poniedziałek, 20 lipca 2009

DZIADEK NIE BYŁ WARIATEM

DZIADEK NIE BYŁ WARIATEM

Przed wojną, ostatnią wielką wojną, która w Europie skończyła się wraz z samobójstwem Hitlera i kapitulacją Niemiec, a w świecie dwoma grzybami atomowymi nad Japonią w sierpniu 1945 roku, Henryk Rutkowski, mój dziadek, był administratorem lub dzierżawcą niewielkich majątków na Sandomierszczyźnie. Doprowadzał majątki do jeszcze większych ruin finansowych niż były, kiedy je przejmował. Lecz mimo to później zawsze znajdował nowe dzierżawy, jeśli nie majątek, to młyn, gorzelnię lub tartak. Bankruci wierzyli, że Rutkowski odmieni ich los, i on sam w to mocno wierzył. Co do tego drugiego, opierając się na rodzinnych opowieściach, nie mam wątpliwości. Dziadek wiarą w swoje możliwości zarażał innych. Ale czy spełniał oczekiwania? Jemu samemu zawsze dobrze się powodziło. Nawet jak raz gorzelnia, którą dzierżawił, spaliła się od uderzenia pioruna (wuj Marcjan co prawda twierdził, że w tym czasie nie było żadnej burzy w okolicy) Henryk Rutkowski odszedł z tego interesu wzbogacony o pokaźną kwotę z firmy ubezpieczeniowej. Myślę, że w dzisiejszych czasach dziadek byłby krezusem, gdyby żył.
W czasie wojny dziadek stworzył oddział partyzancki należący do Batalionów Chłopskich. Przyjąłem wersję, że to były Bataliony Chłopskie, bo czytałem o tym w naukowej książce „Walczą Chłopskie Bataliony”. Jest tam fotografia Henryka Rutkowskiego ps. „Grom”. Podkreślam, że przyjąłem taką wersję, uwierzyłem w nią po prostu, mimo że (znowu) wuj Marcjan śmiał się z tej przynależności do Batalionów Chłopskich i tej naukowej książki o Batalionach. Według wuja, że to był oddział B.Ch., sam „Grom” dowiedział się dopiero po wojnie i chętnie to potwierdził. Wuj szydził, że dziadek politycznie ustawiał się z prądem. Być może się ustawiał i znowu dobrze wybrał. Kilka lat później, jako sławny partyzant, dostał od nowego, ludowego państwa polskiego jakiś ważny medal za udział w bojach (zapraszano go na otwarcia szkół i przedszkoli, na akademie państwowe, na wieczory wspomnień wojennych w jednostkach Ludowego Wojska Polskiego) i posadę dyrektora Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Rogach pod Sandomierzem. Zaczęło się mu powodzić jeszcze lepiej niż przed wojną.
„Grom”, według (znowu) wuja Marcjana, napadał tylko na te posterunki niemieckie, gdzie znajdowały się magazyny z żywnością i bronią. Żywność zabierał dla swojego oddziału, a broń sprzedawał partyzantom z Armii Krajowej.
Dziadek i wuj Marcjan (ojciec i syn), musieli być mocno skłóceni. Pod koniec wojny wuj Marcjan nie poszedł z „Gromem” do Sandomierza i nie zdał broni Rosjanom pod dowództwem pułkownika Skopenki, który wygonił Niemców z Sandomierza bez zburzenia choćby jednego domu. Wuj z kilkunastoma partyzantami został w lesie i dalej walczył, tyle że już z polskimi żołnierzami i milicjantami. Faszyści i komuniści to byli dla niego jedno i to samo zło. Mnie się jednak wydaje, że wuj Marcjan już nie potrafił inaczej żyć, lubił napadać, strzelać, rekwirować. Schwytano go dopiero osiem lat po wojnie, podczas wielkiej obławy w Białym Lesie w okolicach Opatowa. Razem z nim oddział liczył wtedy trzech partyzantów, czy raczej bandytów, jak pisano o nich w gazetach. Wuj został skazany na karę śmierci, lecz dzięki znajomościom sławnego bojownika o wolność „Groma”, wówczas też ważnego działacza partii chłopskiej, wujowi zamieniono wyrok na dożywocie, później na dwadzieścia lat więzienia. Ostatecznie, po dwu amnestiach, wyszedł na wolność po dziewięciu latach więzienia.
Jeśli kogoś w rodzinie chcieć by uznać za prawdziwego wariata, to właśnie wuj Marcjan nadawał się do tego. Z więzienia wyszedł pokiereszowany fizycznie, kulał i miał blizny na czole i policzku, no i szwankował na głowę. Można sobie wyobrazić jak wyglądały jego przesłuchania. Po wypiciu wódki zdawało się mu, że dalej jest w leśnym oddziale. Widząc na ulicy mężczyznę w mundurze, nie tylko milicjanta, mógł to być kolejarz albo pracownik poczty w służbowej czapce, rzucał się na niego z pięściami. Lecz, że był już wrakiem pod względem fizycznym, miał niezborne ruchy, nikogo nie zdołał pobić, najwyżej napędził strachu.
Dziadek Henryk Rutkowski zawsze chodził elegancko ubrany (mnie, wydaje się, ta cecha po nim pozostała, też staram się dobrze ubierać). Po wojnie ubierał się tak, jak przed wojną (widziałem na fotografiach). Bryczesy, buty oficerki, marynarka, kapelusz. I wcale nie wyglądał śmiesznie albo na przebranego za kogoś. Każdy widział, że taki ubiór to było jak jego druga skóra. Inny gość na ulicy, pośród mężczyzn w ciemnych garniturach i butach z jednego i tego samego domu handlowego, gdyby był tak ubrany jak dziadek, wzbudzałby śmiech i prowokował do drwiących uwag.
Henryk Rutkowski, kiedy już mu się znudziło na posadzie dyrektora PGR-u, przeprowadził się do Sandomierza. Był znaną postacią w mieście. Lubiłem iść z dziadkiem w niedzielę na Rynek, nie trzymał mnie za rękę jak matka czy ojciec. Przyjemnie było słuchać stukotu blaszek oficerek na płytach chodnika i powitań przechodniów: dzień dobry panie dyrektorze, moje uszanowanie panie dyrektorze. Czułem się tak, jakby trochę i mnie się kłaniano. Ważność dziadka i na mnie spływała.
Nie zauważyłem, żeby teraz powszechnie kłaniano się prezydentowi Miasta Krakowa, choć wszyscy go znają, oczywiście ze zdjęć w gazetach i z telewizji. Może dlatego nie zauważyłem, bo prezydent nie chodzi po mieście, którym rządzi. Boi się czy co? Za to widywałem dwóch kardynałów, którzy chodzili po krakowskim rynku i przyległych ulicach. Jeden z nich został później papieżem.
Którejś niedzieli lata nasz spacer wyglądał zupełnie inaczej niż dotychczas. Jak zwykle kierowaliśmy się na Rynek przez Bramę Opatowską, lecz dziadek pchał rower. Zapytałem: „na co ci dziadziu rower?”. Odrzekł: „na gówno”. To była odpowiedź nie w stylu dziadka. Mało się nie popłakałem, że tak mnie potraktował, bo wtedy już miałem świadomość, że to jest brzydkie, ordynarne słowo, którym posługują się ulicznicy i pijacy. Za chwilę jednak okazało się, że dziadek powiedział mi po prostu prawdę, a nie, że był ordynarny. Bo właściwie jak miał mi odpowiedzieć?: na kał?, na stolec? Nie wiem czy „kał” i „stolec” były już wtedy w użyciu, czy wymyślono je dopiero w późniejszych czasach, kiedy w pudełkach po zapałkach zanoszono gie do badania w laboratoriach medycznych.
Na końcu ulicy Opatowskiej, najruchliwszej ulicy Sandomierza, tuż u wylotu na Rynek, przystanęliśmy i dziadek postawił rower kołami do góry. Z babczynej torby na zakupy, która wcześniej wisiała na kierownicy roweru, dziadek wyjął papierowy pakunek i łyżkę do zupy. „Odsuń się”, nakazał mi. To była pora, gdy ludzie wychodzili z kościołów po mszach na dziewiątą. Wykąpani, wystrojeni, w wypastowanych i wyglancowanych butach. Wówczas rozróżniano dzień święty od dnia powszedniego.
Kiedy zbliżyła się do nas grupa odświętnie ubranych ludzi, dziadek pedałem napędził tylne koło, z papierowego pakunku łyżką wyjął jakąś maź i rzucił nią na szprychy obracającego się koła. Ludzie nie od razu się rozpierzchli. Zdziwieni patrzyli co robi dyrektor Rutkowski, po czym przerzucali wzrok na nagle pojawiające się ciemne plamy na ich ubraniach i ciałach. Aż wreszcie ktoś krzyknął: to gówno!
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jak ludzie są niesolidarni. Ci, którzy już zostali obryzgani gie, odstępowali od dziadka na bezpieczną odległość, lecz nie ostrzegali innych bogobojnych sandomierzan. Na widok kolejnej nadchodzącej grupy cichli i wyczekiwali, żeby i tamtych spotkało to samo.
Mniej więcej co minutę słychać było wypowiadane z niedowierzaniem: to gówno. Niektórzy, dla upewnienia się, z bliska obwąchiwali plamy na koszulach i rękach. Dzisiaj już nie wiem, czy to było naprawdę, czy zrodziło się w mojej wyobraźni, lecz jedna z kobiet chyba polizała, aby się upewnić.
Henryka Rutkowskiego, rower, babczyną torbę, pakunek i łyżkę do zupy milicjanci i sanitariusze zapakowali do karetki pogotowia. „Ty, mały, spieprzaj do domu”, usłyszałem od jednego z nich.
Dyrektor Rutkowski dostał pomieszania zmysłów z przepracowania, takie było oficjalne orzeczenie i tak mówili sandomierzanie. Po latach dowiedziałem się od matki, że dziadek, odgrywając ten teatr (dzisiaj nazywa się to happening albo performance), dobrze wiedział co robi. Był wówczas dyrektorem Państwowych Zakładów Zbożowych. Niespodziewana kontrola wykazała, że w Zakładach brakuje kilkadziesiąt ton pszenicy, tej najlepszej w Polsce, za jaką uchodziła pszenica z okolic Sandomierza, na eksport. Dziadek wolał sam nadać sobie status wariata, niż, jak wuj Marcjan, wyjść z więzienia naprawdę poszkodowany na umyśle.
Kilka dni po tym zdarzeniu do babki przyszli monterzy z poczty i zabrali telefon na korbkę. „Pan dyrektor już nie będzie potrzebował telefonu”, powiedzieli. Ten telefon obsługiwałem ja i dziadek. Gdy on chciał do kogoś zadzwonić, to nim podniósł słuchawkę ja kilkanaście razy kręciłem korbką.
Wiele lat później (jak widać, do dzisiaj) lubiłem znajomym opowiadać o wyczynie dziadka na ulicy Opatowskiej. Dorabiałem do tego ideologię, jakoby dziadek chciał przy okazji pokazać, że życie to jedno wielkie gie, którym wszyscy zostaną obryzgani wcześniej czy później. Chciał to pokazać, lub nie, ale tak jest. I nie trzeba lizać, aby się przekonać. Wystarczy pożyć dłużej, jak ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz