Miotam się pomiędzy realizacją budowy największego w Polsce, pewnie i na świecie, pomnika myszy, a zamysłem, żeby napisać powieść o Chrystusie we współczesnym Krakowie. Pierwsze wydaje się mi łatwiejsze. Trzeba skrzyknąć grupę osób, utworzyć Towarzystwo Budowy Pomnika Myszy, wybrać miejsce pod pomnik i ogłosić konkurs na projekt pomnika, następnie wypromować w mediach ideę budowy tego pomnika i, oczywiście, poszukać sponsorów z pieniędzmi. Jestem przekonany, że w ciągu trzech lat wielka mysz stanęłaby na jakimś miejskim placu lub na wzniesieniu poza miastem (do uzgodnienia). Trzeba się tylko energicznie zabrać za realizację tego pomysłu.
I z tym jest problem. Energię, żeby skrzyknąć ludzi i zainicjować budowę pomnika myszy (następnie prace przekazałbym młodszym), jeszcze bym z siebie wykrzesił. Tylko mam przeciwnika tego pomysłu. Jest nim mocno siedząca mi w głowie książka o Chrystusie. Pisać powieść i zajmować się pomnikiem nie jest możliwe. Wiem, z mojej znajomości z R.S., ile czasu, wysiłku, nerwów (setki godzin siedzenia na dupie, jak mawia R.S.) wymaga praca nad książką. Nie da się pisać i dodatkowo zajmować czymś innym.
Czytelnicy tego bloga wiedzą, że od dawna nęci mnie napisanie powieści o Jezusie Chrystusie, który z dnia na dzień pojawił się w Krakowie. Pewnie mierzę siły na zamiary. Jeśli, no to co? Poza tym przyjemnie jest sobie marzyć, że tę książkę już napisałem i: ogromne uznanie czytelników i krytyków, sława, młode redaktorki zabiegające o wywiady, paparazzi podpatrujący moje życie prywatne, wpierw Nagroda Nike, później Nobel, nieśmiertelność!
Już kilka razy, a nawet kilkanaście, zaczynałem tę powieść. Ostatni początek napisałem wczoraj. Przepisuję go z zeszytu:
"Po raz pierwszy zauważono go na Plantach. Jedni mówili, że to było pod koniec kwietnia, inni, że z początkiem maja. W każdym razie co do jednego była zgoda: kasztany jeszcze nie zakwitły. Tyle dowiedział się starszy posterunkowy Wojciech Farba, jeśli chodzi o moment pojawienia się tego człowieka w Krakowie.
Niektórzy widzieli go raz, niektórzy kilka razy, jak samotnie przemierzał Planty, które biegły dokoła Starego Miasta, centrum Krakowa. Pierwsze, na co przypadkowi obserwatorzy zwracali uwagę, to to, że na stopach miał sandały i był bez skarpet. O tej porze roku nikt jeszcze nie chodził w sandałach, a co dopiero w sandałach i bez skarpet.
W Krakowie można napotkać wielu dziwaków, czy osób psychicznie pokręconych, którzy ubierali się w sposób przyciągający uwagę. Jeden z nich, dobrze znany krakusom mieszkającym w centrum miasta, jeździł na rowerze, ubrany w bermudy jak na plażę, do pierwszych większych śniegów. Po zachowaniu tych ludzi, wyglądzie, mimice, można się było łatwo domyślić, że mają niepoukładane w głowach jak trzeba. Na przykład mężczyzna w bermudach zawsze się uśmiechał i patrzył w oczy ludziom idącym z naprzeciwka, tak, że niektórzy bezwiednie odpowiadali uśmiechem, myśląc, że to jakiś znajomy, którego jednak nie potrafią sobie przypomnieć.
Ale mężczyzna w sandałach i bez skarpet nie należał do tego rodzaju ludzi, których można podejrzewać o jakieś skrzywienie psychiczne. Jeśli sandały na gołych stopach w pierwszej chwili coś niepokojącego lub złego sugerowały, to obejrzenie całej postaci i twarzy eliminowały niedobre wyobrażenie.
Mężczyzna był wysoki, ale nie aż tak, aby przychodziło na myśl, że gra w koszykówkę. Miał długie do ramion jasne włosy. Był ubrany w długi do pół łydki jasny prochowiec zapinany na rząd guzików. Na ramieniu, przewieszony przez piersi i plecy, trzymał chlebak z grubego, zielonego płótna, jaki dawniej nosili harcerze. Wyglądał na około trzydzieści lat i był podobny do Jezusa Chrystusa z obrazów w kościołach i polskich domach. Na podobieństwo mężczyzny do Chrystusa wszyscy zwrócili uwagę.
Sam starszy posterunkowy Farba dostrzegł go po raz pierwszy w dniach, kiedy na Plantach już kwitły kasztany, i też pomyślał o nim, że jest podobny do Jezusa. W domu rodzinnym Farby, w Ruszczy, wisiały dwa obrazy z Chrystusem: Chrystus z gorejącym sercem i Chrystus w czasie ostatniej wieczerzy. Mężczyzna w sandałach i bez skarpet zupełnie przypominał Chrystusa z tamtych obrazów."
Podczas przepisywania powyższego tekstu pomyślałem, że jednak będę musiał zrobić inny początek. Wczoraj mi się podobał, dzisiaj już nie. Albo wziąć się za pomnik myszy. Że też nie mam nikogo, kto by mógł mi coś poradzić. R.S. odpada, nie tylko dlatego, że ma teraz dni picia. Jakiś czas temu powiedziałem mu, że się przymierzam do powieści o Chrystusie, a on odparł ze śmiechem: "to chyba będzie pańska autobiografia, panie Karolu". Sukinkot, ale go lubię.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz