnąłem głupotę. - Nigdzie cię nie znaleźliśmy, ani w zbożu, ani w kartoflisku, ani w sianie - zaraz się poprawiłem.
- W sianie? - zastanowiło Katarzynę. - Tego nie brałam pod uwagę.
- Tam nie było żadnego siana!
- Aha. Tylko zboże rosło.
- Zboża też nie było. Ani kartofli - niemal krzyczałem.
- Jakaś dziwna wieś. To z czego ci chłopi żyli?
- Kasiu, mącisz mi rozum! - teraz już krzyczałem na całego. - Wszystko odbyło się normalnie. Mój plemnik połączył się z jajeczkiem mamy i z tego zrodziłaś się ty. Mama przez dziewięć miesięcy nosiła cię we własnym brzuchu, później urodziła cię w szpitalu na Kopernika. Tam są dokumenty na to, przyleć do Krakowa i sprawdź. A jeśli ci to będzie za mało, zrób badania genetyczne (rety! - jednocześnie myślałem, to będzie drugie moje dziecko, które musi być potwierdzone badaniami DNA!), chcesz, to przyślę ci moje i mamy włosy do badań DNA.
- Uważa ojciec, że włosy wystarczą?
- To wyślę palec!
- Naprawdę ojciec odciąłby sobie palec?
- Tak - potwierdziłem, ale przerażony, że ona powie: dobrze, to niech ojciec wyśle palec. Nie miałbym wyjścia, musiałbym wysłać.
Katarzyna roześmiała się.
- Niech się ojciec nie boi. Nie chcę palca. Włosy wystarczą.

Katarzyna jest podobna do Marylki ze zdjęć sprzed lat. Tego się boję bardziej niż odrąbania palca.

czwartek, 26 listopada 2009

ODRODZIĆ SIĘ JAK EGIPT PO PLAGACH

Jest powiedzenie: odrodzić się jak Feniks z popiołów. Mnie przyszło do głowy inne, mocniejsze: odrodzić się jak Egipt po plagach (rzuconych na ten kraj przez Boga Mojżesza i ludu Izraela).

Faraon nie chciał wypuścić synów izraelskich z ziemi egipskiej, gdzie Izraelici pracowali jako niewolnicy przy wyrobie cegieł z gliny przemieszanej ze słomą. Mojżesz, przywódca Izraelitów, otrzymał pomoc od Boga, który zesłał plagi na Egipt. Tylko że zsyłając coraz to potworniejsze plagi, Bóg jednocześnie coraz bardziej znieczulał i doprowadzał do zatwardziałości serce faraona, żeby ten nie chciał wypuścić z kraju Izraelitów. Nie było to zagranie fair, a można nawet określić, że było to perfidne posunięcie. Cierpieli niewinni Egipcjanie.
Było tak, po kolei:
- Woda Nilu zamieniona w krew, wszystkie ryby wyginęły i w kraju okropnie cuchnęło.
- Plaga żab. W pałacu faraona i w każdym egipskim domu rozpełzły się żaby. Nie dało się spać, bo żaby wskakiwały do łóżek Egipcjan.
- Plaga komarów. To było coś o wiele gorszego niż sierpniowa noc nad mazurskim jeziorem.
- Plaga much. Nie dało się zjeść chleba, żeby przy tym nie połykać much.
- Plaga wyginięcia bydła. Zaraza padła na konie, osły, wielbłądy, krowy i owce, wszystkie wyginęły. Ocalało tylko bydło Izraelitów.
- Plaga wrzodów. Bez komentarza. Na pewno nie był to trądzik młodzieńczy.
- Plaga gradu. Zniszczone wszystko co rosło na polach, połamane drzewa. Tylko w ziemi Goszen, gdzie mieszkali synowie izraelscy, nie spadł grad.
- Plaga szarańczy. Nie było widać ziemi spod szarańczy. Nie dotyczyło to jednak Goszen.
- Plaga ciemności trzy doby na okrągło.
- Ostatnia plaga: śmierć wszystkich pierworodnych, poczynając od syna niewolnicy egipskiej do syna faraona, który miał zasiąść na tronie.
Dopiero wtedy Bóg zdjął zatwardziałość z serca faraona i po upływie czterystu trzydziestu lat niewoli Izraelici mogli wyjść z ziemi egipskiej.
Dzielny i pracowity naród ci Egipcjanie, że po tych wszystkich plagach potrafili się jeszcze odkuć. Za czasów Kleopatry Egipt był znowu bogatym krajem.

Ja też muszę się otrząsnąć i dojść do siebie po ostatnich dniach i nocach. Marta, Ilona i Ewa wykorzystują moją "przypadłość" do granic swoich możliwości. Nie wiem, czy to halny nadchodzi, czy to co innego, jakaś zaraza, może poboczny efekt świńskiej grypy, ale to, jak one się zrobiły nienasycone, przyprawia mnie już o znieczulicę uczuciową. A jeszcze całkiem niedawno były to urocze, miłe kobiety, z którymi można było pogawędzić, pójść na spacer, obejrzeć film w telewizji. Każda z nich, co prawda, myśli, że jest tylko jedna, lecz nawet w takiej sytuacji już byłoby tego za dużo. Nie mam czasu na nic innego, a przecież planowałem, żeby jeszcze dokonać czegoś w życiu.

Zastanawiam się, czy nie uciąć tego radykalnie i doprowadzić do konfrontacji, a następnie odrodzić się jak Egipt i zabrać się do pisania powieści. Tylko, hmm, nie wiem czy później nie będzie mi ich brakować.

wtorek, 24 listopada 2009

STARE - NOWE MARZENIA

Nie jestem zadowolony z wycieczki do Egiptu, ale ten wyjazd coś odmienił w moim szarym, monotonnym i w gruncie rzeczy beznadziejnym życiu. Nie, nie idzie mi o to, że tam poznałem Ewę, a po powrocie z Egiptu Ilona uzmysłowiła sobie i mnie, że łączy nas coś więcej niż tylko przyjaźń wynikająca z długoletniej znajomości, i że w czasie mojego pobytu w Egipcie Marta stała się jeszcze młodsza i piękniejsza. To cudowne kobiety, wewnątrz i zewnątrz.
Tak, na marginesie, dzięki nim coraz bardziej lubię Egipt i zastanawiam się, czy tam nie polecieć jeszcze raz, lecz nie do pięciogwiazdkowego hotelu na piaskach, tylko do Kairu, czy, lepiej, do jakiegoś mniejszego miasta i pobyć wśród zwyczajnych Egipcjan.

Pisząc o odmianie w moim życiu, miałem na myśli, że przypominają się mi dawne pragnienia, aby dokonać czegoś wielkiego, a przynajmniej czegoś znaczącego, na przykład napisać podręcznik do historii, który sprawiłby iż uczniowie polubiliby historię, lub napisać powieść. Wcześniej, kiedy czynnie uprawiałem sport, biegałem i skakałem o tyczce, chciałem zdobyć medal na olimpiadzie i później zostać trenerem, żeby innym pomagać w zdobywaniu medali. Później, po odejściu z pracy w liceum, myślałem o utworzeniu dużej firmy, gdzie pracownicy będą dużo zarabiać i z przyjemnością przychodzić do pracy.

Rzeczywistość była jednak taka, że dzieci, że choroba kochanej Marylki, że wieczny brak pieniędzy na naukę dzieci i na lekarstwa dla Marylki. Gdy materialnie stanąłem na nogi, dzięki mojej firemce "Remonty Domowe", dzieci już pokończyły studia i poszły sobie z domu, Marylka wylądowała na stałe w szpitalu psychiatrycznym, a mnie przestało się chcieć czegokolwiek.

Cały czas doskwierało mi uczucie, że moje życie to niekończąca się prowizorka, że na razie jest tak, lecz niedługo będzie inaczej, lepiej. No i ta prowizorka już się na fest utrwaliła. Teraz zastanawiam się, czy jednak nie zostało mi jeszcze trochę życia, żeby zrealizować swoje marzenia o dokonaniu czegoś wielkiego. Tylko, właśnie, co tym wielkim miałoby być?

Zazdroszczę artystom, takim jak malarze, pisarze. Wiek nie jest dla nich żadnym ograniczeniem, niektórzy właśnie w późnym wieku tworzą swe najlepsze dzieła. Wymieniam pisarzy, bo (buńczucznie) wydaje się mi, że powieść mógłbym spróbować napisać. Układać zdania potrafię, życie znam z wielu stron, z wyobraźnią też nie jest najgorzej i jakąś historyjkę dałbym radę wydumać. Fajnie byłoby otrzymać pod koniec życia Nagrodę Nobla i milion dolarów przeznaczyć na wybudowanie domu starości dla psychicznie chorych. Tylko, drobiazg, czy mam talent w dziedzinie literackiej? Nie chciałbym pisać, pisać i stworzyć chłam, o którym wyłącznie ja będę myślał, że to wartościowe dzieło. Wystarczy, że żyję jak grafoman, nie wnosząc nic ładnego i wartościowego w świat.

------------------------------------------------------------------------------------------------

Pani Ania napisała w komentarzu, że nie wierzy we mnie jako emeryta. Sprawiła mi tym dużą przyjemność, bo ja sam także w to nie wierzę. Gdy myślę ile mam lat, to wydaje się mi, że ktoś sfałszował metrykę urodzenia albo że jestem efektem jakiejś pomyłki biologicznej. W środku siebie dalej jestem mistrzem Małopolski w skoku o tyczce. Gdyby jeszcze nie było luster...

piątek, 20 listopada 2009

CZYŻBY TO COŚ NAGANNEGO?

Pojechałem do Marylki do Kobierzyna i powiedziałem, że jeszcze wczoraj byłem w Egipcie. Na to ona stwierdziła:
- Wygnali cię kapłani.
- Tak - przyznałem.
- Z nimi nie wygrasz.
- Dlatego wyjechałem stamtąd.
- Dobrze zrobiłeś - powiedziała. - Inaczej zabiliby cię.
Marylka wiedziała co mówi. W swojej "karierze chorobowej" kilkakrotnie była Kleopatrą.
- Rzymianie dalej tam są? - zapytała po chwili.
- Nie tylko oni.
- Muszę wrócić i utopić ich wszystkich w Nilu.
I na tym się skończyło zainteresowanie Marylki Egiptem. Jest bardzo blada i chuda. Dr Wacek żalił się, że szpital ma kłopoty z utrzymywaniem pacjentów, którzy są nieuleczalnie chorzy. Fundusz Zdrowia nie chce dawać pieniędzy na utrzymywanie w szpitalu tego rodzaju pacjentów. Będę musiał poszukać pensjonatu dla Marylki. Boję się umieścić ją gdzie indziej. W Kobierzynie ma dobrą opiekę lekarską. W prywatnych pensjonatach, nastawionych głównie na zysk, różnie z tym bywa.

Jeszcze siedzi mi w pamięci Egipt. Powinienem napisać nazwę tego państwa w cudzysłowie, bo przecież to, co ja widziałem, to nie był żaden Egipt, za wyjątkiem kawałka morza, kawałka rafy koralowej, kilku wielbłądów i piramid. Dobrze za to poznałem elegancki, wygodny i z miłą obsługą hotel, jakich jednak setki na świecie. Dlatego nie podobają się mi wyjazdy organizowane przez biura podróży.

Skoro tak, to co właściwie stoi mi na przeszkodzie, żeby skrzyknąć paru znajomych i wybrać się gdzieś w podróż na dziko? Sądzę, że na taką wyprawę pojechałyby ze mną Ilona, Ewa i Marta.

Marta dalej przychodzi do mnie służbowo, jako pracownica PCK, ale zupełnie nie zajmuje się tym, co powinna, czyli sprzątaniem i robieniem zakupów. Mała poprawka, bo byłbym niesprawiedliwy: kupuje wino Sophia. Przed wylotem do Egiptu zostawiłem Marcie klucze do mieszkania. Obiecała gruntownie wysprzątać, włącznie z wytrzepaniem dywanów i umyciem i wypastowaniem podłóg. Lecz nie miała czasu tego zrobić, bo jej córeczka zachorowała na grypę i lekarze podejrzewali, że może to być świńska grypa. Na szczęście, nie była.
- Ale, panie Karolu, strachu się najadłam, tak, że później musiałam się odstresować i poszłam do fryzjera i kosmetyczki - powiedziała. - Sprawiłam sobie trochę nowych ciuchów.
Rzeczywiście, nowa fryzura, nowe umalowanie, przyjemny zapach jakichś nowych perfum. Odmłodniała fizycznie i psychicznie. I erotycznie, a ja przy niej. Już się nie kończy tylko na myciu pleców, ale zawsze się tak zaczyna. Niby niewinnie, jak dawniej, że niby chodzi tylko o higienę...
Marta po wizycie u fryzjera i kosmetyczki, oprócz tego, że wypiękniała, to jeszcze przybyło jej radości, optymizmu. Zaczęła bardziej wierzyć w siebie. Mówiła, że szuka pracy, która by ją satysfakcjonowała. Bardzo by jej odpowiadała praca sekretarki (dzisiaj to chyba się mówi: asystentki) szefa jakiejś dużej firmy.
- Wie pan, panie Karolu, umawianie wizyt, towarzyszenie szefowi w podróżach, drobne prace biurowe.
I ona nadawałaby się do tego, naprawdę. Muszę się rozejrzeć, czy wśród moich znajomych nie ma jakiegoś szefa firmy. W międzyczasie któryś z moich uczniów albo klientów mógł się dorobić i utworzyć firmę.
Na początku, zaraz po przyjeździe z Egiptu, przyznam, miałem ochotę zapytać, skąd Marta miała pieniądze na kosmetyczkę i nowe ubrania. Zdecydowałem, że nie będę małostkowy. Nie zabrała mi wszystkich pieniędzy z szuflady, tylko tyle ile potrzebowała, żeby wyglądać ładnie. Ostatecznie, jak mi się wydaje, upiększyła się dla mnie. Dlaczego mam w to nie wierzyć?

Ilona Małkowska, gdy zobaczyliśmy się po raz pierwszy po moim powrocie z Egiptu, przytuliła się do mnie jak żona witająca męża, pocałowała w usta i powiedziała, że już się nie mogła doczekać, bo przez czas naszego niewidzenia się zrozumiała, że łączy nas coś więcej niż tylko stosunek przyjacielski. Podczas przytulania się dotknęła mojej "przypadłości" (niektórzy z czytających wiedzą, jakiej przypadłości się nabawiłem podczas naprawiania żyrandola, pisałem o tym) i, nie powiem, żeby zrozumiała nieopatrznie, bo przypadłość przypadłością, ale i prawdziwa ochota była. Więc, po małżeńskim powitaniu, zaczęliśmy się miotać na kanapie jak mąż z żoną.

Ilona musi na noc wracać do Skawiny, bo jej jamniczka Foksi zwariowałby z samotności i strachu. Wieczorem przychodzi Ewa. To dalszy ciąg naszej znajomości z Egiptu. Opiekowała się tam mną, mam wobec niej zobowiązania. Poza tym to atrakcyjna kobieta, z rodzaju tych, o których się mówi "światowa".

Pomyślicie, że jestem... Właściwie to nie wiem co możecie pomyśleć. W każdym razie mogę zapewnić, że nie jestem.... cokolwiek pomyślicie. Taki los po prostu. Tylko żeby się nie okazało, że to Klątwa Faraona.
Boję się, że któregoś dnia mogą się naraz zejść u mnie i coś podejrzewać. Nie wiem dlaczego, ale mam jakieś dziwne poczucie, że robię coś nagannego.

czwartek, 19 listopada 2009

EGIPT - FOTO

Śmiał się ze mnie, kiedy leżałem na piachu z rozbitą wargą.
Nas tą zatoką mieszkałem.
Ten sam!
Też tu jest.
Z powodu takiego zwierzątka musiałem wydać 60$.
Tu staliśmy z Ewą.
W jednym z tych bungalowów mieszkałem.
Tam dalej jestem ja.
Na koniec zrobiłem zdjęcie z mojego apartamentu.

niedziela, 15 listopada 2009

KLĄTWA FARAONA?

Wróciłem z Egiptu. Koszmar!
Zapowiadało się pięknie. Panisko z Polski leci do biednego Egiptu (za dolary córki z Ameryki). Ilona Małkowska, która już była w Egipcie, kupiła mi ubranie nadające się do tamtego klimatu (28 stopni C. w powietrzu, w woda 25 stopni, cały dzień słońce) i przestrzegała, żeby tamtejszej wody z kranu nie używać nawet do mycia zębów, nie jeść poza hotelem, nie wystawiać skóry na słońce, na plaży i wodzie nie zdejmować sandałów, nie jeść poza hotelem, mieć jednodolarowe banknoty na bakszysz, takie pierdoły.
Ale przecież ja wiedziałem, co trzeba, a co nie. Stary, cwany chłop, który już bywał w Bułgarii i RFN. Nie będzie mnie baba uczyć.

Dolary, jak należy, porozmieszczałem w różnych miejscach. Dwie setki w butach, jedna w prawym, druga w lewym bucie. W samolocie, gdzieś po dwóch godzinach lotu, tak mi zaczęły puchnąć stopy, że musiałem zdjąć buty. Tylko że zapomniałem o tych setkach i na oczach stewardesy i współpasażerów wywijałem nogami z dolarami przyczepionymi do spodu skarpet. Żeby wyjść z twarzą z tej głupiej sytuacji, powiedziałem, że podkładam banknoty, bo pomagają na reumatyzm.
- I naprawdę pomagają? - zapytała jakaś stara debilka.
- Zazwyczaj tak, ale dzisiaj nie - odrzekłem.
- Może trzeba było więcej dolarów podłożyć - stwierdziło to truchło, a ignoranci w samolocie zaczęli się śmiać.
Wiadomo, towarzystwo od razu nie przypadło mi do gustu, i powiedziałem stewardesie, że dziękuję, dalej nie jadę, proszę mnie tu gdzieś wysadzić. I wtedy jeszcze głośniejszy śmiech, ale już z sympatią dla mnie, bo pasażerowie myśleli, że sobie dowcipkuję, a ja rzeczywiście zapomniałem, że znajduję się w samolocie na wysokości 10 kilometrów. Wówczas poprosiłem stewardesę o kieliszek wódki. Przyniosła, lecz nie chciała przyjąć zapłaty setką odklejoną od skarpety. Zrobiła taką minę, jakby ją brzydziły pieniądze. Nie mogłem jednak zapłacić innym banknotem, bo pozostałe miałem schowane w kieszonce majtek, zaszyte w podszewce kurtki, a jedną setkę przemyślnie ukrytą w gilzie papierosowej, z której wytrząsnąłem tytoń. W końcu stewardesa wzięła banknot w dwa palce i, trzymając go daleko od twarzy, poszła do kasy czy gdzieś tam. Reszty zapomniała mi wydać, a ja zapomniałem upomnieć się.

Gdy tylko wylądowaliśmy w Hurgadzie, wzięła mnie nieprzemożna chęć aby zapalić papierosa. Nie mogłem wypatrzeć palarni, więc wszedłem do kabiny w toalecie i szybko zapaliłem. Papieros dziwnie się palił i smakował inaczej niż zwykle. Pomyślałem, że to z powodu zmian ciśnienia i klimatu, że w związku z tym moje moje kubki smakowe jeszcze się nie przestawiły. Dopiero gdy zaciągnąłem się po raz drugi i mało się nie zadławiłem gryzącym dymem, uzmysłowiłem sobie, że palę studolarówkę. Jeszcze teraz, gdy to piszę, trzęsie mnie. Stracone dwie setki!

Z Hurgady jechaliśmy pół godziny autobusem do hotelu, który był usytuowany między morzem a pustynią. Nie było tam nic więcej, żadnego miasteczka, osady. Dostałem apartament w okrągłym bungalowie i, że była jeszcze noc, od razu położyłem się spać.
Rano pilotka rozdała nam zielone, plastikowe opaski, które mieliśmy cały czas nosić na przegubie, aby służba hotelowa wiedziała, że jesteśmy gośćmi. Po śniadaniu (szwedzki bufet) w restauracji wielkości niemal Rynku Głównego w Krakowie, poszedłem zwiedzać obiekt: baseny, bary, sklepy z pamiątkami, plaża długości trzech kilometrów. Miło, wiele ładnych kobiet. Po drodze piłem drinki w barach (in clusive) i rozglądałem się za jakimś towarzystwem, żeby przez tydzień pobytu w Egipcie nie pozostać samemu. Trafiłem na panią Ewę, akurat też się rozglądającą i akurat też z Krakowa. I ona, Ewa, to właściwie moje jedyne przyjemne wspomnienie z Egiptu.
I na tym powinienem zakończyć, aby nie wyjść na masochistę. Niech wyjdę.

Pierwszego dnia tak mnie spaliło słońce na karku, ramionach i rękach, że musiałem zadzwonić po lekarza. Dał mi maść znieczulającą ból i cały drugi dzień przeleżałem w bungalowie. Trzeciego dnia wypożyczyłem płetwy, maskę, fajkę (nurkowanie z ich pomocą nazywa się snorkelling), żeby z Ewą oglądać mieszkańców rafy koralowej, która tam znajdowała się tuż pod powierzchnią wody. Ledwie rozpocząłem podwodną przygodę, oparzyła mnie meduza czy coś podobnego. Zaczęło boleć jak diabli, zdrętwiał mi brzuch i pośladki. Znowu lekarz, zastrzyk (60$) i dwa dni
leżenia.Piątego dnia pojechaliśmy zobaczyć piramidy. Ewa koniecznie chciała wsiąść na wielbłąda, żeby mieć na nim zdjęcie. Zrobiłem jej kilka fotek. Następnie namówiła mnie, żebym wsiadł na to paskudne zwierzę. Usiadłem. Gdy wielbłąd wstawał z ziemi, spadłem przez jego pysk na piasek. Rozciąłem sobie wargę, krew zalała mi koszulę. Pomyśleć, że jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej byłem mistrzem Małopolski w skoku o tyczce, spadałem z wyższa niż garb wielbłąda i nic.
Ze zwiedzania Kairu zrezygnowałem w obawie, że mnie tam zaatakują terroryści (jest coś takiego jak prawo serii, w tym wypadku serii nieszczęść). Ewa też nie poszła zwiedzać miasta, została ze mną w autobusie.
Wystarczy?

Dalej, Karolku, skoro już zacząłeś.
W drodze powrotnej, z Hurkady do Krakowa, żeby się uchronić przed niespodziankami podczas lotu, przed wejściem do samolotu wypiłem piersiówkę miejscowej wódki. I dobrze zrobiłem, jak sie okazało. Szczęśliwie nic nie pamiętam, tylko Ewa mi powiedziała, że obrzygałem sąsiadów z lewa i prawa. Z samolotu wynieśli mnie na noszach i dalej już Ewa zaopiekowała się mną.
Dziękuję ci, Ewo, jeszcze raz. I nie namawiaj mnie na wycieczkę do Sri Lanki.

Zdjęć z Egiptu nie chce mi się oglądać. Lecz skoro obiecałem, że pokazę na blogu, więc pokazuję (w osobnym wpisie). Mam nadzieję, że gdy je będę tu umieszczał, nie stanie się nic złego, bo może padłem ofiarą Klątwy Faraona?