wtorek, 12 stycznia 2010

SREBRNA JODŁA

Choinka w tym roku to przekleństwo. Chodzi mi konkretnie o drzewo, srebrną jodłę, która miała dwa metry wysokości. Ilona Małkowska kupiła mi ją w prezencie. Domyślam się, że kosztowała około 200 zł plus 20 zł dla syna sprzedawcy z Kleparza, który przydźwigał drzewo do mojego mieszkania. W ostatnich latach kupowałem byle jakiego świerczka wysokiego na pół metra i stawiałem w kuchni na lodówce, żeby nie zawadzał. I rzeczywiście nie zawadzał. Wynosiłem go z domu wiosną, a raz dopiero pierwszego maja. Nie było już na nim ani jednej igły.

W ostatnim roku było kiepsko w moich finansach. Prawie nic nie dorabiałem do emerytury jako "złota rączka". Tomek musi płacić wyższe alimenty dla żon i dzieci, spłaca kredyty w bankach, jak zwykle wydaje za dużo na nowe znajome. Już tak ochoczo nie sięga do kieszeni po kilka banknotów, aby dać staremu ojcu. Uważa, że 1000 zł emerytury powinno mi wystarczyć. Katarzyna też przestała być hojna. Zafundowała mi co prawda wycieczkę do Egiptu, ale ostatnie kilkaset dolarów dostałem od niej pod koniec maja, na urodziny. Najwidoczniej kryzys w Ameryce jest prawdziwy. Marcjan jest chętny do pomocy, lecz postanowiłem iż od niego nie wezmę ani złotówki. Pomiędzy nami są dość skomplikowane relacje (ostatecznie moim synem jest od niedawna), a jego żona mnie nie lubi. Miałem trochę oszczędności, lecz te jakoś szybko wyparowały w czasie mojej znajomości z Martą K. Poza tym chyba nie jestem oszczędnym facetem.

Więc, że jest kiepsko w finansach, tego roku też poprzestałbym na świerczku za 20 zł. Chociaż, mało brakowało, i tej dwudziestki nie wydałbym. Gdzieś tak dziesięć dni przed świętami przypadkowo wypatrzyłem w piwnicy starego chojaka z podstawką-krzyżakiem, sosenkę z ususzonymi na brązowo igiełkami. Sosenka na skutek piwnicznej temperatury i ciemności tak się ładnie zakonserwowała, brązowe igły trzymały się mocno. Pomyślałem, że jeśli ją pomaluję zieloną farbą w sprayu to zaoszczędzę na nowej choince i nie będę musiał iść na Kleparz.

Kupiłem farbę (32 zł!, okazało się, lecz honor mi nie pozwolił powiedzieć sprzedawcy, że rezygnuję z kupna, bo za drogo) i spryskałem nią chojaka. Pięknie wyszło, sosenka jak prosto z lasu. Tylko że następnego dnia, gdy poszedłem do piwnicy aby jeszcze raz opryskać na zielono choinkę, większość pięknych, błyszczących igiełek leżała na betonie. Same igły się trzymały, ale gdy doszedł ciężar farby - klops. Zły, że teraz choinka będzie mnie kosztować ponad 50 zł, resztką farby napisałem na ścianie piwnicy: CRACOVIA PANY. Jeden z nowych lokatorów kamienicy, właściciel audi, ten który najbardziej zabiegał o odebranie mi kantorka po firmie, był kibicem "Wisły". Widywałem go w szaliku z czerwoną gwiazdą. Niech się też pozłości.

Ale, jak już wspomniałem, ostatecznie choinkę, a raczej choinę, kupiła mi Ilona. Mówiła ucieszona, gdy chłopak przyniósł srebrną jodłę:
- Choinka musi być duża i prawdziwa, żadne tam wkładane gałązki do dziur. Czujesz ten zapach?
- Jak w lesie - udałem zachwyconego.
- Wystarczy ci baniek i ozdób?
- Tak, tak, mam na kilka takich choinek - tu nie kłamałem, bo za czasów mojej kochanej Marylki były święta, że chojak stał w każdym pomieszczeniu, włącznie z przedpokojem, a jak Marylka lepiej się czuła, to bańki wieszała i na kwiatach w doniczkach.

Przewidywałem jednak, że z tak dużym drzewem będą problemy. Gałęzie na dole miało na półtora metra długości, czyli w sumie rozłożyste było na trzy metry. Postawiłem je w jedynym możliwym miejscu: w kuchni we wnęce okiennej. Od razu pociemniało w mieszkaniu. Krzyżak był za mały i za delikatny, drzewo ryzykownie przechylało się to na jedną, to na drugą lub trzecią stronę. Równowagę choinki, podczas ubierania, utrzymywałem za pomocą baniek, używając ich jako przeciwwag. Nie żałowałem baniek, wykorzystałem prawie wszystkie jakie znalazłem w szafie, tak, że z pokoju choinka wyglądała jak jedna wielka, kolorowa bania.

Gdy, po ubraniu choinki, chciałem podejść do okna aby zobaczyć ile jest stopni na termometrze, otarłem się o gałęzie i naruszyłem stabilność drzewa i zaraz znalazło się ono w poziomej pozycji. Połowa baniek się wytłukła. Ale wyszło to na dobre, bo widać było więcej zieleni. Z powrotem ustawiłem jodłę na chybotliwym krzyżaku. Włączyłem odkurzacz, żeby zebrać z podłogi potrzaskane bańki i choinka znowu na podłodze jak, za przeproszeniem, niezaspokojona dziwka. Nie wziąłem pod uwagę, że ją zwali (pardon, to niezamierzone) podmuch odkurzacza. Podczas tych wygibasów choinki złamał się krzyżak i rozcapierzył się pień u podstawy.
Chwilę stałem nad tą leżącą kurwą (zamierzone, bez przeproszenia) i nie wiedziałem co robić. Gdyby to nie był prezent od Ilony, wyrzuciłbym przez okno albo dał kibicowi "Wisły" z trzeciego piętra. Na pewno połakomiłby się na pięknie wyglądającą srebrną jodłę, a ja miałbym radochę, wyobrażając sobie jak się męczy i wścieka przy ustawianiu bożonarodzeniowej choinki. A może i jeszcze zarobiłbym parę złotych na pomocy sąsiadowi w postawieniu drzewka.

Pomógłbym mu tak samo, jak pomogłem sobie. Nie jestem złośliwym egoistą. Wziąłem cztery sznurki i przywiązałem je w połowie wysokości jodły. Końce dwu sznurków przybiłem gwoździami do podłogi, drugie dwa końce przybiłem do ściany. Choinka stała jak talala. Ma się ten majsterski łeb.
Żeby się dostać do okna, do termometru i firanek, musiałem przejść nad sznurkiem przybitym do podłogi i pod sznurkiem przybitym do ściany. Byłoby to dość uciążliwe na dłuższy okres. No ale oprócz majsterskiego ma się też inteligencki łeb, raz tylko podszedłem do okna. Firanki od przed świąt do wczoraj były zaciągnięte, a na dwór w tym czasie prawie nie wychodziłem, więc nie musiałem wiedzieć czy jest powyżej zera, czy poniżej.

Jeden ze sznurków znajdował się na drodze do czajnika na kuchni. Żeby nie zawadzić o sznurek, pociąłem na krótkie kawałki pasek od czerwonego szlafroka i umocowałem na sznurku. Dawniej na wsi tak się robiło, żeby odstraszać wilki i dziki. Okazuje się, że dalej jest to skuteczne. Ani raz nie wszedłem na sznurek.

Uprzedniej nocy, ukradkiem, włożyłem jodłę do wolnego kubła na śmiecie na podwórzu (pół drzewa wystaje). Kuchnia powiększyła się o 20 m2. Tylko nie mogę się odzwyczaić od unoszenia wysoko nóg w tym miejscu, gdzie przebiegał sznur upstrzony czerwonymi kawałkami paska od szlafroka.

Z moją prostatą wszystko w porządku. Chyba, żeby coś niedobrego zaczęło się dziać całkiem niedawno... Nie, koniec. Mistrz Małopolski w skoku o tyczce nie choruje na prostatę! Dla dokładności: były mistrz i może nie całej Małopolski.

5 komentarzy:

  1. ;-))))))))))
    ale się uśmiałam
    ....... i skutecznie odstraszyłeś wilki i dziki ;-)))
    pozdrawiam miło i nockowo

    OdpowiedzUsuń
  2. wysłałam sms na Twojego bloga ale nie wiem czy przyjęty bo odpowiedzi nie uzyskałam

    OdpowiedzUsuń
  3. dopiero przyszło powiadomienie , że głos przyjęty
    lepiej późno niż wcale
    miłego dzionka

    OdpowiedzUsuń
  4. ja również zagłosowałam, bardzo przyjemnie czyta się tego bloga, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dawny Mistrzu kawałka Małopolski , chyba Cię uwielbiam! Ale fantazję to masz Mężczyzno! Prawie ułańską!

    OdpowiedzUsuń