niedziela, 2 sierpnia 2009

DWA CHRABĄSZCZE I WRONA

Pojechałem do Marylki.
Szpital w Kobierzynie to ładne i zarazem straszne miejsce (wybudowany przez dr’a Józefa Babińskiego w 1917 r.; był wówczas najnowocześniejszym szpitalem psychiatrycznym w Europie, czyli na świecie). Ma dwa oblicza. Z zewnątrz stary park, schludne uliczki, kościół, między drzewami pawilony dla pacjentów, spokój, cisza. A wewnątrz pawilonów, gdzie są umieszczeni chorzy? Właściwie też spokojnie. Pacjenci, otumanieni środkami uspokajającymi, leżą, snują się po korytarzach, stoją przy oknach i kopcą papierosy albo gapią się w telewizor. Ale jeszcze bardziej wewnątrz, w głowach chorych? Tego człowiek zdrowy psychicznie nie jest w stanie sobie wyobrazić, nawet ja, który przy mojej kochanej Marylce spędziłem wiele lat. Wiem tylko: ogromny strach, ogromne zagubienie, ogromny natłok przerażających myśli.

Miałem okresy, kiedy się cieszyłem, że Marylka przeszła, jak to sobie tłumaczyłem, na drugą stronę, w świat całkowicie wyimaginowany, ale ze znanymi dla niej regułami. Bo najgorzej było, gdy nie wiedziała, czy to co widzi, słyszy, czego się spodziewa lub domyśla, jest z prawdziwego świata, czy znowu atakuje ją choroba. I wówczas, nie mogąc tego jednoznacznie rozstrzygnąć, wolała uciec w chorobę, gdzie sytuacje stawały się bardziej czytelne. Jest wróg, którego trzeba przechytrzyć, uciec przed nim albo go pokonać.
Kiedyś służby specjalne uśpiły Marylkę i na jej czole, pod skórą, umieściły czipa z miniaturową kamerą. W ten sposób służby specjalne znały każdy krok Marylki, wszystko pokazywała kamera. Przyznacie, perfidne zagranie. Lecz Marylka potrafiła ich przechytrzyć. Nakładała czapkę-pilotkę, która zakrywała czoło. Proste, a jak skuteczne rozwiązanie. Marylka mogła wychodzić z domu i snajperzy nie mogli namierzyć miejsca jej pobytu. Tylko że w lipcu, podczas upałów, spacer z kobietą w skórzanej czapce-pilotce, do tego co chwila oglądającą się do tyłu i przystającą przed co drugą wystawą sklepową, żeby w szybie obserwować przechodniów, nie należał do przyjemności. Przecież nie mogłem każdemu na ulicy tłumaczyć, że dzięki pilotce służby specjalne nie miały żadnego obrazu na swoich monitorach, tylko czerń. Ja, idąc z Marylką ulicą i jakby nie widząc nic dziwnego w jej zachowaniu, też musiałem wyglądać na zwichrowanego.

Marylka była w dobrym nastroju. Lekarz to potwierdził. Powiedział, że może znowu, po jeszcze kilkudniowej obserwacji, będę mógł ją zabrać na jakiś czas do domu. Ucieszyłem się. Lubiłem, gdy jesteśmy razem, chociaż przez kilka tygodni w domu jest tak żywo jak dawniej.
Poszliśmy na spacer po szpitalnym parku. Musieliśmy się trzymać uliczek w cieniu drzew, bo słońce mocno przygrzewało, a skóra Marylki już dawno nie była wystawiana na promienie słoneczne. Marylka, jak często podczas spacerów, patrzyła pod nogi, żeby nie nadepnąć na mrówkę czy żuczka. Jeśli na chodnik wyszedł ślimak, delikatnie podnosiła go i kładła na trawę. Po kilkunastu minutach doszliśmy do ogrodzenia, za którym rosły wysokie topole. Ich czubki pod naporem lekkiego wiatru łagodnie się kołysały.
- Wizualizuj – powiedziała Marylka. – Jesteśmy chrabąszczami i siedzimy sobie tam – pokazała na czubek najwyższej topoli. – Kołysanka, kołysanka, jak na hamaku. Gotowy?
- Tak – potwierdziłem.
Przed laty (przed wiekami?), kiedy często jeździliśmy w Tatry, takie wizualizacje były naszą ulubioną zabawą. (Tak szczerze, to były ulubioną zabawą Marylki). Przemienialiśmy się w motyle, pstrągi, niedźwiedzie, biedronki…
- Pięknie – Marylka zamknęła oczy. – Las z góry wygląda jak zielone morze.
- Rzeczywiście.
- Tam, popatrz, widać nasze Tatry – przypomniała sobie to samo co i ja. – Morskie Oko, Czarny Staw, Rysy. Widzisz?
- Widzę – odrzekłem.
Tylko że to, co ja widziałem, to było coś okropnego, coś, czego Marylka nie powinna zobaczyć. Na czubku najwyższej topoli usiadła wrona. Marylka musi mieć jak najdłużej zamknięte oczy! Może ta wrona zaraz odleci.
- Powspinajmy się – zaproponowałem.
- Nie mam siły, Karol. Wolę leżeć. Nie gniewasz się?
- Nie, skąd. Właściwie mnie też nie chce się wspinać – obserwowałem wronę. Ta franca nie zamierzała odlecieć. Usadowiła się wygodnie na gałęzi, jakby tu chciała spędzić czas do nocy. – Widzisz jakichś ludzi na Rysach? – pytałem, żeby Marylka nie otworzyła oczu.
- Nie.
- Ja też nie.
- Może zanosi się na burzę?
- Co ty, Karol. Ani jednej chmurki na niebie – rysy Marylki były wygładzone, twarz rozpogodzona, aż przyjemnie było na nią patrzeć.
Wrona zakrakała. Marylka otworzyła oczy.
- Nie! – krzyknęła, widząc wronę na topoli (na której i my się znajdowaliśmy). – Uciekaj! Uciekaj! – zaczęła mnie odpychać od siebie.

Lekarz był zły na mnie, gdy powiedziałem, że bawiliśmy się w wizualizację, gdzie ja i Marylka byliśmy chrabąszczami. Chciał wiedzieć, dlaczego Marylka tak nagle popadła w przygnębienie.
- Panie Karolu, myślałem, że jest pan mądrzejszy – rzekł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz