poniedziałek, 21 grudnia 2009

UKOCHANA CÓRKA TATUSIA. KOBIERZYN

Dostałem pismo od administratora kamienicy z wypowiedzeniem użytkowania lokalu na parterze. Nowi współwłaściciele kamienicy postawili na swoim. Teraz będą mieć gdzie trzymać rowery. Mógłbym się odwoływać, odwlekać wypowiedzenie, ale właściwie po co? Już mi niepotrzebna ta kanciapa. To będzie ostateczny koniec firmy "Remonty Domowe. K. Trzaska".Żyłem dzięki niej przez wiele lat, okresami nawet bardzo dobrze. Wszystko jednak ma swój początek i koniec. W moim przypadku już zdecydowanie więcej będzie końców.

Świadomość nieuchronności zupełnego końca w tej fazie istnienia tak naprawdę nie przeraża mnie. Jestem ciekaw co będzie dalej. Przygnębia mnie co innego, że mogę zostawić, i pewnie tak się stanie, nieuporządkowanie w rodzinie. Chodzi mi głównie o Katarzynę, Tomka i wnuków. Pragnąłbym na koniec widzieć, że zmierzają ku lepszemu,że, nim także zbliżą się do końca, będą mieć chwile spokoju, czy nawet szczęścia. No i abyśmy rozstali się pogodzeni.

Nie mogę zapomnieć wyznania młodej kobiety, u której kiedyś wymieniałem parkiet na nowy. Opowiadała mi, że była ukochaną córką tatusia. W ogóle z ojcem było jej dobrze w każdym okresie życia, nigdy jej nie zawiódł, tulił, chwalił, pomagał, był na każde jej zawołanie. Lecz kilka lat po śmierci matki ożenił się powtórnie i tej kobiecie, córce, bardzo się to nie spodobało. Uważała, że zdradził matkę. Pewnego dnia, wypominając ojcu powtórny ożenek, powiedziała do niego kilka ostrych, niemiłych słów, obraźliwych nawet i odłożyła słuchawkę. Mimo to ojciec usiłował się do niej dodzwonić (mieszkali w różnych miastach), ale ona widząc na czytniku, że to dzwoni ojciec, nie odbierała telefonu albo natychmiast, bez słowa, przerywała połączenie. To, mówiła mi, było jej karą za postępek ojca. Za którymś z kolei przerwanym połączeniem z ojcem telefon kobiety przestał działać. W servisie powiedziano jej, że na numerze ktoś bezustannie "wisi". Okazało się, że ojciec telefonował do niej jadąc autem i miał wypadek, zmarł po kilku godzinach po przewiezieniu do szpitala. "Wie pan, nie mogę z tym żyć" - rozpłakała się, ukrywając twarz w mojej koszuli na ramieniu. - "Nie mogę. Ja, ukochana jego córunia...". Wyobrażając sobie ból kobiety na każde wspomnienie ostatniej, nieszczęsnej rozmowy z ojcem, której nie można ani odwołać, ani naprawić kolejną rozmową, przytuliłem kobietę do siebie i też się rozpłakałem. Połączyło nas uczucie żalu, bezsilności. Połączyło psychicznie i fizycznie. Płacząc zaczęliśmy tulić się do siebie, mieszać nasze łzy na twarzach i po chwili rozbierać się wzajemnie. Nie mogliśmy się opanować. Ten ból, żal, krzywdę, można było tylko w taki sposób rozbroić. Później długo leżeliśmy w milczeniu, nie odrywając się od siebie, aż wreszcie ona powiedziała "dziękuję panu" i wstała. Też się ubrałem i zabrałem do wymiany klepek podłogowych.

Nie należę do osób, które, jak można by mniemać, szybko się roztkliwiają. Czasami tylko wilgotnieją mi oczy. Wcześniej tak jawnie płakałem podczas czytania ostatniego tomu "Winetou", kiedy ten wspaniały Indianin schodził ścianą wąwozu i wiedział, że na dole czeka go śmierć. Później, po spotkaniu ukochanej córki tatusia, rozbeczałem się w kinie, oglądając rysunkowy film "Piękna i Bestia", na który poszedłem z małym wówczas Jackiem, wnukiem od Tomka. Gdy w sali kinowej zaświecono żarówki, Jacek spojrzał na mnie i ze zdumieniem zapytał na cały głos: "Dziadek, czemu ty ryczysz?". Ale na pogrzebie siostry i ojca nie płakałem. Już wtedy wiedziałem, że w trumnach są tylko ich ciała, jak stare, niepotrzebne skóry węży, a oni znajdują się zupełnie gdzie indziej.

Wzięło mnie na wspominki. Może to taka wada w moim wieku? Albo urok? Wracam do tego o czym zacząłem, że boję się zostawić nieuporządkowanie w rodzinie. Kochana Marylka. Co do niej, to chciałbym, żeby umarła przede mną. Inaczej zostanie sama. Tomek odwiedzi ją najwyżej raz w miesiącu albo jeszcze rzadziej.
Tomek i Katarzyna kochają matkę, jak wszystkie dzieci, lecz podczas choroby Marylka, gdy jeszcze przebywała w domu, dała im solidnie w kość. Osoby nie mające bliższej styczności z chorymi psychicznie nie zdają sobie sprawy, co taki chory wyrabia. Można, kochając go, znienawidzić jednocześnie. Taki jest właśnie stosunek Tomka i Katarzyny do Marylki i tego się już nie odkręci. Im się wydaje, że matka była (delikatnie ujmując) nie do wytrzymania, a to jej choroba była nie do wytrzymania. Zrobiłem błąd, nie godząc się wcześniej na umieszczenie Marylki w szpitalu.

Często jeżdżę do Kobierzyna. Pielęgniarkom rozdaję cukierki, czekoladki, kawę, herbaty ziołowe. Zgrywam starszego, miłego, nobliwego pana. Zgrywam, a nie, że taki jestem. No, może tylko starszy. Prawię im komplementy, zauważam nową fryzurę, zwracam uwagę na ładne dłonie, kolor pomalowanych paznokci. Nie robię tego bezinteresownie. Chcę aby pielęgniarki lubiły mnie i przez to bardziej dbały o Marylkę,żeby na przykład pamiętały o umyciu jej i uczesaniu na wypadek, gdy ja zjawię się w szpitalu. Nie zawsze jednak pamiętają albo zdążają. Pacjentów jest za dużo na dwie pielęgniarki na zmianie. Czasami Marylka śmierdzi kilkudniowym niemyciem.

Nie mogę wziąć Marylki na święta do domu, bo nie jestem w stanie upilnować jej. Kilka lat temu, pierwszego dnia świąt, Marylka rozstawiła na stole talerze dla sześciu osób.
- Po co? - zapytałem.
- Spodziewam się szykownych gości, Karolu, w mundurach. Trzeba ich ładnie przyjąć. Mamy w domu jakiś alkohol? Mężczyźni w mundurach lubią się napić czegoś mocniejszego.
- Akurat nie mamy.
- To idź do sklepu i kup butelkę dobrej wódki.
Wiedziałem, że to omam Marylki, że coś sobie zwidziała. Nie chciałem perswadować, że nikogo nie zapraszaliśmy, tym bardziej aż sześciu gości w mundurach, bo to mogłoby ją zdenerwować. Lepiej było pójść po wódkę, postawić butelkę na stole i czekać, aż Marylka uzna, że mundurowym coś pilnego wypadło i nie mogli przyjść, albo, że to tępe, nieokrzesane bydlaki, które się nie wywiązują z obietnic.
Ale, wyobraźcie sobie, rzeczywiście przyszli a nawet przybiegli do naszego mieszkania mężczyźni w mundurach i akurat było ich sześciu. To byli strażacy. Pod moją nieobecność Marylka podpaliła choinkę i zadzwoniła do straży pożarnej. Strażacy ugasili choinkę, firankę i tlący się dywan. Na poczęstunek przygotowany przez Marylkę nie dali się zaprosić. Marylka była obrażona.
- Zrozum ich, kotku - usprawiedliwiałem strażaków - oni są na służbie. Gdyby po każdym pożarze zasiadali do picia, nie byliby w stanie ugasić następnego pożaru.
- Masz rację, Karol. Nie pomyślałam o tym. Szkoda, przystojni byli. Może zadzwonimy po policjantów?
Popatrzyłem, czy gdzieś pod ręką Marylki nie leży nóż. Przecież, żeby wezwać policję, też musiałaby znaleźć jakiś pretekst. Szybko dałem Marylce do wypicia jej ulubiony sok malinowy, który na tego rodzaju sytuacje przygotowały, na polecenie doktora Wacka, pielęgniarki z Kobierzyna. W soku był mocny środek nasenny.

1 komentarz:

  1. moja teściowa była też chora
    ale aż takich numerów nie wyprawiała
    pozdrawiam miło
    świetnie piszesz

    OdpowiedzUsuń