środa, 30 września 2009

ŻEBRACY W KRAKOWIE

W centrum Krakowa trudno przejść ulicą, żeby nie widzieć żebraka z puszką na pieniądze lub nie być nagabywany o pieniądze. Znam tych żebrzących z widzenia. Jeśli mam jakieś drobne, daję im. Nie martwię się, że oni, zamiast na jedzenie, jak zapewniają, przeznaczą wyproszone pieniądze na alkohol. Jedzenie to oni mogą dostać u braci Albertynów, sióstr Sercanek, sióstr Felicjanek i jeszcze w kilku innych miejscach. Tylko że zupa i chleb nie dadzą im chwili zapomnienia o swoim losie. Przecież statusu bezdomnych i bezrobotnych nie wybrali świadomie. Wpakował ich w to jakiś nałóg albo pech, albo lekkomyślność, albo po prostu niemożność poradzenia sobie z życiem. Wypicie piwa czy wina to dla nich jedyna dostępna przyjemność.

Na Plantach, przy murze klasztornym Reformatów, od wielu miesięcy okupuje ławki jedna i ta sama grupa bezdomnych. Z jednym z nich rozmawiałem kiedyś. Klasyczny przypadek wpadania w bezdomność. Przed laty powodziło się mu dobrze. Mieszkał wtedy w Rzeszowie. Pracował, kupił auto, regularnie płacił czynsz, ot, zwykłe życie przeciętnego Polaka. Aż stracił pracę i zaczęło się spadanie. Z początku miał nadzieję, że znalezienie nowej pracy jest tylko kwestią czasu i zadłużył się w jakiejś podejrzanej, z czego wówczas nie zdawał sobie sprawy, instytucji finansowej. Wpierw stracił auto, później obrazy, które mu zostały po rodzinie pochodzącej ze Lwowa (jeden obraz namalowany był przez Jerzego Kossaka), następnie srebrne i złote precjoza, a dług mu rósł w tempie 100% miesięcznie. Stał się niewypłacalny, grożono mu pobiciem, i uciekł z Rzeszowa do Krakowa. Znalazł się na ławce na Plantach, a z tego miejsca trudno się wyrwać. Człowiek staje się coraz bardziej zaniedbany, śmierdzi, nabiera wyraźnych cech bezdomności i biedy. Takiego nikt nie weźmie do pracy.

Piszę o bezdomnych, bo właśnie dzisiaj miałem do czynienia z tą grupą z Plant.
- Panie, poratuje nas pan kilkoma złotymi? - zagadnął mnie jeden z nich.
- Na co? - zapytałem i włożyłem rękę do kieszeni, jakby po pieniądze.
- Na dżem do chleba.
- Ee - udałem rozczarowanie i wyjąłem rękę z kieszeni. - Myślałem, że na alkohol.
- Bo na alkohol! Kłamałem, że na dżem.
- Na piwo to bym dał - powiedziałem. - Ale wy mnie oszukacie i później, zamiast piwa, nakupicie sobie dżemu.
- Jak Boga kocham! Kupimy piwo! - zapewniał gość z ławki.
Pozostali gwałtownie zaczęli go wspierać:
- Przysięgamy, że na piwo.
- Nie oszukamy pana, co do grosza wydamy na piwo.
- No. nie wiem - wahałem się.
- Dżemem, szanowny panie, to my już sramy.
Więc dałem im dziesiątkę.
- Stary, jesteś porządny człowiek.
Gdy to usłyszałem, natychmiast pożałowałem, że im dałem pieniądze. Ja do nich z sercem, a oni do mnie "stary".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz