poniedziałek, 30 listopada 2009

CÓRKA ZNALEZIONA W ZBOŻU?

Marcjan, mój drugi syn, którego poznałem kiedy miał już 42 lata, jest mężczyzną przytomnie patrzącym na świat. Miał mądrą matkę i mądrego ojca (nie mogę zmarłego P. nazywać inaczej, mimo że nie był biologicznym ojcem Marcjana). P. i Jasia Perkusistka zadbali o wykształcenie Marcjana i z tego, co mi Marcjan opowiadał, jego dzieciństwo było szczęśliwe. Żył w normalnej, kochającej się rodzinie. Maciek, syn Marcjana i mój wnuk, żyje w podobnie dobrej rodzinie. Takie rzeczy się widzi i wyczuwa. Chłopiec jest wesoły, pewny siebie pewnością wywodzącą się z poczucia własnej wartości, bo dobrze się uczy, należy do towarzystwa ekologicznego, które obserwuje i liczy ptaki pozostające pod ochroną, ma wykształconych, normalnych rodziców.

Nie bez powodu podkreślam: normalnych. Na naszym (Marylki, moim, Katarzyny i Tomka) życiu domowym zaważyła, w sensie, że zdominowała, choroba Marylki. Był czas, z czego dopiero później zdałem sobie sprawę, że i ja byłem bliski odlotu od rzeczywistości. Za bardzo pragnąłem zaspokajać wszystkie zachcianki (czytać: szaleństwa) Marylki. To było, z mojej strony, coś w rodzaju ślepej miłości. Nieświadomie zaczarowała mnie swoim pięknym ciałem i wyobraźnią. Przez długi czas nie widziałem, że to była chora wyobraźnia. Tomek i Katarzyna patrzyli na to wszystko i mogli się pogubić. Ich dzieciństwo było pokręcone, nie zawsze wiedzieli, co jest dobre i prawdziwe, a co zabawą, żartem i, później, wynikiem choroby matki. Dlatego teraz gmatwa się im życie, Tomka bardziej niż Katarzyny, a ja jestem tego bezwolnym świadkiem. Nie potrafię im pomóc. Liczę, że czas to załatwi. Bardzo nad tym boleję i pewnie z tego powodu uciekam w różne, że nazwę to delikatnie, fobie.

O tym wszystkim przypomniał mi wczorajszy telefon od Katarzyny. Na koniec rozmowy o Egipcie Katarzyna nieoczekiwanie powiedziała:
- Ojciec, jesteśmy dorosłymi ludźmi.
- Licząc lata, jesteśmy. Choć, gdyby zajrzeć do mojej głowy, można mieć wątpliwości - odrzekłem ze śmiechem.
- Ojciec, powiedz mi prawdę, ale tak, żebym uwierzyła na dwieście procent... - zaczęła bardzo poważnym tonem i urwała.
- Kasiu, cokolwiek to będzie, powiem ci prawdę - nie wiedziałem do czego zmierza i byłem trochę przestraszony, mimo że w moim życiu nie było nic takiego, co musiałbym ukrywać przed dorosłymi dziećmi. - Mów Kasiu - ponagliłem.
- Czy ja jestem twoim i mamy naturalnym dzieckiem? Czy mama nosiła mnie w swoim brzuchu przez dziewięć miesięcy? Czy ja jestem z twojego plemnika? - pytała nienaturalnie szybko.
- Kasiu... - Określić, że zdębiałem, to o wiele za słabo. Słuchawki telefonu mało nie wgniotłem w czaszkę, do teraz boli mnie ucho i mam na nim siniaka. - Skąd ci przyszło do głowy, że może być inaczej?
- Pamiętasz jak ty i mama opowiadaliście, że będąc na wsi znaleźliście mnie w zbożu?
Pamiętam. To był głupi żart, który Marylka i ja uważaliśmy za zabawny. Katarzyna miała wtedy około dziesięciu lat, sądziliśmy, że i ona traktuje to jako żart. I niby tak traktowała, ale jakaś część jej myśli dopuszczała iż naprawdę mogło być, że znaleźliśmy ją w zbożu. Później kilkakrotnie wracała do tej opowieści. Tym razem znowu!

Marylka lubowała się w absurdalnych opowieściach, a ja za nią. Poza tym Marylkę bawiły bardzo proste zdarzenia, jak, na przykład, gdy ktoś na chodniku potknął się i wywrócił. Wówczas nie mogła się powstrzymać od chichotu. Pomagała temu komuś powstać i jednocześnie śmiała się. W domu pokazywała dzieciom jak ten ktoś upadał i dalej się śmiała, a ja za nią.
Kochana Marylka była zaraźliwa. Dobrze, że w porę wyzwoliłem się spod jej wpływu. Inaczej, kto wie, cała czwórka Trzasków leczyłaby się w Kobierzynie, a raczej wegetowała tam.

Marylka opowiadała: Idziemy z tatą na spacer drogą przez pola, patrzymy, a tu w zbożu coś białego się rusza. Podchodzimy bliżej i widzimy, że to piękny półroczny bobasek, który siedzi na ręczniku w łanie pszenicy i objada się pędrakami wydłubanymi z ziemi. Nieopodal pracowali chłopi, mężczyźni kosili żyto, a kobiety wiązały je w snopy. To na pewno oni ukryli dziecko w zbożu, żeby go nie porwał jastrząb. Bobas był prześliczny, akurat z ust zwisała mu dorodna dżdżownica. Śmiał się do nas i wyciągał ręce, żeby go wziąć stamtąd. Więc wzięliśmy bobaska, tato schował go za koszulę i szybko odjechaliśmy ze wsi. I już zostałaś u nas na stałe.

- To prawda, Kasiu, opowiadaliśmy coś takiego, lecz do głowy by mi nie przyszło, że mogłaś brać na serio, że znaleźliśmy cię w zbożu.
- Nie chodzi mi konkretnie o zboże - mówiła Katarzyna zdenerwowanym głosem. - Równie dobrze mogło to być w kartoflisku.
- Kasiu, w kartoflisku jastrzębie szybko wypatrzyłyby dziecko - też, jak widać, byłem podenerwowany i palnąłem głupotę. - Nigdzie cię nie znaleźliśmy, ani w zbożu, ani w kartoflisku, ani w sianie - zaraz się poprawiłem.
- W sianie? - zastanowiło Katarzynę. - Tego nie brałam pod uwagę.
- Tam nie było żadnego siana!
- Aha. Tylko zboże rosło.
- Zboża też nie było. Ani kartofli - niemal krzyczałem.
- Jakaś dziwna wieś. To z czego ci chłopi żyli?
- Kasiu, mącisz mi rozum! - teraz już krzyczałem na całego. - Wszystko odbyło się normalnie. Mój plemnik połączył się z jajeczkiem mamy i z tego zrodziłaś się ty. Mama przez dziewięć miesięcy nosiła cię we własnym brzuchu, później urodziła cię w szpitalu na Kopernika. Tam są dokumenty na to, przyleć do Krakowa i sprawdź. A jeśli ci to będzie za mało, zrób badania genetyczne (rety! - jednocześnie myślałem, to będzie drugie moje dziecko, które musi być potwierdzone badaniami DNA!), chcesz, to przyślę ci moje i mamy włosy do badań DNA.
- Uważa ojciec, że włosy wystarczą?
- To wyślę palec!
- Naprawdę ojciec odciąłby sobie palec?
- Tak - potwierdziłem, ale przerażony, że ona powie: dobrze, to niech ojciec wyśle palec. Nie miałbym wyjścia, musiałbym wysłać.
Katarzyna roześmiała się.
- Niech się ojciec nie boi. Nie chcę palca. Włosy wystarczą.

Katarzyna jest podobna do Marylki ze zdjęć sprzed lat. Tego się boję bardziej niż odrąbania palca.

1 komentarz: