środa, 12 stycznia 2011

DZIEWIĘĆ DNI I NIE MA KINGI

Znajomość z Kingą nie trwała długo. Dziewięć dni. Z jej obietnic, że odda mi duszę, ciało i majątek, spełniło się tylko jedno: ciało. Wspominam je z przyjemnością. Może to jest, a raczej było, ostatnie piękne ciało w moim życiu? W hospicjum, jeśli uda się mi tam dostać przed przejściem na drugą stronę, będę miał co wspominać.
Kinga z godziny na godzinę zerwała ze mną znajomość, gdy tylko się dowiedziała, że tak naprawdę to nie buduję największego na świecie pomnika myszy, a dopiero zamierzam go wybudować. Zaś co do pisania przeze mnie powieści o Chrystusie we współczesnym Krakowie, to uznała, że to jest coś w rodzaju idee fixe, prześladująca mnie mrzonka, której nigdy nie zrealizuję.
Rozczarowałem ją. Nie byłem wielkim, jeszcze nie odkrytym twórcą, za jakiego mnie uznała podczas naszego pierwszego spotkania. Kiedy doszła do tego wniosku, od razu ujrzała mnie całkowicie innym. Przede wszystkim, że mam dwa razy więcej lat niż ona. A to, że puszczam bąki, już nie było lekceważeniem przeze mnie reguł mieszczańskiego życia, tej całej dulszczyzny (to słowo Kingi), tylko znaczyło, że jestem stary, śmierdzący cap. Moje mieszkanie, z meblami z czasów PRL-u, uznała za nędzne, brudne i, co najgorsze, urządzone bez żadnego zamysłu artystycznego.
Jak mogła być taka ślepa? - na pewno tak siebie zapytała. Gdy wychodziła z mojego mieszkania, to na twarzy miała wyraz obrzydzenia. W drzwiach powiedziała:
- Gdy mnie spotkasz na ulicy, udawaj, że mnie nie znasz. Bo ja od tej chwili ciebie nie znam. Jesteś oszustem.
Zdaje się, że miała ochotę plunąć na mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz